Manzoni Alessandro - NARZECZENI.doc

(3103 KB) Pobierz

 

Manzoni Alessandro

NARZECZENI

 

 

WSTĘP

 

Czymże jest zaprawdę historia, jeśli nie pełnym chwały bojem toczonym z Czasem? Bowiem, wydzierając mu z rąk minione lata, niby wziętych przezeń w niewolę wojowników czy nawet trupy poległych, powraca ich życiu, poddaje przeglądowi i ustawia ponownie w szyk bojowy. Wszakże znakomici owi Woje, którzy w takiej walce zdobywają Palmy i Laury, zwykli zagarniać dla się co cenniejsze i wspanialsze łupy, balsamując w inkauście Czyny Wielkich, Możnych tudzież znakomitych Person, haftując nie kończącą się wstęgę Sławy ostrą igłą swego jeniuszu, złotem i wielobarwnym jedwabiem nawleczoną. Memu wszakże mizernemu pióru nie przystoi sięgać do spraw tak wzniosłych, dostojnych a niebezpiecznych ni zapuszczać się w Labirynty Politycznych Zamysłów, ni powtarzać dźwięki Surm wojennych. Przeto, skoro doszły mnie wieści o zadziwiających wydarzeniach, jakie spotkały osoby mizernej kondycji i ubogie, sposobię się do przekazania ich pamięci Potomnych, podając szczerą i prawdziwą o nich Opowieść albo Relacją. Na której posępnym Teatrum ujrzeć można będzie łacno Tragedyje straszliwe, Sceny niegodziwość ludzką przedstawiające na przemian z cnotliwymi Czynami i obrazami anielskiej zaiste Dobroci, stającej na przekór dyabelskim zamysłom.

Zaprawdę bowiem, zważywszy, iż ta Oyczyzna nasza pod berłem Jego Królewskiej Mości Katolickiej, Pana naszego, się znajduje, któren jest na podobieństwo Słońca, co nigdy nie zachodzi, tudzież iż przyświeca tey Oyczyźnie naszey, niby światłem odbitym, Księżyc nie zachodzący, Rycerz szlachetnego Rodu, pro tempore opiekę nad nią sprawu

jący, wreszcie Szlachetni Senatorowie niby Gwiazdy stałe, wraz z innymi Dostojnymi Panami Urzędnikami na podobieństwo Planet wędrujący wszędy dobroczynne światło rozsiewają, wzniosły tworząc Firmament — inney niżli w sztuce dyabelskey nie podobna dopatrzyć się przyczyny tego, iż ziemia ta złymi czynami, nieprawością i okrucieństwem w srogie piekło przemienioną została... sama bowiem złość ludzka nie byłaby zdolna stanąć na przekór wszystkim tym Rycerzom, którzy okiem Argusa i Briareusowym ramieniem nad pomyślnością kraju czuwają.

Opisując owe zdarzenia zaszłe w czasie, gdym nieźrałym był pacholęciem, mimo iż wielka mnogość przedstawionych w nich person z dawna już opuściła Scenę tego Świata, Parkom w lenno się oddawszy, z należnym respektem przemilczeć wolę ich imiona, parantelę jako też i miejsca, w których persony owe przebywały, wymieniając li tylko generaliter Prowincją. Nie wiem, zali nie najdą się tacy, którzy podobne przemilczenie za uszczerbek tej prostej mojej Opowieści poczytają; wszelako wierzę, iż krytyk ów musiałby być zgoła Filozofiey wszelkiey nieświadom, natomiast co się tyczy tych, którzy w takowey są biegli, tuszę, iż nijakiego mankamentu w Opowieści tey nie dostrzegą. Boć rzecz to niewątpliwa, która przez nikogo negowana być nie może, iż imiona są jedynie czystym, najczystszym przypadkiem..."

Ależ jeżeli nawet dokonam tej gigantycznej pracy i przepiszę rzecz całą z tego wyblakłego i nieczytelnego rękopisu, jeżeli — jak się to mówi — wydobędę ową historię na światło dzienne, czy znajdzie się ktokolwiek, kto by zadał sobie trud jej przeczytania?

Wątpliwości te ogarnęły mnie w czasie mozolnego odcyfrowywania bazgraniny następującej po słowie „przypadkiem" i sprawiły, że przerwałem pracę i zastanowiłem się poważnie nad tym, co powinienem uczynić. „Co prawda — mówiłem sobie przerzucając karty rękopisu — ta plątanina zawiłych okresów nie ciągnie się, na szczęście, przez całą długość opowieści. Mój czcigodny siedemnastowieczny kolega wysilił się, aby zaraz na pierwszych kartach uwidocznić cały swój kunszt, ale w dalszym ciągu opowiadania styl jego staje się miejscami zupełnie zwykły i naturalny.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Tak, ale jakiż za to tuzinkowy! Jaki niezdarny! Jak roi się od błędów! Dialekt lombardzki pomieszany ze zdaniami w języku literackim, użytymi bez sensu, fantastyczna gramatyka, długie, bezładne okresy. W dodatku tu i ówdzie hiszpańska ozdobność. A na dobitkę w najtragiczniejszych czy najbardziej wzruszających momentach mających wywołać podziw, zdumienie, pobudzić do myślenia, we wszystkich tych miejscach, jednym słowem, które wymagają pewnego patosu, ale patosu dyskretnego, w dobrym guście, autor nie omieszka nigdy uraczyć nas swoją przesadną, taką jak w przytoczonym wstępie, retoryką. I, łącząc z niebywałą zręcznością wręcz przeciwne rodzaje stylu, osiąga to, że na przestrzeni jednej stronicy, w jednym zdaniu, ba, w jednym słowie nawet — potrafi być nieokrzesany i afektowany zarazem. Wszędzie napuszone deklamacje, klecone niezdarnie i w niezgodzie z gramatyką, pretensjonalność cechująca pisma owej epoki w naszym kraju. Doprawdy, nie jest to utwór, który można by dać dzisiejszym czytelnikom: są wymagający i zbyt zdegustowani do tego rodzaju dziwolągów. Całe szczęście, że opamiętałem się dość wcześnie, na samym początku tej niefortunnej roboty — umywam od niej ręce.

Ale kiedym zamykał rękopis, aby odłożyć go na miejsce, zrobiło mi się żal, że taka piękna opowieść ma pozostać nieznana na zawsze. Bo jednak historia ta, choć może inaczej osądzą ją czytelnicy, mnie wydała się piękna, bardzo piękna. „Czyżby — pomyślałem — nie dało się zaczerpnąć z tego rękopisu samych tylko faktów i opowiedzieć je na nowo?" A ponieważ nie przyszedł mi na myśl żaden argument przeciwko temu, natychmiast powziąłem postanowienie. Oto jest geneza tej książki; wyłożyłem ją z prostotą odpowiadającą wadze książki samej.

Niektóre jednak z opisanych w naszym manuskrypcie wydarzeń i obyczajów wydały nam się czymś tak nowym, tak dziwacznym (że nie użyję silniejszego określenia), że zanim daliśmy im wiarę, postanowiliśmy poszukać innych jeszcze świadectw. Zaczęliśmy szperać w pamiętnikach i dokumentach tej epoki, chcąc wybadać, czy rzeczywiście takim trybem toczył się wówczas świat. Rezultaty tych poszukiwań rozproszyły wszystkie nasze wątpliwości: na każdym kroku napotykaliśmy podobne lub jaskrawsze jeszcze fakty. Również, co wydało nam się najbardziej prze

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

konywające, natknęliśmy się na szereg postaci, o których wzmianki nigdzie poza naszym manuskryptem nigdyśmy przedtem nie spotkali i których rzeczywiste istnienie podawaliśmy wobec tego w wątpliwość. We właściwych miejscach powołamy się na niektóre spośród tych świadectw gwoli potwierdzenia prawdziwości faktów, zbyt dziwacznych, by czytelnik łatwo dał im wiarę.

Ale odrzucając formę nadaną opowieści przez jej autora, jako zbyt nieznośną, czymżeśmy ją zastąpili? Oto dochodzimy do sedna sprawy.

Ktokolwiek nieproszony bierze się do przerabiania cudzego utworu, musi być gotów zdać ściśle sprawą z tego, co uczyni; w pewnym sensie zaciąga zobowiązanie, jest to ogólnie przyjęta zasada i nie zamierzamy bynajmniej z niej się wyłamywać. A nawet, podporządkowując się jej dobrowolnie i w całej rozciągłości, postanowiliśmy uzasadnić szczegółowo przyjęty przez nas sposób pisania tej książki. W czasie jej tworzenia staraliśmy się odgadywać wszelkie możliwe zarzuty i zawczasu je odpierać. Nie było to bardzo trudne zadanie; w imię prawdy winniśmy tu stwierdzić, że nie przychodził nam na myśl ani jeden taki zarzut, któremu nie towarzyszyłby argument przeciwny, może nie rozstrzygający zagadnienia, ale zmieniający jego istotę. Nieraz też próbowaliśmy ustawiać dwa zarzuty twarzą w twarz i pozwalaliśmy im stoczyć ze sobą walkę. I cóż? Rozpatrzone do głębi, roztrząśnięte dokładnie, okazywały się wbrew pozornym przeciwieństwom jednakiej w gruncie rzeczy natury: wypływały zazwyczaj z lekceważenia zarówno faktów, jak i zasad, na których winniśmy opierać swoje sądy. Stwierdziwszy to, ustawialiśmy, ku ich wielkiemu zdziwieniu, nasze zarzuty parami i wspólnie wyprawiali, dokąd oczy poniosą.

Jak świat światem nie było chyba pisarza, który by tak skrupulatnie dowodził swojej słuszności. Ale cóż? Kiedy przyszło do zgromadzenia wszystkich tych zarzutów i odpowiedzi, aby zaprowadzić w nich pewien ład — litości! Toż wyszła z nich cała książka. Co widząc, odrzuciliśmy pierwotny zamiar z dwóch powodów, które czytelnikowi również zapewne wydadzą się słuszne: po pierwsze, że książka napisana celem usprawiedliwienia innej książki i jej stylu mogłaby się wydać czymś zaiste śmiesznym; po drugie, że wystarczy jedna książka na raz, o ile i to nie jest zbyt wiele.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Ta odnoga jeziora Como, która pomiędzy dwoma nieprzerwanymi pasmami gór skręca ku południowi, linią swego wybrzeża pełną zatoczek i przylądków powtarzając jak gdyby zarys wyniosłości i zapadlin górskich, zwęża się raptownie i przybiera postać rzeki, mając po prawej swej. stronie rozległy płaskowyż, a szerokie, niskie wybrzeże po drugiej. Most łączący w tym miejscu oba brzegi jaśniej jeszcze uzmysławia widzowi tę przemianę i wyznacza dokładnie miejsce, w którym kończy się jezioro, a zaczyna rzeka Adda; w dalszym zresztą swoim biegu, tam gdzie brzegi oddalają się od siebie, zaś wody rozlewają szeroko, tworząc nowe zatoki i nowe przylądki, przybiera ona znów miano jeziora. Wybrzeże, utworzone z osadów naniesionych przez trzy potężne potoki, spływa od podnóża dwóch wznoszących się obok siebie gór; jedna z nich to San Martino, drugą zwą w narzeczu lombardzkim Resegone   z powodu jej zębatego grzbietu, w istocie przypominającego piłę. Toteż każdy, kto ją zechce zobaczyć na wprost siebie, jak na przykład z północnych murów Mediolanu, zauważy ją i łatwo odróżni w rozległym łańcuchu gór mniej znanych z nazwy i o mniej wyrazistych kształtach.

Brzeg wznosi się tu początkowo w postaci łagodnego, długiego zbocza, dalej załamuje się tworząc wzgórki i dolinki, stromizny i tarasy, zależnie od szkieletu obu gór i działalności wód górskich. W bezpośredniej bliskości jeziora, gdzie brzeg przecinają głębokie jary potoków, nie ma nic prócz żwiru i kamieni; wyżej ciągną się pola i winnice, usiane gdzieniegdzie willami i zagrodami wieśniaków, jeszcze dalej pną się na zbocza gór gaje i kępy drzew.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Lecco, największe w tych stronach osiedle ludzkie, od którego całe terytorium nosi swą nazwę, leży nie opodal mostu, tuż nad jeziorem, a w czasie przyboru wód znajduje się nawet częściowo w jego obrębie. Dziś jest to duża osada przekształcająca się stopniowo w miasto. W czasach, kiedy zaszły wydarzenia, jakie zamierzamy tu opowiedzieć, osiedle, spore już wtedy, posiadało również fortecę, a co za tym idzie, miało zaszczyt goszczenia jej komendanta oraz przywilej posiadania stałej załogi hiszpańskich żołnierzy. Wojacy ci uczyli miejscowe dziewczęta i niewiasty skromności, od czasu do czasu poklepując łaskawie po ramieniu któregoś z ich mężów czy ojców, zaś pod koniec lata skrupulatnie odwiedzali winnice, by przerzedzić nieco grona i ulżyć przez to wieśniakom w trudach winobrania.

Cała ta okolica pokryta była — i jest dotychczas — splątaną siecią dróg, drożynek i ścieżek biegnących od jednej zagrody do drugiej, od zboczy ku wodzie, z pagórka na pagórek. Jedne gładkie, inne strome i uciążliwe — to gubią się w obramieniu wysokich murów, skąd, podniósłszy głowę, dojrzysz zaledwie niebo i gdzieniegdzie szczyt górski, to wybiegają na otwarte tarasy, skąd widok jest rozległy, urozmaicony i pełen wciąż nowych uroków. Zależnie w jaką stronę tej ogromnej kolistej sceny zwrócisz oczy, nikną jedne, a wyłaniają się inne fragmenty. To tu, to tam przebłyskują skrawki jeziora; tu znów rozciąga się ogromna, lśniąca tafla wód. Z jednej strony jezioro wydaje się zamknięte górami, a raczej jak gdyby zabłąkane pomiędzy bezładnie stłoczone szczyty, potem rozszerza się stopniowo; wzrok biegnie coraz dalej i dalej ku górom z rozsianymi u podnóży wioskami i ku ich odwróconemu odbiciu w wodnym zwierciadle. Tu odnoga rzeki, tam dalej jezioro, znowu rzeka, której połyskliwe skręty kryją się wśród gór i nikną wreszcie wraz z nimi daleko, daleko na widnokręgu. A tuż obok ciebie, w miejscu, z którego oglądasz te wszystkie malownicze widoki, w którąkolwiek stronę się obrócisz, ileż piękna! Góra, na której zboczu się znajdujesz, wznosi nad twoją głową strome urwiska, poszarpane turnie, ostro zarysowane na tle nieba, a zmieniające się za każdym twoim krokiem; to, co wydawało się jednolitym górskim grzbietem, otwiera się niespodzianie przed twymi oczyma i okazuje się całym szeregiem grzbietów. Z wysoka, spod szczytu, dostrzegasz nagle ten sam widok, który

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

dopiero co porzuciłeś na dole, na wybrzeżu; pogodny, swojski urok tych zboczy łagodzi dzikość skalistych turni, podnosząc zarazem, jeszcze ich wspaniałe piękno.

Jedną z takich dróżek powracał właśnie ku domowi ze spokojnej przechadzki pod wieczór dnia  listopada  roku don Abbondio, proboszcz jednej z wyżej wspomnianych wiosek. Nazwy wioski ani też nazwiska księdza w rękopisie nie znajdujemy ani w tym miejscu, ani gdzie indziej. Proboszcz odmawiał półgłosem swoje modlitwy, od czasu do czasu, pomiędzy dwoma psalmami, zamykając brewiarz i zostawiając wewnątrz, dla odszukania miejsca, wskazujący palec; rękę z brewiarzem zakładał za plecy splatając ją z drugą i wędrował dalej dróżką, z pochyloną głową, końcem stopy odrzucając na bok leżące na drodze kamyki. Chwilami podnosił głowę, toczył dokoła leniwym spojrzeniem i zatrzymywał je na jednym, ze szczytów, gdzie słońce, które przed chwilą zapadło za przeciwległą górę, kładło jeszcze gdzieniegdzie na strzelistych turniach szerokie, poszarpane płaty purpury.

Otworzywszy ponownie brewiarz ł odmówiwszy następną modlitwę ksiądz znalazł się na zakręcie dróżki, w miejscu, gdzie zwykł był przystawać na chwilę i rozglądać się dokoła; tak też uczynił i tym razem.

Za zakrętem droga biegła prosto na przestrzeni jakich sześćdziesięciu kroków, następnie rozwidlała się na kształt litery Y. Ścieżka na prawo pięła się ku górze i prowadziła na plebanię; „ lewa . schodziła w dolinę aż do potoku. Po zewnętrznej jej stronie ciągnął się niski murek sięgający" przechodniom do pasa. Wewnętrzne mury obu dróżek, zamiast łączyć się zwyczajnie u zbiegu, zakończone były kapliczką z wymalowanymi na niej długimi, falującymi, ostro zakończonymi językami, które w intencji malarza, jak również w oczach okolicznych wieśniaków, wyobrażały płomienie. Pośród owych płomieni widniały jeszcze inne,' niemożliwe do opisania figury, mające wyobrażać czyśćcowe dusze. Zarówno dusze, jak i płomienie wymalowane były ceglastą farbą na szarawym, miejscami obdrapanym, tle.

Minąwszy zakręt, proboszcz rzucił jak zwykle okiem na kapliczkę i ujrzał widok równie niespodziewany, jak niepożądany. U zbiegu dróżek zobaczył mianowicie dwóch mężczyzn. Jeden z nich siedział okrakiem na niskim mur

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ku z jedną nogą zwieszoną na zewnątrz, drugą od strony drogi. Jego towarzysz stał naprzeciw niego, wsparty plecami o mur, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Ich ubiór, postawa i to wszystko, co dawało się dostrzec z odległości, w jakiej znajdował się proboszcz, nie pozostawiało żadnej wątpliwości co do kondycji społecznej tych ludzi. Obaj mieli na głowach zielone siatki zwisające na lewe ramię i zakończone sporym chwastem. Z siatek tych sterczały im nad czołem groźne „grzywy", a długie wąsy zakręcone były zawadiacko na końcach. U lśniących skórzanych pasów mieli po dwa pistolety, a na piersi zawieszone na kształt naszyjników niewielkie rogi z prochem. Z kieszeni szerokich bufiastych pludrów widniała u obu rękojeść sztyletu, u boku zaś ogromna garda szpady, spleciona w cyfrę z mosiężnych wężyków, wyczyszczona i lśniąca. Wystarczało jednego rzutu oka, by rozpoznać w nich osobników znanych pod nazwą bravi.

Gatunek ten, po którym dziś nie ma już śladu, był wówczas w Lombardii od dawna w pełnym rozkwicie. Dla tych, którzy nie wiedzą, co to takiego — oto parę autentycznych tekstów dających pojęcie o instytucji bravich, o wysiłkach, jakie podejmowano celem jej wytępienia, oraz o niepokonanej jej żywotności.

Już dnia  kwietnia  roku Jego Wysokość Jaśnie Oświecony don Carlos d'Aragona, książę na Castelvetrano, diuk Terranuova, margrabia d'Avola, hrabia Burgeto, wielki admirał i konetabl Sycylii, gubernator Mediolanu, wódz naczelny Jego Katolickiej Królewskiej Mości w Italii, „szczegółowo powiadomiony o srogiej nędzy, w jakiej żyło i żyje miasto Mediolan z racji bravich oraz włóczęgów", wydał przeciwko nim dekret, w którym „oznajmia i wiadomym czyni, iż dekret wymieniony dotyczy wszelkich bram tudzież włóczęgów, którzy czy to obcy, czyli w księstwie urodzeni, do nijakiego nie przynależą rzemiosła lub przynależąc takowym się nie trudnią... lecz oddawszy się w opiekę jakowemuś szlachcicowi, oficyerowi bądź też kupcowi, z żołdem alibo bez, zaliczeni są w jego poczet, rzekomo gwoli dostojeństwa, a prawdziwie ku czynieniu gwałtów..." Tym wszystkim dekret ów nakazywał opuścić granice księstwa w terminie sześciodniowym, grożąc opornym galerami, oraz dawał wszelkim organom sprawiedliwości niezwykle rozległą,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

a bliżej nie określoną władzę, mającą umożliwić wykonanie zarządzenia. Mimo to już w następnym roku, dnia  kwietnia, wyżej wymieniony pan, zauważywszy, że „...Miasto owo pełne jest nadal osób, zwanych bravi... które to osoby żyją, jak ongi żyły, i ani nie zmieniły swego obyczaju, ani ich liczba bynajmniej nie uległa zmniejszeniu..." — wydał drugi dekret, ostrzejszy i bardziej szczegółowy, w którym między innymi obwieszcza: „Ktokolwiek, czy to mieszkaniec tego miasta, czy obcy przybysz, byłby przez dwóch świadków wskazany jako ogólnie poczytywany za bravo i takie nosiłby miano, chociażby o niejakiej zbrodni przezeń popełnionej nie było wiadomo... z racji, w braku innych poszlak, li tylko reputacji swojej, może być przez wymienionych sędziów lub poszczególnego skazan tytułem śledztwa na powróz i męki... zaś w braku przyznania się do winy może być takoż posłany na galery na lat trzy, jeśli — jak wyżej wspomniano — poczytywan jest powszechnie za bravo..."

Wszystko to, jak również wiele innych szczegółów, których tu nie przytaczamy, wypływało z przyczyny, że „...Jego Ekscelencji wolą jest absolutne od wszystkich niniejszemu dekretowi posłuszeństwo".

Słysząc te mocne i pewne siebie słowa tak wielkiego pana oraz towarzyszące im srogie zarządzenia, chciałoby się wierzyć, że sam ich ton wystarczy do unicestwienia wszystkich bravi raz na zawsze. Cóż, kiedy świadectwo innego wielkiego pana, niemniej posiadającego tytułów, przekonywa nas, że było wprost przeciwnie. Jest to ni mniej ni więcej tylko Jaśnie Oświecony don Juan Fernandez de Velasco, konetabl Kastylii, szambelan Jego Królewskiej Mości, książę na Frias, hrabia Haro i Castelnovo, pan włości Velasco tudzież włości Siedmiorga Infantów, gubernator Mediolanu etc. Dnia  czerwca  roku równie jak jego poprzednik szczegółowo powiadomiony o tym, „...ilu szkód i nieszczęść są przyczyną... bravi tudzież włóczędzy i jak dalece stoją oni dobru powszechnemu na zawadzie, ujmę przynosząc sprawiedliwości...", obwieszcza im ponownie, że w terminie sześciodniowym mają opuścić terytorium mediolańskie, powtarzając przy tym z niewielkimi zmianami wszystkie groźne ostrzeżenia swego poprzednika. A dalej: dnia  maja  roku „...powiadomiony ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, iż... za

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

równo w mieście, jak na całym obszarze księstwa, liczba takowych (bravich i włóczęgów) nieustannie wzrasta, iż dniem i nocą słychać wciąż o zasadzkach, ranach zdradziecko zadanych, zabójstwach, rabunkach tudzież rozlicznych innych zbrodniczych czynach, których wyżej nazwani bravi pod osłoną swoich panów i protektorów dokonywują...", nakazuje ponownie te same środki, zwiększając tylko dawki, jak to zazwyczaj bywa przy uporczywych chorobach. „Każdy tedy — brzmi zakończenie dekretu — winien strzec się przekroczenia w by najmniejszej mierze zarządzeń niniejszego dekretu, by zaś miast wielkoduszności Jego Ekscelencji nie doświadczył na sobie gniewu Jego tudzież srogości prawa... albowiem Jego Ekscelencja postanawia i wszem wobec wiadomym czyni, jako jest to ostateczne i nieodwołalne ostrzeżenie..."

Nie był jednak widocznie tego samego mniemania Jaśnie Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, hrabia Fuentes, wódz naczelny i gubernator Mediolanu. Nie był on tego zdania, a to ze zrozumiałych powodów;. albowiem „...szczegółowo powiadomiony o mizeryach, jakich doświadcza miasto oraz całe terytorium Mediolanu z przyczyn wielkiej mnogości bravich... postanawia wykorzenić doszczętnie ów chwast tak szkodliwy" i wydaje dnia  grudnia  roku dekret pełen równie groźnych jak tamte zapowiedzi, z zaznaczeniem, „jako pod grozą najcięższych kar, bez żadnej zgoła nadziei odpuszczenia, winny być powyższe zarządzenia przestrzegane". Należy jednak wnosić, że nie poprowadził tej kampanii z takim zasobem dobrej woli, jaki zwykł był wkładać w nawiązywanie intryg i podjudzanie przeciw swemu potężnemu wrogowi, Henrykowi IV; historia świadczy bowiem, że potrafił uzbroić przeciwko temu królowi księcia Sabaudii, czym przyprawił go o utratę niejednego miasta; że zdołał wciągnąć do spisku księcia de Biron i przyprawił go o utratę głowy; natomiast co się tyczy „owego chwastu tak niebezpiecznego", czyli bravich, nie ulega wątpliwości, że 'pienił on się nadal jeszcze w dniu  września  roku. Tego bowiem dnia Jaśnie Oświecony don Juan de Mendozza, margrabia Hynojosa, pan na etc, gubernator eta, powziął poważny zamiar wytępienia go. W tym też zamiarze posłał do Pandolfa i Marca Tullia Malatestów, drukarzy rządowych, ten sam co zawsze dekret, nieco popra

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wiony i uzupełniony, do ponownego wydrukowania gwoli wytępienia bravich. Oni jednak żyli i prosperowali mimo wszystko, po to chyba, aby otrzymać w dniu  grudnia  roku te same i jak zwykle wzmocnione ciosy z ręki Jego Wysokości don Gomeza Suarez de Figueroa, księcia Feria eta, gubernatora etc. A że nie wyginęli i od tego ciosu, Jego Wysokość don Gonzalo Fernandez de Cordoba, na czas władzy którego przypadła fatalna przechadzka don Abbondia, zmuszony był uciec się do ponownego opublikowania nieśmiertelnego dekretu przeciwko bravim, co też uczynił dnia . października  roku, czyli na rok, miesiąc i dwa dni przed opisanym tu wydarzeniem.

Nie był to zresztą dekret ostatni; wydaje nam się jednak, że o dalsze możemy się nie troszczyć, skoro wykraczają poza okres, w jakim dzieje się nasza opowieść. Wspomnijmy tylko jeszcze dekret z  lutego  roku, w którym Jego Wysokość książę Feria będąc po raz drugi gubernatorem zauważa, że „...najstraszliwsze zbrodnie przez osoby zwane bravi popełniane bywają..." Wystarcza to, by nas upewnić, że w czasie, z którym mamy tu do czynienia, bravi istnieli w dalszym ciągu.

Że ci dwaj przy kapliczce czekają na kogoś, było aż nadto widoczne. Ale co zaskoczyło don Abbondia w sposób nader przykry, to odkrycie, że tym, na kogo czekają, jest on sam. Z chwilą jego pojawienia się na drodze tamci popatrzeli na siebie wzajem i równocześnie unieśli głowy, jak gdyby mówiąc: „Oto on." Ten, który siedział okrakiem, podniósł się przekładając nogę na stronę drogi; drugi oderwał się od muru i obaj ruszyli nadchodząc naprzeciw. On zaś, trzymając wciąż przed sobą otwarty brewiarz, pogrążony niby w czytaniu, rzucał przed siebie ukradkowe spojrzenia, śledząc ruchy nieznajomych.

Zobaczył, że idą mu na spotkanie, i w głowie zawirował mu rój niespokojnych myśli. Zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni dzielącej go od groźnych bravi nie ma jakiej ścieżynki odchodzącej od drogi w prawo czy w lewo, dokądkolwiek; ale uświadomił sobie natychmiast, że nie. Przemknął szybko myślą własne uczynki, usiłując przypomnieć sobie, czy nie ma czegoś na sumieniu w stosunku do kogoś możnego a mściwego, ale nawet w tak wielkim zamęcie myśli widział, że i pod tym względem może być spokojny. A przecież bravi zbliżali się, bacznie się w niego

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Wpatrując... Wsunął dwa palce pod kołnierz, jakby go coś uwierało, przekręcając przy tym głowę tak, że aż wykrzywił usta, i spoglądając kącikiem oka do tyłu, czy nikt nie nadchodzi; ale nie dojrzał nikogo. Poprzez murek ogarnął spojrzeniem pola — nikogo. Rzucił nieśmiało okiem przed siebie — nikogo i tam także oprócz tych dwóch. Co robić? Zawrócić? Na to było za późno; bowiem uciekać byłoby równoznaczne z wezwaniem do pogoni, jeśli nie do czegoś gorszego. Nie mogąc zatem zejść z drogi niebezpieczeństwu ruszył mu naprzeciw, gdyż ta chwila niepewności była tak przykra, że za wszelką cenę pragnął ją skrócić. Przyśpieszył kroku odmawiając modlitwę głośniej nieco niż zwykle i siląc się przywołać na twarz wyraz spokoju i pogody; próbował nawet się uśmiechnąć. Znalazłszy się twarzą w twarz z tymi dwoma powiedział sobie w myśli: „Stało się", i stanął w miejscu.

Mości proboszczu — odezwał się jeden z nich patrząc uporczywie w oczy don Abbondia.

Co waćpan rozkaże? — odpowiedział ten skwapliwie, odrywając wzrok od brewiarza, który leżał otwarty na jego rękach niby na pulpicie.

Ksiądz zamierza pono — rzekł drugi gniewnym, ostrym tonem, jak gdyby gromił swego podwładnego, schwytawszy go na jakimś łajdactwie — ksiądz zamierza pono udzielić jutro ślubu Renzowi Tramaglino i Łucji Mondella?

To jest... — bąknął drżącym głosem don Abbondio — jakby tu rzec... Waćpanowie znają przecie świat i wiedzą, jak to bywa... biedny proboszcz nic tu nie ma do gadania... Zmówią się sami, potem do nas jak w dym, jak do bankiera po pieniądze... A my? Cóż, naszą rzeczą jest służyć bliźnim...

Otóż — powiedział bravo władczym i uroczystym tonem, mimo że nachylony do ucha księdza.— tego ślubu nie będzie. Ani jutro, ani nigdy.

Ależ, mości panowie — zaczął proboszcz tonem łagodnej perswazji, jakim przemawia się do zapalczywych osób, aby je przywieść do rozsądku — raczcież wejść w moje położenie. Alboż w mojej to mocy? Toż pojmujecie sami, waćpanowie, że co do mnie, to mnie to ni ziębi, ni grzeje...

No, n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin