Leon Donna- Komisarz Brunetti 08 Zgubne środki.rtf

(1782 KB) Pobierz

Donna Leon

Zgubne środki

Przełożyła:

Małgorzata Żbikowska

NOIR SUR BLANC


Di questo tradimento

                                                        Chi mai sara l'autor?

Tej zdrady

Kto mógł się dopuścić?

Libretto opery La clemenza di Tito Mozarta


Rozdział 1

Kobieta weszła na cichy, pusty plac. Po lewej stronie miała zakrato­wane okna banku, pustego i pogrążonego w głębokim śnie, jak zwykle we wczesnych godzinach rannych. Zatrzymała się na środku placu, przy żelaznych łańcuchach otaczających pomnik Daniele Ma­nina, który oddał życie za wolność miasta. Jakże stosowne – pomy­ślała.

Odwróciła się, słysząc hałas z lewej, lecz był to tylko stróż nocny z owczarkiem niemieckim. Pies wyglądał na zbyt młodego i przyjaciel­sko usposobionego, by uchodzić za postrach złodziei. Na­wet jeżeli stróża zdziwiła obecność kobiety w średnim wieku na placu o trzeciej piętnaście nad ranem, to wcale tego nie okazał. Obszedł drzwi wszystkich sklepów, wtykając pod żaluzje i w zamki pomarań­czowe karteczki na dowód, że czuwał i zastał lokale w nienaruszonym stanie.

Kiedy stróż i pies się oddalili, kobieta podeszła do wielkiej szkla­nej witryny na końcu placu. Przez chwilę studiowała przyklejone do niej plakaty, informujące o ofertach specjalnych i o tym, że można tu płacić kartami MasterCard, Visa i American Express. Z lewego ramie­nia zdjęła niebieską płócienną torbę, postawiła ją na ziemi, po czym schyliła się i prawą ręką sięgnęła do środka. Zanim zdążyła coś wyjąć, usłyszała za plecami kroki. Cofnęła gwałtownie rękę i wyprostowała się. Byli to pasażerowie tramwaju wodnego numer jeden, który zatrzy­mywał się przy moście Rialto o trzeciej piętnaście. Czterej mężczyźni i kobieta przeszli przez plac, kierując się do innej części miasta. Ich kroki powoli cichły, a potem zastukały na moście wychodzą­cym na Calle della Mandola.

Kobieta znów pochyliła się nad torbą i tym razem wyjęła z niej spo­rych rozmiarów kamień, jeden z tych, które leżały od lat na biurku w jej gabinecie. Przywiozła go z wakacji spędzonych na plaży w Maine przed z górą dziesięciu laty. Miał wielkość grejpfruta i dosko­nale się mieścił w obciągnię­tej rękawiczką dłoni. Utkwiwszy w nim wzrok, podrzuciła go kilka razy jak tenisistka szykująca się do serwu. Przeniosła spojrze­nie z kamienia na witrynę, a potem znów popatrzyła na kamień i cofnęła się o krok. Od witryny dzieliło ją około dwóch metrów. Sta­nęła do niej bokiem, lecz tak, by nie spuszczać jej z oczu. Uniosła kamień na wysokość głowy, a potem odchyliła też drugą rękę, przypomi­nając sobie, czego uczył ją pewnego lata syn, chcąc pokazać, jak rzucają chłopcy. Zdała sobie sprawę, że przynajmniej część jej życia rozpadnie się na skutek tego, co za chwile zrobi, zaraz jednak odsunęła tę myśl, uznając ją za melodramatyczną i egoistyczną.


Wyrzuciła ramię przed siebie płynnym ruchem, wkładając w to całą swoją siłę, i wypuściła kamień z dłoni, po czym zrobiła krok w przód dla utrzymania równowagi. To zmusiło ją do pochylenia głowy, dzięki czemu kawałki rozpryskującego się szkła zatrzymały się we włosach, nie raniąc twarzy.

Kamień musiał trafić na jakąś skazę w szkle, bo zamiast wybić dziurę podobnej jak on wielkości, utworzył trójkąt o wysokości dwóch metrów i prawie takiej samej podstawie. Odczekała, aż szkło przestanie się sypać, jednak w tej samej chwili w pomieszczeniu na tyłach biura włączył się alarm, przerywając ciszę nocną ostrym, płaczli­wym sygnałem. Kobieta wyprostowała się, powyjmowała kawałki szkła, które wbiły się w materiał płaszcza, i potrząsnęła mocno głową, na wypadek gdyby i tam utkwiły odłamki. Potem zarzu­ciła torbę na ramię i nagle poczuła, że kolana się pod nią uginają. Przysiadła więc na jednym ze słupków połączonych żelaznymi łańcu­chami.

Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak wielką wybiła dziurę. Na tyle dużą, by mógł przejść przez nią człowiek. Rozbiegały się od niej drobne, przypominające pajęczynę pęknięcia. Szkło wokół otworu straciło przejrzystość i wyglądało jak mleczne, lecz ostre, wygięte do wewnątrz końcówki nie stały się przez to mniej groźne.


Za plecami kobiety, w mieszkaniu na górze, na lewo od banku, zapa­liło się światło, a potem rozjaśniło się okno tuż nad ciągle wyją­cym alarmem. Mijały minuty, lecz kobieta przyjmowała to z dziwną obojętnością. Co będzie, to będzie, prędzej czy później zjawi się tu policja. Martwił ją tylko hałas, który zakłócał spokój nocny. Lecz o to przecież chodziło – o zburzenie spokoju.

Rozwarły się okiennice i pojawiły się w nich trzy głowy, by po chwili zniknąć. W kolejnych oknach rozbłysły światła. Nie sposób było spać, gdy zawodzący alarm ogłaszał, że w mieście popełniono przestępstwo. Po jakichś dziesięciu minutach na plac wbiegli dwaj policjanci, jeden z pistoletem w ręku. Ten uzbrojony zatrzymał się przy wybitej w szybie dziurze.

              Ktokolwiek jest w środku, wychodzić! – zawołał. – Policja!

Nic się nie stało. Alarm nadal wył. Policjant powtórzył wezwanie, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi, zwrócił się do partnera, który wzru­szył ramionami i pokręcił głową. Policjant schował broń i zbliżył się do witryny. Piętro wyżej otworzyło się okno.

              Nie możecie wyłączyć tego cholerstwa? – zapytał gniewny głos. – Chciałbym jeszcze pospać.

Drugi policjant podszedł do kolegi i obaj zajrzeli przez dziurę. Po­tem ten pierwszy kopnął ostre kawałki szkła, sterczące niebezpiecz­nie u dołu witryny. Obaj weszli do środka i zniknęli w ciemności. Mijały minuty i nic się nie działo. Po pewnym czasie alarm na tyłach ucichł.

Policjanci wrócili do pomieszczenia od frontu. Jeden z nich oświe­tlał sobie drogę latarką. Rozejrzeli się po biurze, by sprawdzić, czy nic nie zginęło i czy czegoś nie zniszczono, potem wyszli przez dziurę na plac. Dopiero wówczas spostrzegli siedzącą na kamiennym słupku kobietę.

Podszedł do niej ten, który wyciągnął broń.


              Signora, widziała pani, co tu się stało?

              Tak.

              Kto to zrobił?

Słysząc pytania kolegi, drugi policjant podszedł do nich, zadowo­lony, że tak łatwo znaleźli świadka zdarzenia. Dzięki temu nie będą musieli chodzić od drzwi do drzwi, zadawać pytań ani spisywać zeznań. Zamiast stać na zimnie, wrócą do cieplej komendy i napiszą raport.

              Kto to był? – powtórzył pytanie pierwszy policjant.

              Ktoś rzucił kamieniem w witrynę – odpowiedziała kobieta.

              Jak wyglądał ten człowiek?

              To nie był mężczyzna.

              Kobieta? – zdziwił się drugi.

Miała ochotę spytać, czy jest jeszcze jakaś inna możliwość, lecz się powstrzymała. Żadnych żartów, dopóki nie załatwi wszystkiego do końca.

              Tak, kobieta.

Pierwszy zmierzył drugiego ostrym spojrzeniem i kontynuował prze­słuchanie.

              Jak ona wyglądała?

              Około czterdziestu lat, jasne włosy do ramion.

