13 Deaver Jeffery - Smierc na Manhattanie.pdf

(1026 KB) Pobierz
1209547145.001.png
1209547145.002.png
DEAVER JEFFERY
Rune #1 Smierc na Manhattanie
DEAVER JEFFERY
William Butler Yeats „Utęskniony
kraj"
Uwierzył w to, że jest bezpieczny.
Czarodziejska kraina – gdzie starość pobożna, posępna nie mieszka, której obca siwizna, i
chyłrość, i podstęp, gdzie wieczna młodość goryczy wciąż nie zna.
Po raz pierwszy od sześciu miesięcy.
Po dwóch zmianach tożsamości i trzech przeprowadzkach w końcu uwierzył, że jest
naprawdę bezpieczny.
To było niezwykłe uczucie. Doszedł do wniosku, że tak musi smakować spokój. Tak, to
musiało być to. Coś, czego od dawna nie zaznał. Siedział na łóżku w przeciętnym pokoju
hotelowym z widokiem na dziwaczny srebrny łuk górujący nad nabrzeżem St. Louis i wdychał
rześkie, wiosenne powietrze Środkowego Zachodu.
W telewizji leciał jakiś stary film. Uwielbiał takie klimaty. Ib był akurat „Dotyk zła" w
reżyserii Orsona Wellesa. Charlton Heston grał Meksykanina; wcale nie wyglądał jak
Meksykanin, ale z drugiej strony nie wyglądał też wcale jak Mojżesz.
Arnold Gittleman zaśmiał się w duchu z własnego żartu i zaraz powtórzył go siedzącemu
obok ponurakowi wertującemu kolorowe czasopismo „Broń i Amunicja". Mężczyzna rzucił
okiem na ekran. – Jak Meksykanin? – powtórzył z roztargnieniem, po czym przez minutę
wpatrywał się w ekran telewizora. – Aha. – I wrócił do czytania.
Gittleman położył się na wznak na łóżku i doszedł do wniosku, że już najwyższa pora, żeby
zaczęły mu przychodzić do głowy wesołe myśli, jak ta o Hestonie. Frywolne myśli, myśli, z
których nic nie wynikało. Chciał rozmyślać, jak by to było pracować w ogrodzie, malować
ogrodowe meble czy zabrać wreszcie wnuka na mecz baseballa. Albo wybrać się w końcu z
córką i zięciem na grób żony, czego od ponad pół roku nie odważył się zrobić.
–To jak? – odezwał się nagle ponurak, podnosząc głowę znad czasopisma. – Co dzisiaj jemy?
Może kanapki?
Gittleman, który od Bożego Narodzenia stracił prawie czternaście kilogramów i ważył teraz
niecałe dziewięćdziesiąt trzy, odparł: – Pewnie. Brzmi nieźle. Mogą być kanapki.
Musiał przyznać, że to faktycznie nieźle brzmiało. Od dawna nie czerpał żadnej przyjemności
z myślenia o jedzeniu. Ale smaczna, gruba kanapka z delikatesów… Z pastrami. Na samą myśl
pociekła mu ślinka. Z musztardą i na żytnim chlebie, a do tego pikle.
–Nie – zaprotestował trzeci mężczyzna, wychodząc z łazienki. – Pizza. Lepiej zamówmy
pizzę.
Zafascynowany bronią ponurak i amator pizzy byli agentami federalnymi. Młodzi i szorstcy w
obejściu, mieli kamienne twarze i nosili tanie, niedopasowane garnitury. Ale Gittleman wiedział,
że nigdzie nie znalazłby lepszej ochrony. Poza tym życie nigdy się z nim nie cackało i zdawał
sobie sprawę, że – pomijając pozory – ma do czynienia z dwoma naprawdę przyzwoitymi i
bystrymi facetami – a przynajmniej takimi, którzy znają się na swojej robocie. A to przecież
było w życiu najważniejsze.
W ciągu ostatnich pięciu miesięcy Gittleman szczerze ich polubił. A ponieważ rodzina nie
mogła mu towarzyszyć, nieoficjalnie obu adoptował. Odtąd nazywał ich w myślach „Syn
Pierwszy" i „Syn Drugi". Kiedy im o tym powiedział, z początku nie wiedzieli, co myśleć.
Wyczuł jednak, że zwracając się do nich w ten sposób, sprawia im frajdę. Jak sami przyznali,
większość ochranianych przez nich ludzi to zwykłe gnidy, a Gittleman wiedział, że można o nim
powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest gnidą.
Syn Pierwszy zaczytywał się w czasopismach o broni; był grubszy i to on zaproponował, żeby
zjeść po kanapce. Syn Drugi burknął coś i powtórzył, że woli pizzę.
–Zapomnij o tym, stary. Pizza była wczoraj.
Argument trudny do obalenia. A zatem pastrami i surówka z białej kapusty.
Świetnie.
–Na żytnim chlebie – dodał Gittleman. – I koniecznie z pikla- mi. Nie zapomnij poprosić o
pikle.
–Pikle są w cenie.
–Ib poproś o dodatkową porcję.
–Tak trzymaj, Arnie – poparł go Syn Pierwszy.
Syn Drugi powiedział coś do przypiętego do klapy mikrofonu. Cienki kabel łączył mikrofon z
czarną krótkofalówką marki Motorola, która tkwiła za paskiem jego spodni tuż obok wielkiego
pistoletu; broń z powodzeniem mogłaby być opisana w czasopiśmie, które z takim zacięciem
czytał jego partner. Mężczyzna połączył się z trzecim agentem z zespołu ochraniającego
Gittlemana, który na korytarzu pilnował windy. – To ja, Sal. Wychodzę.
–Okej – odezwał się zniekształcony przez zakłócenia głos. – Winda już jedzie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin