Wernic Wiesław - Znikające stado.pdf
(
1035 KB
)
Pobierz
WIESŁAW WERNIC
Z N I K A J
Ą
C E S T A D O
Czego lęka się Ben Halley
Świtało. Cisza okryła ziemię, wiatr zwinął skrzydła.
Żałosny głos sowy rozpłynął się bez echa. Dalekie, prze-
ciągłe wołanie niewidocznego drapieżnika urwało się w
półdźwięku. Gwiazdy przygasły, a mrok pojaśniał. Tylko
w głębi posępnego matecznika świerków — tajemniczej
wyspy wśród bezleśnej równiny — nadal kłębiła się czerń
nocy.
Potem wschód zapłonął purpurą. Drżące igiełki
czerwieni pojawiły się ponad linią horyzontu i po chwili
rąbek słonecznej tarczy dźwignął się nad ziemią. Ścieżka
jasności pobiegła chyżo, znacząc swój szlak rodzącymi się
cieniami drzew, krzewów, pagórków i dolin. W zielonej
gęstwinie zaśpiewał pierwszy ptak, na łodygach traw roz-
błysły krople rosy. Rodził się dzień.
Chwyciłem lufę winczestera, zimną i mokrą. Kolbą
przesunąłem żarzące się polano bliżej środka ogniska. Po
jego drugiej stronie, na skraju zagajnika, spał otulony w
pasiaste koce Karol Gordon. Nie opodal nasze dwa kasz-
tany, puszczone na długich linkach, potrząsały łbami,
szczypiąc rzadką trawę. Tupot ich kopyt przyjemnie
brzmiał w ciszy poranka.
Nieco dalej pęczniała półokrągła płócienna buda
wozu, kryjąca nasze bagaże oraz woźnicę. Chrapał głośno,
co świadczyło o dobrym samopoczuciu i głębokiej
drzemce.
Za wozem kończyła się ściana lasu. Dalej, ku pół-
nocy, równina biegła łagodną pochyłością aż ku odległym
skalistym pagórkom, a zieleń traw nabierała zgniłego od-
cienia, znak, iż pod cienką warstewką gleby kryje się nigdy
nie wysychająca otchłań bagien.
Stwierdziliśmy ten fakt jeszcze poprzedniego dnia,
nim zmierzch uniemożliwił dokładną obserwację.
Ponura to była okolica i pełna dziwnych odgłosów,
które niepokoiły nas przez pierwsze godziny minionej
nocy.
Jakieś pluski, świsty, mlaskania dobiegały z krańca
moczarów, jak gdyby taplały się w nich potężne jaszczury,
których szkielety znajdowali w ziemi i w skalnych jaski-
niach archeolodzy. Sądzę, że dźwięki te wydawał gaz
(może metan?) powstający z fermentacji zgniłych szcząt-
ków roślin i zwierząt, który stopniowo wydobywał się na
powierzchnię. Dlaczego jednak słychać go było tylko w
nocy? Może powstawał w wyniku różnicy temperatur?
Nasz woźnica, który wydał mi się na pierwszy rzut
oka człowiekiem rozważnym i śmiałym, dostał napadu
drżączki, gdy Karol postanowił zatrzymać się na nocleg
właśnie tutaj.
Halley, tak brzmiało nazwisko strachajły, żarliwie
nas namawiał do dalszej wędrówki, mimo pogarszającej
się widoczności i szybko nadciągającej nocy. Namawiał
jednak bezskutecznie. Widziałem, jak mu się trzęsły ręce,
gdy zdejmował uprząż z końskich karków, również gdy w
chwilę później, przy trzaskającym ognisku, popijał kawę z
blaszanego kubka, ale obaj z Karolem uznaliśmy, że miej-
sce to jest najlepsze na obozowisko.
Tego, co gadał Halley, nie można było przecież
traktować poważnie. Twierdził, że na moczarach żyją żaby
wielkości sporych psów oraz węże porywające śmiałków
podchodzących zbyt blisko do bagien.
Oświadczył wreszcie, że rezygnuje ze snu w tak
niebezpiecznym miejscu i ukryje się w głębi zagajnika.
Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Karol obiecał, że we
dwójkę czuwać będziemy nad własnym i zwierząt bezpie-
czeństwem.
Tak też postąpiliśmy. Oczywiście nie ze względu
na gigantyczne rzekomo żaby i węże, lecz na inne, realne
groźby: możliwość niespodziewanego pojawienia się
czworonożnych drapieżników, a, kto wie, może i dwunoż-
nych? Rzecz jasna należało zrezygnować z pomocy Hal-
leya. Zapewne budziłby nas przy lada szeleście.
Z zadowoleniem przyjął wykluczenie go z kolejki
wart (zapisałem mu to na minus) i zaraz po kolacji zagrze-
bał się w derkach, w głębi wozu. Popełniliśmy chyba błąd
godząc się na takiego przewodnika, ale któż mógł przewi-
dzieć jego zaskakujące zachowanie.
Dorzuciłem drugą szczapę do ognia, a gdy objął ją
leniwy płomień, metalowy trójnóg ustawiłem nad ogni-
skiem. Z kociołkiem trzeba było powędrować do dziwnej
dziury, którą Mulicy pokazał nam w kilka minut po przy-
byciu na miejsce. I era byłem przekonany, że żałował
swego postępku. Bowiem źródło na skraju lasu było jedy-
nym zbiornikiem wody w okolicy (oczywiście nie licząc
bagien). To ono właśnie przesądziło o rozbiciu tu biwaku.
Nie wiadomo, czy ktoś umyślnie wykopał dziurę, aby ma-
lutki ponik, sączący się głębi zagajnika, miał się gdzie
zbierać, czy też woda sama wypłukała zagłębienie. Dość,
że dobrze służyła niejednym wędrowcom.
Kociołek plusnął o wodę. Zabulgotała wypełniając
go po brzegi. Zawiesiłem naczynie na metalowym haku
pod trójnogiem, dołożyłem do ogniska trzecią szczapę.
Buchnęły iskry, płomień począł lizać dno garnka.
Zabębniłem pięścią w budę wozu. Poruszyło się,
podniosła się płócienna płachta. Najpierw ujrzałem nogi,
później tors, wreszcie resztę naszego woźnicy.
— Już czas, Halley! — rzuciłem nieco poiryto-
wany.
— Przepraszam — stęknął. — To pewnie te opary
z bagien.
— Opary z bagien?
— A tak, chyba działają usypiająco.
Wzruszyłem ramionami.
— Coś ci się przywidziało, Halley. Czas napoić ko-
nie.
— Dobrze, dobrze... — przytaknął skwapliwie.
Sięgnął w głąb wozu, wydobył skórzany wór. Ponik
nie nadawał się do bezpośredniego pojenia zwierząt, zagłę-
bienie było zbyt małe. Należało więc napełnić worek przy
pomocy mniejszego naczynia i dopiero wówczas posłużyć
się nim jako pojnikiem. Kłopotliwy sposób, lecz nie było
lepszego.
Obserwowałem ruchy woźnicy. Ukląkł przy źródle
Plik z chomika:
joe77joe77
Inne pliki z tego folderu:
Marcello Simoni - Opactwo stu zbrodni - 02 - Codex Millenarius - (pdf) -.zip
(2332 KB)
Henning Mankell - Wspomnienia brudnego aniola - (pdf) -.zip
(1360 KB)
Wilbur Smith - Cykl egipski -.zip
(8431 KB)
Lupton Rosamund - Siostra - epub mobi.7z
(1127 KB)
Gołębiarki-A.H.7z
(3926 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 01.06.2025
!nowe
@ Pliki Chomików
@ Pomoc Chomiczka
► Filmy - STARE KINO 1855-1950
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin