R. Shorto - Amsterdam. Historia najbardziej liberalnego miasta na świecie.pdf

(1608 KB) Pobierz
Spis treści
Dedykacja
Część pierwsza
1. Rowerem przez miasto
2. W zmaganiach z wodą
3. Zmiana
Część druga
4. Kompania
5. Liberalne miasto
6. „Rzadkie szczęście: żyć w republice”
Część trzecia
7. Ziarna wpływów
8. Dwa rodzaje liberalizmu
9. „Zawiadamiamy, że potężne siły niemieckie rozpoczęły
działania bojowe”
10. Magiczne centrum
Postscriptum
Podziękowania
Przypisy
Przypisy redakcyjne
Bibliografia
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx9SHhObhl1Gn4EbQBpDH4EKkEuQypEIUoKbQBhCGRKKUYr
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
ROWEREM PRZEZ MIASTO
Mój amsterdamski dzień zaczyna się tak, że wychodzę z domu
z synkiem na rękach, sadzam go na foteliku z przodu roweru,
przypinam i stawiam jego krótkie nóżki w adidaskach
na wyściełanych podnóżkach. Potem ruszam cichymi uliczkami naszej
dzielnicy Oud Zuid, czyli Stare Południe, na których zwykle wieje
wiatr. Dość spojrzeć na obrazy pierwszego z brzegu holenderskiego
mistrza, aby wyobrazić sobie, jakiego rodzaju światło panuje tu
o poranku. Jest białe, czyste, ma krystaliczną przejrzystość, brak mu
owego pomarańczowego poblasku, tak typowego nad Morzem
Śródziemnym. Okoliczne domy, dwu- i trzypiętrowe kamieniczki,
powstały w pierwszych dwóch dziesięcioleciach XX wieku, kiedy była
to tętniąca życiem robotnicza dzielnica, rozrastająca się szybko
wokół śródmiejskich kanałów. Wciąż pachniało tu śledziami
i palonymi ziarnami kawy.
Migają okna mieszkań na parterze kamieniczek. Niektóre zgodnie
z uświęconą holenderską tradycją, związaną chyba z wrodzoną
skłonnością Holendrów do otwartości, pozbawione są zasłon, przez
co z ulicy dokładnie widać, co się dzieje w środku – jakby mieszkańcy
uważali, że ich życie jest warte oglądania, niczym sztuka w teatrze.
Z początku nie wiedziałem, czemu, gdy dojeżdżamy do jednego
z kanałów i podążamy dalej wzdłuż niego, mój synek wydaje z siebie
piskliwe okrzyki. Okazało się, że Anthony naśladuje mewy, które
krzyczą przeraźliwie, kołując nad wodą i wypatrując zdobyczy.
Mijamy sklepowe witryny. Z piekarni unosi się zazwyczaj zapach
cynamonu. Na wystawie narożnego sklepu z rowerami lśnią nowe
modele firm Gazelle i Batavus, od stulecia produkujących znane
„holendry”. Otwarte drzwi po prawej stronie prowadzą do suteryny
i warsztatu naprawczego, którego jestem stałym bywalcem. Rowki
w posadzce po obu stronach betonowych schodów ułatwiają
prowadzenie roweru.
Co pewien czas zmieniam trasę i skręcam w Hobbemakade.
Po prawej stronie biegnie tu nieco zapuszczony odcinek kanału;
brzeg, przy którym cumują stare barki mieszkalne, porastają
chwasty. Po lewej tymczasem znajdują się pozostałości jednej
z najmniejszych i najmniej rzucających się w oczy dzielnic
czerwonych latarni w Amsterdamie. De Wallen – najważniejsza z tych
dzielnic – przypomina Disneyland, jest gwarna, tandetna, ale wesoła.
Odwiedzają ją nie tylko pijani turyści płci męskiej, ale także
spacerujące pary, a nawet całe rodziny. Tu natomiast, na mojej
rowerowej trasie, są tylko trzy lub cztery okna, w których
prostytutki mające licencję na uprawianie zawodu pokazują swe
wdzięki potencjalnym klientom. Poza tym przy ulicy mieszkają zwykli
ludzie. Nie wiem, jakim cudem klientom udaje się tu trafić. Mimo to
nawet rankiem co najmniej jedna z kobiet jest na posterunku, siedzi
na wysokim stołku w kostiumie ką-pielowym, pali papierosa albo
apatycznie stuka w klawisze telefonu komórkowego. Czasami
pomacha ręką Anthony’emu i lekko się do niego uśmiechnie.
W drugim oknie widać tylko stołek z leżącym na nim pogniecionym
ręcznikiem, na którym niedawno ktoś siedział. Takie szczegóły –
pomięty ręcznik, znudzone spojrzenie kobiety, która ma przed sobą
cały dzień gapienia się na ulicę, z krótkimi przerwami na seks
z klientami – sprawiają, że osławiona tolerancja miasta dla ludzkich
słabości traci swą sensacyjność i idealizm, a staje się czymś
na wskroś przyziemnym. Podobnie jak wszędzie indziej, jeśli mieszka
się w Amsterdamie dłużej, cała egzotyka ulatnia się pod naciskiem
zwyczajności. Dwa domy dalej mieści się inna firma, agencja
reklamowa, której nazwa –
Strangelove
[*1]
– może się wydawać
zgryźliwą aluzją do sąsiadów, ale nie byłbym pewien, że nią jest.
Sądzę raczej, że właściciele agencji nie zwracają uwagi, kto mieszka
i pracuje obok.
Szkoła amsterdamska to nazwa grupy architektów holenderskich
z pierwszego i drugiego dziesięciolecia XX wieku; pierwsze
zaprojektowane przez nich budynki powstały właśnie w mojej
dzielnicy. Styl szkoły opiera się na określonych zasadach
estetycznych i technicznych, ma też podbudowę ideową
(socjalistyczną), ale dla mnie uosabia po prostu rozsądne i przyjemne
dla oka połączenie fantazji i stateczności. Materiałem jest cegła (cóż
bardziej statecznego?), lecz architekci używali jej do tworzenia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin