Różewicz Tadeusz - OPOWIADANIA WYBRANE.rtf

(1173 KB) Pobierz

Różewicz Tadeusz

OPOWIADANIA WYBRANE

 

 

Jesteśmy jednym ciałem. Moja ręka jest twoją ręką, moje oko jest ¡twoim okiem. Czy nie czujesz tego? Zaczynam wierzyć, że mąż

i              żona są jedną osobą.

Nic o sobie nie wiemy.

              Opowiedziałem ci już wszystko. W życiu nie dzieje się wiele nadzwyczajnych rzeczy. O wojnie nie będę ci pipojyiadał. To naprawdę nie jest ciekawe.

" Mów o sobie.

              O sobie? Dobrze, opowiem ci najstrasz­niejsze wydarzenie. Już nigdy nie przeżyłem w życiu takiego strachu. Takiej pokusy i ta­kiej trwogi. Pamiętam każde słowo, każde światło, każdy pyłek. Miałem wtedy' osiem lat... U nas w domu było mało pięknych rze­czy. Na stole w pokoju stała gilza armatnia. To była jedyna piękna rzecz.

              Gilza?

              Nie wiem, czy to fachowa nazwa... to była łuska od pocisku. Nazywaliśmy ją gilzą. Była z miedzi. Miała pod spodem okrągły ka­piszon z wgłębieniem po uderzeniu iglicy. By­ła to gilza z wystrzelonego pocisku armatnie­go, jeszcze z pierwszej wojny światowej.

W czasie pierwszej wojny kraje mogły sobie pozwolić na takie drogie pociski, zresztą nie wynaleźli jeszcze tańszego stopu, który może zastąpić mosiądz. Zawsze mi się myliła miedź z mosiądzem. Na grosze mówiło sic mie­dziaki, choć pewnie toyły robione z mosiądzu albo brązu. W gilzie stały zimą kwiatki z pa^ pderu, z bibułki. Po pierwszej wojnie było ciężko. Dopiero chyba w dziesięć lat po woj­nie mama kupiła większe, owalne lustro. Przez kilka lat było w domu małe kwadrato­we lusterko. Wisiało w kuchni. Wtedy teź kupiła duży, rozkładany stół. W tym pokoju nie ibyło słońca. Zawiszę był cień. Już nie pa­miętam (tamtych drzew; ale tam były drzewa przed domem.. Wieczorem matka cerowała pończochy- i. skarpetki. Czasem* ale bardzo rzadko, siadał z gazetą ojciec. Na stole stała lampa naftowa. Przy stole, było jasno, ale wszystkie kąty pokoju były mroczne. Na ścia­nach poruszały się cienie. Ogromne ręce, głowy.

Któregoś dnia otwarłem drzwi i zobaczy­łem w pokoju na stole wazon. Był podobny do (wielkiego jajka. Gilzy nié zauważyłem, chyba o niej zapomniałem. Cały pokój był te­raz, wypełniony tym wazonem. Zbliżyłem się | do stołu, przyglądałem się wazonowi. Był bia­ły. Gd . góry wypełniony światłem i prawie przezroczysty. Ale odwłok miał gruby, lśnią­cy. Wyciągnąłem rękę. Usłyszałem kroki mat­

ki i opuściłem rękę. Matka zapytała z uśmie­chem: „Teraz ładniej, prawda? Tylko go nie ruszaj, nie dotykaj! To jest wazon z porcela­ny. Bardzo drogi. Pewnie ojciec będzie się gniewał, że go kupiłam. Ale teraz jest w po- ' koju ładniej.” „A co w nim toędzie? Kwiaty?” „Nie — powiedziała matka — on nie jest do kwiatów.” „A do czego?” „Do niczego. Jest piękny sam, ma taki piękny kształt, że sam jest ozdobą. Tylko bardzo cię proszę, nie do­tykaj.” „Dlaczego?” „Pięknych (rzeczy nie trzeba dotykać” — powiedziała matka i wy­szła.

•» 'Stałem jeszcze chwilę i przyglądałem się porcelanowemu wazonowi. Była to pierwsza piękna rzecz w naszym mieszkaniu, która nie służyła do niczego i miała swój kształt. Oczy­wiście były krzesła, garnki, talerze, łyżki, ku­bły, obrazy, łóżka, zegary, stoły, ale te wszyst­kie przedmioty miały swoje przeznaczenie. Nawet gilza była kiedyś pociskiem armatnim. A ten piękny porcelanowy wazon nie służył dó niczego. Nigdy nie był czymś innym. A właściwie to nie był nawet wazonem. Bo nie można było do niego nalewać wody ani wkładać kwiatów. Był piękny sąm. Bez kwia­tów. Znalazł się w naszym mieszkaniu nagle. Matka nigdy nie wspominała, że zamierza ku­pić taki wazon. O lustrze albo o nowym stole mówiło się całymi miesiącami. Że trzeba ku-

pić, ale że nie ma pieniędzy, że to, że tamto. A wazon zjawił się nagle. Jak jajo podrzuco­ne przez nieznanego, wielkiego ptaka. Prawie' wszystko w mieszkaniu było kanciaste, kwa­dratowe, prostokątne.

Któregoś dnia zostałem w domu sam... Nie słuchasz tego, co ci opowiadam.

              Słucham.

|g| Nie' słuchasz, kochanie, a to jest naj­większa tajemnica mojego życia.

Stałem przy stole i przyglądałem się wazo­nowi. Potem wyciągnąłem rękę i dotknąłem palcami. Powierzchnia wazonu była chłodna. Zimna. A w pokoju było ciepło. Najlepiej pamiętam światło i wazon. Światło w pokoju było takie jak w koronie gęstego wielkiego drzewa. Wilgotne jak w studni, zielonkawe, ruchliwe. Jakby przez ściany przepływała wo­da. W środku tego światła stał wazon. Dotkną­łem go lekko palcami. Pogładziłem delikatnie po zimnej powierzchni. Położyłem dłoń, we wnętrzu dłoni czułem wypukłość, okrągłość. Miałem jakby w dłoni kształt piękna. Trzyman­iem tak rękę dłuższą chwilę i czułem, że po­wierzchnia wazonu ogrzewa się. Była ciepła. Oderwałem rękę od wazonu i- poszedłem do kuchni, gdzie- w pudełku pod stołem, chowa­łem swoich żołniterzy. Ustawiłem żołnierzy w dwa szeregi. Ale mnie tó nie bawiło. Wrzu­ciłem wojsko do pudełka i wróciłem .do poko­ju. Przyłożyłem ucho do wazonu i zastukałem

delikatnie. Potem jeszcze raz. Nie byłem sam w pokoju. Dawniej byłem sam, a teraz byłem ż tym Wazonem, który był obcy w naszym mieszkaniu. Ozdabiał pokój, ale niczemu nie służył. Wszystkie przedmioty, sprzęty, obrazy były (połączone z mami i ze sobą niewidzialny­mi nitkami. Jak żyłami, przez które przepły­wa krew. W dzień i w nocy. A wazon był sam. Odcięty od wszystkiego. Czy był napraw­dę piękny? Wątpię, czy teraz mógłby stać w łhokn mieszkaniu. Ale i wtedy nie wydawał mi się piękny. Był dla mnde tajemniczy, obcy. Nie z naszego mieszkania. Żywiłem do niego Uczucie podobne do uczucia dzikusa, który czci figurkę bożka. Cudowną figurkę, która spadła z nieba. Przede wszystkim był niety­kalny. Ale wtedy był piękny, widzę twarz matki, .teLędy mówiła: „Prawda, jaki ten wa­zon jest piękny”. A w rozmowie z ojcem tego samego dnia, powiedziała: „Zdobi mieszkanie piękniej niż najpiękniejszy mebel”. Co ojciec na to odpowiedział, nie pamiętam.

Minęło kilka tygodni. ¡Nadeszła zima. Ciepło szło od żelaznego piecyka, w którym od rana do nocy palono torfem. To już była zima. Ka­łuże wody pokryte były szybami lodu. Wali­liśmy w te szyby kamieniami albo podkutym obcasem. Lód pękał i po jego powierzchni roz­chodziły się jakby białe włosy. Chrzęścił chrupko pod naszymi kopytami. Kółka wody przesuwały się pod szybką jak w szklanej rur-

ce waserwagi. Pewnego dnia bolało mnie gardło i nie poszedłem do szkoły. Leżałem w łóżku i oglądałem „Muchę”... to było takie humorystyczne pismo... drukowane na różo­wym papierze. Nie na różowym, ale jakby wpadającym w odcień różowego. Niby prze­glądałem „Muchę”, ale widziałem „Oczami mojej duszy” wazon na stole. Wazon stał tam obcy, doskonały, niedotykalny. Choć nikogo nie było w domu, szedłem na palcach, ostroż­nie, powoli. Skradałem się w ciszy, w której wazon stał jak w wacie. Pociągnąłem za ser­wetę, wazon (poruszył się. Wtedy pociągnąłem mocniej. Wazon zakołysał się i przewrócił. Na stole, leżały gazety. Wazon potoczył się kilka centymetrów! zatrzymał się, na krawędzi sto­łu. W środku miał niebieskawe światło. Wie­działem już, co będzie dalej. Bardzo się- ba­łem. Nawet zacząłem się modlić „Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy...”, ale coś mnie kusiło i znów pociąg­nąłem serwetę. Teraz już w. to nie wierzę, ale wtedy diabeł się tam zjawił, diabeł wyciągnął moją rękę i szarpnął. Ja naprawdę nie chcia­łem. Jeszcze v mogłem w ostatniej chwili chwy­cić, wazon, bo obrócił się powoli, jakby dokoła siebie, i bardzo powoli spadał na podłogę. Na­prawdę spadał powoli i mogłem go złapać

w powietrzu... ale diabeł przytrzymał moje ręce, obie... Ja teraz też się śmieję. Ale tylko ten jeden raz w życiu diabeł mnie skusił. Po­tem zawsze, grzeszyłem na własne konto.

1963

Z tomu

„Wycieczka do muzeum"

Chłopiec otworzył oczy. Była noc. Usłyszał głośne oddechy i jęk. Było ciemno. Ciocia nie zamykała na noc szafy, choć wujek na nią krzyczał i kazał szafę zawsze zamykać. Na dworze był wiatr. Biegał po dachu i dokoła domu, zdyszany wtykał swój spiczasty pysk we wszystkie kąty. Chłopiec podniósł głowę i patrzał przez nie domknięte drzwi. Na łóżku, pod ścianą, szamotał się wielki kłąb. Gdzieś zawarczał motor. Przez okno wpadł prostokąt światła; przesunął: się po ścianie. Chłopiec zo­baczył w tym świetle dwie wielkie, białe nogi podniesione do góry, bez czarnych bucików ' i pończoch; nieruchome jaik dziwne zwierzęta. W ciemności rozległ się śmiech i szloch, a po­tem klaskanie. Wujek znów bił się z ciocią na łóżku.

Chłopiec, schował się pod koc, zrobił sobie nad głową budkę i podwinął nogi. Łzy spły*- wały mu na usta,.ciepłe i słone.

Ciocia była dla niego lepsza; kiedy raz przyiszła z miasta, kazała mu wyjść z szafy i dała mu ciastko, gwiazdę posypaną cukrem. Potem długo miał w kieszonce słodkie okru­

chy, wydłubywał je z kieszeni i próbował językiem.

Zrobiło mu się duszno i wysunął głowę. Słyszał teraz chrapanie i cieniutki świst, jak­by mały ptaszek świstał w samym środku ciemności, która nie ma twarzy i jest wszę­dzie, Wiatr chodził po dachu i stukał w da­chówki.

Teraz znów usłyszał uderzenie w okno, szy­by zadzwoniły. „To pewnie mama przyszła — pomyślał — i stoi za oknem”. Jakby mama przyszła, toby ją ¡pocałował i zaraz poprosił, żeby go wyczesała. Kiedyś złapał wesz, która wylazła z głowy i chodziła po uchu; była jak ziarno, duża, miękka jak niedojrzałe ziarno pszenicy. Skóra na głowie bardzo go paliła. Kiedy znów usłyszał uderzenie w okno, otwo­rzył szafę. W pokoju było ciemno. Za oknem cos się poruszało. Wysunął nogę z szafy i pal­cami dotknął podłogi. Rozległo się nagłe chrapnięcie i chłopiec zamknął powoli szafę. Owinął się w koc i nie oddychał. Zdawało mu się, że szafa skrzypi i piszczy przeraźliwie. Słyszał monotonne stukanie, coraz cichsze i cichsze, wreszcie uderzenia zamieniły się w szum i szelest, jdkby ktoś sypał po szybach piaskiem.

Obudził się, kiedy w domu nie było nikogo. Ostrożnie rozchylił drzwi szafy i wyszedł. Przysiadł na krześle na środku pokoju. Nogi miał sztywne i kruche jak słoma, załamywały

się w kolanach. Wujek mu powiedział, że go żaba je, jak będzie wychodził z szafy.

Na kuchni stał moździerz. Świecił jak gwiazda. Coś poruszyło się za oknem. Usły­szał szelest, na ścianie kołysał się cień; teraz ktoś stukał w szybę. Chłopiec umknął do szafy. W szafie było cicho i ciemno jak w torbie. Przez okno nigdy nie wyglądał, nawet kiedy był sam, odwracał się do okna plecami. Wie­dział, że nie można. Mamusia mówiła mu, że przez okno nie wolno wyglądać, i płakała. Powiedział, że nie będzie. Wujek mówił, że jak ¡będzie wyglądał przez okno, to go Niemcy zastrzelą. Niemcy byli w wielkich czarnych butach i wszyscy "Się ich bali. Mielf czerwone twarze i strzelali złotymi kulkami. Niemcy no­sili te kulki w zębach i było widać, jak się świecą. Raz przyszedł Niemiec do wujka i strzelał w sufit z takich kulek jak ogień. Ale już nie mógł sobie przypomnieć. To było tak samo jak ze słońcem. Zamykał oczy, żeby zo­baczyć słońce, przyciskał palcami powieki i wtedy w ciemności rysowało się białe kółecz­ko bez promieni: to kółeczko nie było podobne do słońca na niebie i było zimne.

-              Włożył rączkę do kieszeni. Miał tam kilka kamyków, którymi się bawił. Były okrągłe ' i ostre. Znał wszystkie kamyki i ich kolory. Ten najmniejszy, okrągły, był różowy, ten trójkątny i ostry był niebieski jak kwiatek. Inne były szare i żółte. A jeden był biały

i podobny do małego jajeczka. Kiedy uderzyć ■kamyMęm w kamyk, pryska mała czerwona iskra, która pachnie deszczem. Te kamyki zbierał po drodze, kiedy go mamusia prowa­dziła do wujka, do szafy. Robił sobie z nich grzechotkę i cichutko grzechotał przy uchu; czasem rozmawiał z kamykami i brał je do " Ust.

Usłyszał krzyki, które dochodziły go z ulicy, i znów brzęk szyb, stukanie i szelest, jakby ktoś szamotał się za oknem. To mamusia — pomyślał -r- stała całą noc pod oknem, a teraz stuka i czeka na niego. Otworzył szafę i pod­biegł na palcach do okna.

Naprzeciwko, pod czerwoną ścianą, chłopcy grali w guziki. W okno uderzała gałąź. Mokre listki przylepiały się do szyiby i odlatywały za uchodzącą gałęzią, wiatr tchnął w drzewa | coś szeptał. Jeden chłopiec klęczał nad ka­łużą i.puszczał na wodę biały okręcik. Na nie­bie nie było słońca. Chłopiec, który puszczał okręcik, podniósł twarz do góry; nagle złapał ofcrędk i podbiegł do okna. Przykleił twarz do szyby; miał rozpłaszczony nos i dwie wiel­kie dziurki w nosie. Chłopiec z szafy stał przy oknie, nie mógł się ruszyć, nogi miał takie lekkie, że ich nie czuł, i takie ciężkie jak dom. Chłopiec z okręcikiem miał oczy nieruchome, z żółtego szkła. Nagle zamrugał i coś krzyknął. Gromada chłopców spod czerwonej ściany podbiegła do okna. Wspinali się na palce

i przyklejali twarze do szyby. Ten, który stał za wszystkimi,, podobny do tyczki, pokazał szeroki język, a potem wrzasnął:

              Żyd’[

ChJopcy zaczęli podskakiwać i wołali:

              Żyd, Żydek, Żydek — a potem znów przylepiali do' szyby czoła, wargi, nosy, oczy i języki jak szerokie, różowe łopatki. Chłopiec podobny do tyczki chwycił kamień i cisnął w okno. Pan, który stał na rogu ulicy i czy­hał gazetę, podniósł głowę, a potem zaczął

wymachiwać laską. Chłopcy rożprysnęli się na wszystkie strony, wołając:

              Żyd, Żydek, Żydek!.

Chłopiec odwrócił się powoli od okna. Pod stołem leżał szary, duży kamień. Chłopiec spojrzał na kamień i powiedział:

              Co ja zrobiłem?! >

Powtórzył te słowa kilka razy, a potem uciekł do szafy i owinął głowę kocem. .

Z tomu

„Opadły liście z drzew”

N ad osadą stał księżyc. Oświetlał biały klasz­tor i czarny komin fabryczki. Zasłonięte okna domów. Liście drzew. Źdźbła trawy. Była ci­sza i lic nie działo się w miasteczku. Mur ota­czający posterunek żandarmerii był wysoki i milczący. Jego grzbiet usiany był błyszczą­cymi kolcami z rozbitych butelek. Wartownik czuwał wewnątrz budynku. Oddziały party- .zan£feie przechodziły nocami przez osadę, ale żandarmi byli ukryci. Tylko rakiety spływa­ły z czarnego nieba na znak, że tam za mu- rem żyją uzbrojeni obcy ludzie, którzy wyjdą ze wschodem słońca i zaczną swoją robotę. Teraz była cisza. Biały klasztor stał wśród drzew jak lodowa góra. W kaplicy przed wiel­kim ołtarzem leżał rozkrzyżowany człowiek. Leżał z twarzą przyciśniętą do zimnej posadz­ki. Jego ibezkrwisfte wargi poruszały się doty­kając wilgotnego kamienia. Leżał z ramionami odrzuconymi w bok i modlił się; słowa zata­piały się w mrocznej rzece snu i odpływały od niego. Zapomniał, gdzie jest i co robi. Kiedy unosił twarz do góry, widział przed sobą czer­wone światełko. Modlił się- często o dobrą i szczęśliwą śmierć dla siehie. I była to jedyna

rzecz, o którą ¡prosił. 'Nad złocistym domkiam tabernakulum, wśród promieni, stała figurka Matka Boskiej z Dzieciątkiem. Dokoła ścian w kaplicy wisiały szeregi niewielkich, olejno malowanych obrazków. Na każdym obrazku wymalowane było cudowne wydarzenie. Naj­starsze obrazki pochodziły z bardzo dawnych lat:' Napisy łacińskie i polskie mówiły o kasz­telanach, hetmanach, starostach, mieszczanach i kmieciach, którzy dostąpili łaski. Były tam pożary zgaszone, tak jak się gasi świece. Były miasta i sioła chronione od zarazy niebieskim płaszczem. Były dzieci utopione i martwe, które ożyły. Szara figurka unosiła się w b- błoku. Tej nocy zakonnik nie modlił się-

0              szczęśliwą śmierć dla sieibie, modlił się za dwóch nieznanych ludzi, których ciała leżały na śmietniku, za fabryczką... Co to byli za ludzie? Bandyci, żołnierze?... Może nawet przed śmiercią nie zdążyli westchnąć:;7„jezus, Maryja”... Leże3i tam na śmieciach nadzy

1              czekali na Sąd Ostateczny. Będą radowali się jw ni ebie.

Na wieży klasztornej pohukiwała sówka. Poruszyły się czarne gałęzie drzew w księży­cowym świetle. Nic się nie działo w osadzie. Okna domów były ślepe. Krótka jest letnia rioc. Dzień przychodzi szybko, oświetla ciała na śmietniku i płonie w rozbitych szkłach.

Tutaj, koło śmietnika, za fabryczką wód ga­zowych, często bawiły się dzieci. Szukały bia­

łych porcelanowych korków, zielonych i ró­żowych szkiełek, kolorowych nalepek na bu­telki. Obok śmietnika wznosiła się wielka pi­ramida usypana i trocin. Powierzchnia tej pi­ramidy Wysuszona była przez słońce, ale wnę­trze było wilgotne i zimne. Krył się tam lód. Kawałeczki i odpryski tego lodu można było -znaleźć u stóp piramidy; sopelek lodowy w lipcowy gorący dzień roztapiał się w gardle tak jak zimą.

Tego . dnia dwie dziewczynki pędzące kro­wy na pobliskie łąki zatrzymały się koło śmietnika i nie poszły za krowami. Dziew­czynki stały przy śmietniku i nic nie mówiły. W popiele i w śmieciach leżały dwa nagie ciała. Jedno Z nich ńa boku, zwinięte, z ko­lanami dotykającymi prawie brody. Drugie z twarzą zwrócorią do nieba, z rozrzuconymi ramionami i nogami. Słońce 'oświetlało śmie­tnik jak małą plażę. Dziewczynki trzymały się za ręce1 i w skupieniu patrzyły na ciała. Było cicho. Od stirony przyklasztornych lip szedł pachnący wiatr. Po dłuższej chwili dziewczyn-« ki odeszły.

' ■— Widziałaś? Te chłopy, co tam leżą, są zabite, 'chodźmy tam jeszcze, zobaczymy.

' ,— To grzech. *

              Ale, grzech... ja polecę...

              Mówię ci, że grzech. Zaraz uklęknij i zmówimy pacierz. Przyklękły w rowie, tra­wa była mokra od porannej rosy, pierwsze

przebudzone bielinki z czarnymi kropkami na skrzydłach przelatywały w słonecznym świet­le.

—- „Zdrowaś Maryja, łaakdś pełna! Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiasta­mi i błogosławiony owoc żywota Twojego...” *—* Ale oni nie mield ubrań ani koszul, wi­działaś, ani butów.

              Mżuisisli im ubranie ukraść.

              To pewnie Żydy.

®— Żydów już nie ma na świecie.

iifl— To skąd one się tam wzięły, te chłopy?

              — Pewnie ich Swarcmajer zastraelił.

Koło śmietnika stała gromadka ludzi.- Mil­czeli. Jeden z mężczyzn wyciągnął ze śmieci kawał szarego papieru do pakowania i nakrył tym papierem leżącego na wznak itrupa. Ko­biety kiwały głowami, żegnały się, .płakały. Od strony posterunku szli żandarmi. Już do­biegały ich głosy. Były to słowa i dźwięki obce wśród tych drzew, drewnianych dom- ków, marnych poletek i ludzi, którzy milczeli. Dźwięki tej mowy rozlegały się ostro i dziko pod przezroczystym wysokim niebem. Lu­dzie odst...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin