Kosmowska Barbara - Niebieski autobus.pdf

(890 KB) Pobierz
Barbara Kosmowska
NIEBIESKI
AUTOBUS
Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Miśka Pietkiewicz, bohaterka najnowszej powieści Barbary Kosmowskiej — autorki Terenu prywatnego
— mogłaby wyzwolić się z dusznej atmosfery rodzinnego domu na prowincji, przesyconej oparami
samogonowych marzeń o lepszym życiu.
Mogłaby wykupić bilet w jedną stronę, raz na zawsze zamykając za sobą bramy do kłopotliwego
dzieciństwa. I wspinać się po szczeblach uniwersyteckiej kariery. Ale tak byłoby zbyt prosto...
„Potem, gdy autobus z rykiem silnika przyśpieszył na gładkim asfalcie, zrozumiałam, że poza ręcznikiem i
smalcem, poza skróconą spódnicą Najświętszą Panienką i butelką samogonki »na wszelki wypadek«,
wiozę w swej skromnej torbie pamięć wszystkiego, co było. I niczego nie zaczynam od nowa, bo
wszystko we mnie trwa".
Dlaczego po przeczytaniu Basi Kosmowskiej zapragnąłem śpiewać Okudżawę? „Co było, nie wróci i
szaty rozdzierać na próżno..." A jednak. W Niebieskim autobusie — podobnie jak u legendarnego barda
— powroty okazują się możliwe. Choć wszystko jest tu delikatne i niedopowiedziane, tym zdezelowanym
wehikułem można dotrzeć wszędzie, nawet do raju odzyskanego, gdzie jak dojrzałe owoce wiszą
dziecięco-młodzieńcze marzenia. I pierwsza miłość...
Znakomity humor, język i łezka w oku za odchodzącym światem. Wszystko w tej powieści jest śmieszne i
przerażające, i smutne. Jak życie. Ale Kosmowska to życie kocha, dlatego tak warto ją czytać, wraz z nią
marzyć i tęsknić.
Jan Grzegorczyk, autor Adieu. Przypadki księdza Grosera
Bardzo rzadko czytając książkę, wspomina się własne dzieciństwo. Oczywiście nie ze względu na
podobieństwo losów, lecz z powodu emocjonalnego klimatu, który z niej emanuje.
Niebieski autobus jest powieścią niezwykle ciepłą wzruszającą i napisaną z wielkim poczuciem humoru.
Losy wrażliwej i inteligentnej bohaterki, opisane od lat dziecięcych do studiów i macierzyństwa, są
pokazane na tle bardzo ważnego okresu powojennej Polski. Jej lektura zatem jest okazją do
przypomnienia sobie prawdziwego obrazu systemu, który przez wielu jest teraz wspominany zaskakująco
nostalgicznie. Książka zawiera wiele pięknych scen, ale w pamięci na zawsze pozostaje ogród pana
Sybiduszki — symbol dziecięcego raju — z wieloma tajemnicami, w tym najważniejszą — postacią
Krzysia, wielkiej miłości, która na szczęście się spełnia. Zawsze podziwiałem wyobraźnię Barbary
Kosmowskiej, ale znowu zostałem zauroczony. Tym razem delikatną dowcipną i subtelną narracją oraz
psychologiczną kompetencją. Powiem zatem krótko: lektura
Niebieskiego autobusu
pozwala nawet
największym pesymistom i malkontentom z przyjemnością założyć różowe okulary. I okazuje się, że życie
jest po prostu piękne...
Andrzej Rostocki, „Rzeczpospolita"
CZĘŚĆ PIERWSZA
1. ZAPACHY
Moje dzieciństwo składało się z dźwięków, smaków, zapachów i z czterech pór roku, z których najlepiej
zapamiętałam wiosnę. To wraz z nią nadciągały ponętne wonie wolności przerywanej matczynymi
krzykami z okna.
„Do doomuuu!!!" — wrzeszczało w powietrze jednocześnie kilka matek, a do otwartych okien kamienic
wpadały z majowym ciepłem pierwsze wieczorne chrabąszcze. Jestem pewna, że to właśnie chrabąszcze
uwalniały sygnał Dziennika Telewizyjnego, który niepostrzeżenie opuszczał duszne pokoje i spływał z
wysoka dalekim echem. Wraz z nim dolatywał do granicy podwórkowej ciemności brzęk naczyń
rozstawianych do kolacji. Wylewały się jak mleko ze spodka niebieskoszare refleksy szklanych ekranów.
Światła pochodziły z innej rzeczywistości aniżeli odgłosy.
Odgłosy były oswojone jak leniwe psy drzemiące na wycieraczkach. A światła wędrowały w sobie tylko
znaną stronę, niczym polujące koty na łowiskach pierwszego zmierzchu. Najważniejszym światłem, a
nawet światłością był ów mdły blask pochodzący z tajemniczych kineskopów. Mam wrażenie, że to on
roz
świetlał ponure mroki schyłku lat sześćdziesiątych i sprawił, że nie trzeba było nosić w bańkach mleka z
pobliskiego sklepiku.
Wraz z kineskopami nadeszły dumne armie butelek zakończonych kapslami z kolorowych sreberek.
Ktoś może twierdzić, że bańki na mleko nie mają nic wspólnego z telewizorem. Ja jednak uważam, że
mają. Że i bańki, i telewizory wyznaczają w rozwoju ludzkości kierunek jakichś podskór-7
nych dążeń i tęsknot za zmianą. To taka wewnętrzna rzeka pragnień, która na pewno popłynęłaby wartkim
nurtem domysłów w rozważaniach ontologicznych, gdyby jakiś współczesny filozof zechciał zająć się
tymi tęsknotami i dogłębnie je zbadać. Nie jestem tylko pewna, czy sprawa baniek dotyczy w równym
stopniu całego świata co Polski. W tamtych czasach traktowałam problem intuicyjnie, gdyż teoria bytu
rzeczy ważnych i mniej ważnych rosła razem ze mną. Wówczas była więc jeszcze całkiem małą teorią. W
szarym fartuszku z kieszonką na kasztany.
Telewizory zwyciężyły w rewolucji o względy. Tę rewolucję nazwałabym blaszaną. Na cześć
przegranych baniek. Dzieci też były przegrane, bo stały się jakby również mniej ważne od telewizorów.
Dorośli wysyłali nas w dalszym ciągu po mleko, tyle że w butelkach, a sami, zatopieni w blasku i
jasności magicznych szybek, otwierali szeroko oczy na wielkie udawanie.
Nie istnieliśmy. Rzeczywistość za pancerną szybą należała wyłącznie do pełnoletnich właścicieli
telewizorów. Była chroniona przed naszym dotykiem i wzrokiem. Pokazywana najczęściej w nagrodę.
Odbierana za karę.
Telewizory pachniały. Zwłaszcza te pierwsze. Sąsiedzkim potem, który w ciasnocie pokoju stołowego
przygłuszał pozostałe wonie. Do dziś widzę obcych ludzi, jak tłoczą się przed naszym nowiusieńkim
Alladynem, nieufnie i tępo wgapieni w zygzaki na brzegach ekranu. Wodzą wzrokiem po ustach ładnej
pani tłumaczącej cierpliwie nieco przestraszonym widzom, co teraz zobaczą.
Zwykle na środku pokoju siedział tatuś. Nawet ten połamany fotel z przybrudzonym flauszem nabierał
dziwnego dostojeństwa w sztucznym świetle telewizyjnej poświaty. Tata też wyglądał
inaczej. Powiedziałabym: jakoś tak świątecznie. Może dlatego, że był podłączony do ładnej pani długim
białym kablem zakończonym gruszką. Prototypem pilota bardzo podobnego do latawca na uwięzi. Na
gruszce były różne pokrętła, a na nich spoczywała ciężka ojcowska ręka. Tata, niczym Bóg, mógł
sprawić, że ładna pani milkła albo ryczała miłym głosem na cały dom. Ja
śniała i ciemniała. Znikała, aby pod wpływem tatusiowego kciuka 8
powrócić do swej pracy zdumiewania sąsiadów. Goście przyjmowali te eksperymenty z wielką pokorą, a
na twarzy ojca znajdowałam radość, którą zrozumiałam dopiero po latach. Nigdy przedtem i potem nie
miał tak widocznego wpływu na losy czyjegoś życia, a w szczególności na ładne panie. W żadnej innej
sytuacji nie ośmieliłby się im przerwać, a cóż dopiero wyprosić je z naszego stołowego! Zmieść z
powierzchni ekranu, wyrzucić, aby w następnym momencie łaskawym kciukiem przywołać je, ustrojone
w białe kołnierzyki, i pozwolić im mówić to, co miały do powiedzenia.
Siedząc nonszalancko w przybrudzonym fotelu i manipulując gruszką tata osiągał zaskakujące efekty z
likwidacją ładnych pań włącznie. Nigdy wcześniej, a także potem, nie zdarzyła mu się taka manifestacja
władzy. I nie miało to dla tatusia żadnego znaczenia, że roztacza ją nad zaledwie
dwudziestoczterocalowym światem, ponieważ akurat ten fragment był pilnie śledzony przez zdumione
oczy sąsiadów. To był najmniejszy świat, jaki widzia
łam, bo nawet ten oglądany z naszych śmietników, z gołębnika i z szopy na drewno wydawał się dużo
większy i nie do opanowania za pomocą małej plastikowej gruszki.
Budowniczym tego świata wcale nie był tatuś. Pamiętam, że karton z ładną panią przyniósł z kolegami
wuj Roman. I był to jeden z nielicznych prezentów, z którym nie rozstawaliśmy się przez prawie
piętnaście lat.
Dla nas, dzieci, podczas pierwszych seansów brakowało miejsca na tapczanie i na rachitycznych
krzesłach. Nie było go też w wąskim przejściu do kuchni. Musieliśmy zadowolić się kucaniem przy
ścianie z dykty, skąd niewiele się widziało, ale mocno czuło ten cały dobrosąsiedzki pot buchający z
rozgrzanych ciał.
Poza wonią sąsiadów pamiętam zapach wypranej i sztywnej od krochmalu kołdry, pod którą trudno było
znaleźć przytulność.
Na szczęście kołdry pachniały rzadko. Zwykle na święta, a sporadycznie w jakieś soboty. Mówię tu o
naszych kołdrach, bo mama nie miała serca do wiecznego wyżymania tych trzeszczących starością
płócien.
Ja w dzieciństwie pachniałam samogonem. Jestem tego pew-9
na. Ilekroć teraz wkładam nos do lampki z koniakiem, widzę nasz pokój stołowy i lekką mgiełkę oparów
unoszących się nad stołem. Bardziej smakuje mi zapach płynący z otwartej butelki niż jej zawartość.
Sprawcą mojego zapachu z dzieciństwa była cała rodzina, a w szczególności wuj Roman. Ojciec mawiał,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin