Antologia
11 CIĘĆ
Spis treści:
SPONIEWIERANA Graham Masterton
MARZENIE Paweł Paliński
FUTERKA F. Paul Wilson
RADOŚĆ HETMANA Jakub Małecki
DOKTOR, DZIECKO I DUCHY Z JEZIORA Mort Castle
WYBÓR LUCY Jacek M. Rostocki
POWIEDZ IM, ŻE KOCHASZ Scott Nicholson
GŁÓD Robert Cichowlas
DIABEŁ Z MROCZNEGO LASU Guy N. Smith
AMERYKAŃSKI HORROR Łukasz Orbitowski
DYNIOGŁOWY John Everson
Graham Masterton
(ur. 1946) – popularny pisarz angielski, autor ponad stu książek: horrorów, thrillerów, powieści historyczno–obyczajowych, poradników seksuologicznych oraz zbiorów opowiadań. Swój pierwszy horror Manitou wydal na początku lat siedemdziesiątych. Książka już kilka dni po premierze stała się bestsellerem. Na jej podstawie powstał film w reżyserii Williama Girdlera z Tonym Curtisem i Susan Strasberg w rolach głównych. Wiele jego pozycji, jak choćby Kostnica, Dziecko ciemności czy Demony Normandii otrzymało wyróżnienia literackie w USA i Europie. Graham Masterton bardzo ceni Polskę i często ją odwiedza.
SPONIEWIERANA
Po południu zaczęło wręcz niedorzecznie mocno padać, skryły się więc pod płócienną markizą zagraconego straganu.
– Powinnaś od niego odejść – stwierdziła Sylvia, przekrzykując bębnienie deszczu. – Powinnaś wszystko spakować, zabrać dzieciaki i wyjechać. Zawsze możesz wpaść do Tunbridge Wells i zostać z nami, dopóki nie znajdziesz sobie czegoś innego.
– Jak mogłabym? – spytała Lily. – I dlaczego? Poppy dopiero zaaklimatyzowała się w Elm Trees. Nie chcę jej denerwować kolejną przeprowadzką. A Jamie i tak ciągle moczy łóżko. Poza tym, cholera, połowa domu należy do mnie. Trzy lata zajęło mi dekorowanie go w dokładnie taki sposób, o jakim marzyłam.
– Lily, dłużej tak nie może być. Pewnego dnia on cię zabije.
Lily nie miała pojęcia, co powiedzieć. Wiedziała, że Sylvia ma rację. Chociaż było pochmurne, wrześniowe popołudnie, ona nosiła ciemne okulary, żeby ukryć podbite oczy. Dwie noce temu Stephen wrócił do domu nie w humorze. Był podchmielony, chociaż nie kompletnie pijany, jak mu się to już wcześniej zdarzało. Zrobiła jego ulubioną zapiekankę z kurczakiem i pomidorami, ale z jakichś tajemniczych powodów on uznał to za kpinę. „Co? Myślisz, że jestem jakimś wieśniakiem i ciągle mam jeść tylko zapiekankę z kurczakiem i pomidorami?”. Upuścił rondel na kuchenną podłogę, tłukąc płytki i opryskując jej kostki gorącym, czerwonym sosem, a potem uderzył ją, tylko raz, w samą nasadę nosa.
– Ja bym wezwała policję – oświadczyła Sylvia.
– O tak, a Stephen powiedziałby im, że jest zestresowany, przepracowany, że bardzo przeprasza i że już nigdy więcej nie podniesie na mnie ręki.
– Lily, proszę, przynajmniej spotkaj się z adwokatem.
Błyskawica przecięła niebo nad kasztanowcami, otaczającymi zielony, wiejski teren, a tuż po niej rozległ się burczący odgłos grzmotu. Dzieciaki, krzycząc, biegały w deszczu pomiędzy namiotami.
– Dlaczego musi padać zawsze, kiedy organizujemy festyn? Można by pomyśleć, że Bóg będzie wspierał zbiórkę pieniędzy na schronisko dla osłów. Jego syn podróżował przecież na ich grzbietach – powiedziała Sylvia.
Lily jednak nie słuchała. Gapiła się na kobietę, która schroniła się pod sąsiednim namiotem z ciastkami. Nosiła szary kapelusz z dzianiny i szary przeciwdeszczowy płaszcz. Miała bladą, suchą twarz i szczelnie zaciśnięte usta. Towarzyszył jej mały szary terier bedlington, który ciągle się otrząsał. Lily zaniepokoiło, że gapi się na nią zupełnie nie mrugając. Odwróciła na chwilę głowę, ale kiedy spojrzała ponownie, nieznajoma nadal się w nią wpatrywała.
– Widzisz tę kobietę? – spytała Sylvię.
– Jaką kobietę?
– Tamtą – w szarym płaszczu, z psem. Stoi obok stoiska z ciastkami.
– No i co z nią?
– Gapi się na mnie od paru minut.
Sylvia skrzywiła się.
– Może cię zna?
– Ja jej nie znam. Spójrz tylko, ona nadal się na mnie patrzy.
Rozległ się kolejny grzmot, tym razem dużo dalej. Deszcz jakby złagodniał. Po paru minutach wyszły spod markizy, a alejki między namiotami znów wypełniły się ludźmi. Lily próbowała dojrzeć ubraną na szaro kobietę, ale ta gdzieś zniknęła.
Zanim odebrała Poppy z Elm Trees, Lily zatrzymała się za podwójną, żółtą linią na High Street, by kupić kotlety wieprzowe, fasolkę szparagową i bochenek świeżego chleba. Zaszła też do monopolowego po dwie butelki przecenionego Merlota.
Stephen bardzo go lubił, a ona pomyślała, że nie zacznie potępiać go za picie, dopóki będzie to robił z umiarem. Może wtedy nie pomyśli, że ona ciągle go osądza. „Zawsze mnie osądzasz, tylko dlatego, że twój ojciec jest radcą prawnym. Wydaje ci się, że kim jesteś, do cholery?”
Czekała przy ladzie sklepu monopolowego. Wyjrzała przez szybę tylko na chwilę, by upewnić się, że w pobliżu nie kręci się żaden parkingowy. Była tam, stała tuż przy oknie i przyglądała się jej; kobieta w szarym kapeluszu i płaszczu przeciwdeszczowym, ze swoim terierem bedlingtonem.
Lily już miała wyjść na zewnątrz i zapytać nieznajomą, czego chce, kiedy kasjer wziął od niej butelki Merlota i rzekł:
– Dzień dobry pani. Płatność kartą?
Zanim zapłaciła i wyszła ze sklepu, omiotła wzrokiem całą High Street, ale po nieznajomej nie było już ani śladu.
Tego wieczoru położyła Poppy i Jamiego do łóżek nieco wcześniej i przeczytała im Chris Cross w Snappykrainie, bajkę o niegrzecznym chłopcu, porwanym przez potwory, które mogły krzyczeć znacznie głośniej, niż on sam.
– Mamusiu – powiedziała Poppy, kiedy Lily ją nakrywała. – Nie wyjeżdżamy, prawda?
– Oczywiście, że nie, cukiereczku.
– Ale tatuś zawsze krzyczy i sprawia, że płaczesz. Nie lubię tego.
– Tatuś ma dużo zmartwień w pracy. Niesie ciężki krzyż, zupełnie jak Chris Cross w Snappykrainie. On tak naprawdę nie myśli źle.
– Słyszałam, jak powiedziałaś tacie, że nas zabierzesz.
– To dlatego, że i mnie przytłoczył ten krzyż. Ale ja również nie miałam tego na myśli.
– Ta pani powiedziała, że nie możesz nas zabrać.
– Pani? Jaka pani?
– Stała przy placu zabaw i w pewnym momencie zawołała mnie. Powiedziała: „Poppy”. A potem dodała, że „mamusia nie może odejść od tatusia”.
Lily wlepiła w nią spojrzenie.
– Jak wyglądała ta pani?
– Miała szary, wełniany kapelusz i szary płaszcz przeciwdeszczowy! I psa, który wyglądał jak brudne jagnię.
– Coś jeszcze powiedziała? Jak się nazywa, albo skąd zna twoje imię?
Poppy pokręciła głową.
– Zadzwonił dzwonek i musiałam wrócić do szkoły.
Było prawie piętnaście po dziesiątej, a Stephen nadal nie wrócił do domu. Lily stała bez ruchu w salonie, z kieliszkiem Merlota w dłoni, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze nad kominkiem, jakby się nie rozpoznawała. Trzydziestopięcioletnia kobieta z krótko przyciętymi blond włosami i czarnymi oczyma, które teraz przybrały wszystkie kolory tęczy, jakby nosiła maskę.
Nie wiedziała, czy ma zacząć jeść kolację, czy nie. Było już tak późno, że straciła apetyt, poza tym nie wiedziała, w jakim stanie Stephen wróci do domu. Nadal stała przed lustrem, kiedy zadzwonił dzwonek. Wyszła na korytarz, żeby otworzyć. Przez zielonożółtą szybę w drzwiach widziała ciemny, wykrzywiony kształt.
– Kto tam? – zawołała.
Przez moment panowała cisza, a potem zabrzmiał kobiecy głos:
– Nie otwieraj drzwi. Nie ma potrzeby. Ale nie zabieraj dzieci.
– Co? Kim jesteś? – zapytała ostrym tonem.
Odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi na oścież. Na ganku stała kobieta w szarym kapeluszu i szarym płaszczu przeciwdeszczowym, a jej twarz miała kolor szarej gazety. Kiedy tylko zobaczyła Lily, wrzasnęła:
– Nie zabieraj dzieci! Nie dziś! Jeśli to zrobisz, przydarzy ci się coś okropnego!
Przerażona Lily zatrzasnęła drzwi. Stała w korytarzu i trzęsła się. Z piętra dobiegł głos Poppy:
– Mamusiu! Mamusiu! Jamie zmoczył łóżko!
Ponownie podeszła do drzwi frontowych. Światło na ganku przeświecało przez barwioną szybę, a kształtu kobiety nie było już widać. Zaciągnęła łańcuch bezpieczeństwa i delikatnie uchyliła drzwi. Kobieta zniknęła. Lily widziała tylko światła latarni, migocące między drzewami, i słyszała jedynie stłumiony dźwięk ulicznego korka.
Wyłączyła światła w salonie i już miała wejść na piętro, aby wziąć prysznic, gdy frontowe drzwi otworzyły się z ogłuszającym trzaskiem.
– Lily! Lily? Gdzie jesteś, do cholery?
Wróciła na korytarz. Stephen opierał się o otwarte drzwi, jego włosy sterczały jak u chłopca, a krawat był przekrzywiony. Wyczuła od niego alkohol i wymiociny.
– Stephen... – jęknęła.
– O, poznajesz mnie! Wiesz kim jestem! Cóż za zmiana!
Zrobił trzy chwiejne kroki naprzód, stracił równowagę i prawie się z nią zderzył.
– Odejdź ode mnie – powiedziała mu.
– Odejść od ciebie? Nie to mówiłaś w naszą noc poślubną, dziwko!
– Stephen, jesteś pijany i śmierdzisz. Wejdź na górę, weź prysznic i idź do łóżka.
Stephen stał w korytarzu, chwiejąc się. Miał nieobecne spojrzenie, ale się uśmiechał.
– Stephen – powtórzyła i właśnie wtedy uderzył ją tak mocno, że aż odbiła się od ściany.
Upadła na podłogę, ale Stephen chwycił przód jej sukienki i rozdarł materiał. Podniósł żonę na nogi i zaczął ją bić, raz po razie.
– Wiesz, czym jesteś?! – wrzeszczał. – Wiesz, czym jesteś?!
Poppy i Jamie płakali, kiedy zapakowała ich do jej merivy. Dźwignęła wielką, niebieską torbę podróżną na tylne siedzenie i zatrzasnęła drzwiczki. Kiedy wspięła się na siedzenie kierowcy, Stephen ponownie pojawił się na ganku.
– Lily! – wydarł się. – Nie zabierzesz moich dzieci, Lily. Nigdzie nie jedziesz, ty suko!
Stoczył się po schodkach w ich kierunku. Lily przekręciła kluczyk w stacyjce i zapaliła silnik. Poppy krzyczała, a Jamie wydawał z siebie płaczliwy, pełen paniki gwizd.
Stephen walnął pięścią w tylne okno merivy, a Lily przycisnęła pedał gazu tak, że samochód zjechał z podjazdu, rozpryskując żwir.
Nastąpił głęboki, ciężki odgłos uderzenia i Lily zobaczyła przed sobą ciało koziołkujące w powietrzu. Potoczyło się po jezdni, aż nagle przejechał po nim inny samochód, a ręce wyleciały w powietrze i plasnęły o siebie, jakby klaskały.
Trzęsąc się z szoku, Lily wyszła z samochodu prosto na drogę. Kobieta w szarym, wełnianym kapeluszu i szarym płaszczu przeciwdeszczowym leżała na plecach, gapiąc się na nią niewidzącymi oczami.
Lily odwróciła się. Zdążył się już zebrać niewielki tłum gapiów. Kierowca drugiego samochodu dzwonił po karetkę. Jednakże obok frontowej bramy stała ta sama kobieta, w szarym kapeluszu i płaszczu, ze swoim terierem bedlingtonem.
Lily przeszła przez ulicę i podeszła do niej. Obraz kobiety wydawał' się falować, jakby oglądany przez strumień bieżącej wody.
– Ty nie żyjesz – wyszeptała Lily. – Jesteś tam... Leżysz na drodze. Nie żyjesz.
– Starałam się ciebie ostrzec – odpowiedziała kobieta. – Powinnaś była odejść rok temu, kiedy po raz pierwszy cię uderzył. Ale za bardzo bałaś się samotności. W głębi duszy podoba ci się bycie ofiarą, prawda? To sprawia, że czujesz się potrzebna. Tym razem powinnaś była zostać, ostrzegałam cię... Zobacz, co narobiłaś.
–Tak mi przykro... – powiedziała Lily, ale kobieta odwróciła się i odeszła, zostawiając swojego psa na chodniku.
Zniknęła za rogiem.
– Przepraszam! – krzyknęła za nią Lily. – Tak bardzo przepraszam...
Przełożył Piotr Pocztarek
Paweł Paliński
(ur. 1979) – z pochodzenia warszawiak, obecnie mieszkaniec Stalowej Woli. W 2009 roku ukazał się jego debiutancki zbiór opowiadań 4 pory mroku, znakomicie przyjęty przez krytykę. Obecnie pracuje nad nowymi książkami.
MARZENIE
Tytułem wstępu.
Dawniej Paige, Henry i J.B.
W tamtych odległych czasach, gdy wciąż jeszcze nazywał się Jorge Bellamy, a nie, tak jak dziś, Zejściowy Joe (i, co ciekawe, wtedy, mimo egzotycznego imienia ani odrobinę nie mówił po hiszpańsku; ale to przecież bez znaczenia, skoro teraz prawie w ogóle nie mówi), Jorge spędził niezapowiedziane wakacje w Meksyku. Pewnego letniego poranka, tuż po przebudzeniu, rodzice bez słowa wyjaśnienia nakazali mu po prostu pakowanie plecaka, w międzyczasie zaś załadowali należącego do nich zdezelowanego volkswagena garbusa masą tobołków, wypełnili go niemal pod sam dach, w każdy wolny kąt upchnęli wydobyte z szaf, pachnące naftaliną plecaki i torby, ścisnęli udo przy udzie i bark obok barku, a to nie wszystko, bo jakby tego było mało, koce, koszyki, termosy, termostaty, śpiwory i jednorazowe sztućce zrzucili sobie pod nogi, zostawiając dokładnie tyle miejsca, aby kierowca jako tako naciskał pedał gazu, a pasażerowie, patrz Jorge i Paige, rozłożeni wprost na bagażach, nie musieli trzymać zbyt długo stóp w powietrzu. Następnie w popielniczki zapobiegawczo wsypali drobne monety na wszelkie opłaty, takie jak: przydrożne parkingi, żebracy koczujący przy skrzyżowaniach, bramki na granicach stanów, przekąski, których kupowanie nie wymagało wysiadania z samochodu, gra w karty na centy podczas ewentualnych niezapowiedzianych postojów, natrętne dzieci myjące przednie szyby samochodom uwięzionym w korkach, napiwki dla milczących mężczyzn obsługujących pompy benzynowe w pomniejszych miejscowościach oraz inne wymagające posiadania odliczonej kwoty nieprzewidziane wydatki. Do schowka na rękawiczki wsunęli puszkowane orzeszki ziemne do pogryzania w chwilach podróżniczej zgryzoty i cukierki kawowe, gdyby ta okazała się niezwłocznie potrzebna, a w mijanej właśnie okolicy zabrakło automatów ze świeżą kawą.
J.B. na koniec, ze wszelkimi honorami, usadzono na wierzchołku tej góry rupieci.
Zanim ruszyli, ojciec wykonał karkołomny taniec plemienny wokół garbusa, żartobliwie zaklinając jego niezawodność w trasie. Już za kierownicą ustawił lusterko wsteczne tak, żeby widzieć w nim żonę i syna, i powiedział:
– Nareszcie dowiemy się, co ci strzeliło do głowy z tym jego imieniem.
Jorge nie zrozumiał żartu. Matka wystawiła język zamiast odpowiedzi.
Był lipiec, sobota, dziewiąta rano. Lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku z hukiem zbliżały się ku niechybnemu końcowi. Samochód zakaszlał i ruszył.
Zatłoczone weekendową krzątaniną przedmieścia Catkin Meadows dotkliwie opóźniły początek podróży, ale gdy tylko volkswagen poczuł pod kołami szeroką, gładką nawierzchnię autostrady, wyrwał do przodu, nadrabiając stracone godziny, i zanim Bellamy’...
chomaroma