Kobieta miała chustkę na głowie, policjant nie widział więc koloru jej włosów.

              Jak była ubrana? – spytał.

              Brązowy płaszcz, brązowe buty.

Popatrzył na jej płaszcz i buty.

              To nie są żarty, signora. Chcemy wiedzieć, jak ona wyglądała.

Spojrzała mu prosto w oczy. W świetle ulicznych lamp policjant dostrzegł błysk gniewu.

              Ja wcale nie żartuję. Już powiedziałam, jak ona wyglądała.

              Ale pani opisała siebie, signora.


Po raz kolejny wewnętrzny głos powstrzymał ją przed melodrama­tyczną odpowiedzią w rodzaju: Sam pan to przyznał. Zamiast tego skinęła jedynie głową.

              Pani to zrobiła? – spytał pierwszy z nieskrywanym zdumieniem w głosie.

Ponownie kiwnęła głową.

              Rzuciła pani kamieniem w witrynę? – chciał się upewnić drugi.

Skinęła głową po raz trzeci.

Policjanci odeszli na bok, tak by ich nie słyszała, lecz nie spusz­czali z niej oczu. Nachylili się ku sobie i chwilę rozmawiali przyciszo­nymi głosami, po czym jeden z nich wyciągnął telefon komórkowy i połączył się z komendą. W tym momencie nad ich głowami otworzyło się okno, ktoś przez nie wyjrzał, lecz zaraz zniknął, a okno zamknęło się z trzaskiem.

Funkcjonariusz rozmawiał kilka minut przez telefon, zdając relację i informując, że mają już sprawcę zdarzenia. Kiedy oficer dyżurny powiedział, żeby przyprowadzili go na komendę, policjant nie sprosto­wał polecenia. Wyłączył telefon i schował do kieszeni mun­duru.

              Danieli kazał mi ją przyprowadzić – poinformował kolegę.

              To znaczy, że ja mam tu zostać? – spytał drugi, nie kryjąc iryta­cji, że będzie musiał sterczeć na zimnie.

              Możesz zaczekać w środku. Danieli dzwoni właśnie do właści­ciela. Chyba gdzieś tu mieszka niedaleko. – Podał koledze telefon komórkowy. – Zadzwoń, jeżeli się nie pokaże.

Policjant wziął komórkę, rezygnując z dalszych protestów.

              Dobrze, zaczekam tu. Ale następnym razem to ja doprowadzam zatrzymanego.

Jego partner uśmiechnął się i kiwnął głową. W pełnej zgodzie pode­szli do kobiety, która przez cały czas siedziała na kamiennym słupku, wpatrując się w rozbitą witrynę i rozsypane wokół kawałki szkła.


              Proszę iść ze mną – powiedział pierwszy policjant. Bez słowa wstała ze słupka i ruszyła w stronę wąskiej uliczki, biegnącej na lewo od rozbitej witryny. Żaden z policjantów nie zwrócił uwagi na to, że wiedziała, którędy prowadzi najkrótsza droga do komendy.

Dotarcie do niej zajęło im dziesięć minut. W tym czasie nie zamie­nili ze sobą ani jednego słowa. Minęli uśpiony Piazza San Marco i skręcili w zaułek prowadzący na bulwar San Lorenzo. Gdyby napotkani po drodze nieliczni przechodnie przyjrzeli się im uważniej, zobaczyliby atrakcyjną, elegancką kobietę w towarzystwie policjanta. Ich obecność na ulicy o czwartej nad ranem mogła wydawać się dziwna – może okradziono jej mieszkanie lub wezwano ją do ko­mendy z powodu dziecka, które coś przeskrobało.

Nikt na nich nie czekał przed drzwiami, policjant musiał więc kilka razy zadzwonić. W końcu w oknie dyżurki pojawiła się zaspana twarz młodego policjanta. Dyżurny cofnął się na ich widok, lecz zaraz podbiegł do drzwi, wkładając po drodze mundur.

              Nikt mnie nie uprzedził, że przyjdziesz, Ruberti – powiedział to­nem przeprosin.

Ten zbył go milczeniem i odesłał z powrotem do łóżka. Pamiętał, jak to jest być nowym na służbie i zostać wyrwanym z głębokiego snu.

Poprowadził kobietę na pierwsze piętro do pokoju mundurowych. Otworzył przed nią drzwi, zaczekał, aż wejdzie, po czym sam wszedł i zajął miejsce za biurkiem. Otworzył jedną z szuflad, wyjął gruby blok z kwestionariuszami, cisnął go na blat, wreszcie dał znak kobiecie, by usiadła.

Rozpięła płaszcz i zajęła miejsce na wprost niego. Tymczasem poli­cjant wziął się do wypełniania formularza: odnotował datę, go­dzinę, swoje nazwisko i stopień. Kiedy dotarł do rubryki przestęp­stwo, zawahał się i wpisał wandalizm.


Uniósł wzrok i po raz pierwszy przyjrzał się uważnie kobiecie. Za­skoczyło go to, co zobaczył; jej ubiór, włosy, nawet sposób siedze­nia – wszystko to świadczyło o pewności siebie, jaką dają pieniądze, i to duże. Oby to nie była wariatka – pomyślał.

              Czy ma pani jakiś dowód tożsamości, signora?

Kiwnęła głową i sięgnęła do torby. Nawet mu przez myśl nie prze­szło, że kobieta, którą właśnie aresztował, może wyciągnąć jakiś niebezpieczny przedmiot. Po chwili wyjęła ze skórzanego portfela beżowy dowód osobisty, otworzyła go i położyła na biurku przed policjantem.

Popatrzył na zdjęcie, pomyślał, że zrobiono je pewnie dawno, gdy była prawdziwą pięknością, po czym odczytał nazwisko.

              Paola Brunetti? – spytał z nieukrywanym zaskoczeniem.

Skinęła głową.

              Chryste, pani jest żoną Brunettiego!


Rozdział 2

Telefon zadzwonił, gdy Brunetti leżał na plaży, osłaniając ręką oczy przed piaskiem wzbijanym przez tańczące hipopotamy. Oczywi­ście działo się to w krainie snów: plaża była wynikiem gwałtow­nej kłótni, do której doszło między nim a Paolą kilka godzin temu, hipopotamy zapewne miały powstrzymać go przed ucieczką do salonu, gdzie Chiara oglądała drugi epizod Fantazji.

Dopiero po szóstym sygnale Brunetti zorientował się, co to za dźwięk, i sięgnął po słuchawkę.

              Tak? – spytał niezbyt przytomnie. Spał niespokojnie, co zda­rzało się zawsze, gdy pokłócił się z Paolą.

              Commissario Brunetti? – spytał męski głos.

              Un momento – powiedział.

Odłożył słuchawkę, zapalił światło, przekręcił się na plecy, nasu­nął kołdrę na ramię, po czym sprawdził, czy nie ściągnął jej z Paoli, lecz miejsce żony było puste. Pewnie poszła do łazienki lub zeszła do kuchni napić się wody czy gorącego mleka z miodem, jeżeli ich kłót­nia wciąż tkwiła jej w głowie tak jak jemu. Przeprosi ją, gdy wróci do sypialni, za to, co powiedział, i za ten telefon, chociaż jej nie obudził.

Ponownie sięgnął po słuchawkę.

              Tak, o co chodzi? – spytał, opadając na poduszki z nadzieją, że to nie ktoś z komendy z informacją o nowej zbrodni.

              Mamy pańską żonę, commissario.

Poczuł nagle zupełną pustkę w głowie. Tak zwykle mówili porywa­cze, lecz co znaczył zwrot commissario?

              Słucham? – powiedział, gdy mózg znowu zaczął funkcjono­wać.


              Mamy pańską żonę – powtórzył głos.

              Kto mówi? – zapytał niecierpliwym tonem.

              Ruberti, commissario. Jestem w komendzie. – Zapadła cisza, po czym mężczyzna dodał: – Miałem nocny dyżur z Bellinim.

              Coś mówiłeś o mojej żonie? – spytał Brunetti, którego nie obcho­dziło, gdzie oni są ani kto ma nocny dyżur.

              Tak, commissario. To znaczy ja jestem w komendzie, a Bellini na Campo Manin.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin