Poszukiwanie przeznaczenia albo - Borys Strugacki.txt

(730 KB) Pobierz
Borys Strugackij



Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki





Moim miłym przyjaciołom, z którymi wciąż,

częściej lub rzadziej, się spotykam,

i tym, z którymi być może nie spotkam się już nigdy



WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 6204013,620 8162

Warszawa 2000. Wydanie I

Druk: Wojskowa Drukarnia w Lodzi





Spis treści

Część 1 Szczęśliwy Chłopiec

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Część 2 Żegnaj szczęśliwy chłopcze

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Część 3 Notatki pragmatyka

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Część 4 Boss, gospodarz, prezydent

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12





Część 1 Szczęśliwy Chłopiec





Rozdział 1




W życiu przychodzi nieoczekiwanie taki moment, kiedy czuje się potrzebę podsumowania - powiedział wtedy Stanisław - I niekoniecznie musi się to przydarzyć na starość (Stanisław zamyślił się głęboko). I nie musi następować to z żadnego specjalnego powodu! A dzieje się to tak: żyje sobie ktoś w zamkniętym świecie, zajęty swoimi sprawami, i nagle odrywa się od nich i mówi:,,No cóż, łaskawco, wygląda na to, że już najwyższy czas na podsumowanie..."

Wikontowi spodobał się ten fragment, powiedział więc do słuchawki: "Kupuję to. Zapisuj...". Ale Stanisław oczywiście nie zaczął niczego zapisywać - wsłuchiwał się w swoje wnętrze, rozumiejąc, że to znak. Odczucie stopniowo zanikało, traciło ostrość .. .dookreślenie... swoją początkową bezwzględną doniosłość... jasną niewzruszoność szczęśliwego wiersza... Nie zrozumiał jednak, co też tak nagle powinien podsumować

Działo się to w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku, wiosną, w dniu, w którym Stanisławowi stuknęło trzydzieści siedem lat. Dokładniej wieczorem tego dnia, a jeszcze dokładniej - w nocy. Kiedy wszyscy goście już poszli, mama zabrała się za sprzątanie, a Stanisław razem ze swoim przyjacielem Wiktorem Kikoninem (zwanym Wikontem) poszli się przewietrzyć, a potem postanowili jeszcze troszkę posiedzieć - tym razem u Wikonta.

Była butelka vin rosę, była mocna kawa ze śliwkową konfitu

rą, cichutko grała gitara, a dwóch twórców, prawdziwych poetów,

dwóch bliskich przyjaciół, braci prawie, śpiewało z przejęciem:

Kurczowo wciąż ster dzierży ręka,

Choć mgła przecięła maszt i fok.

Strach marynarza serce nęka,

Gdy przed nim tylko wiatr i mrok.

(Wiersze wspólnego autorstwa Krasnogorowa i Kikonina, muzyka także). Nie wiedzieć czemu Stanisław przypomniał sobie, że kilkakrotnie tonął, a dokładnie trzy razy. Po raz pierwszy - kiedy był mały, jeszcze przed wojną, w jakimś stawie w Parku Leśnym. Mama siedziała na brzegu i rozmawiała z ciocią Lida, a mały Sława kapał się. najpierw w płytkiej wodzie, a potem zachciało mu się pójść głębiej. Na początku czuł grunt pod nogami, dalej pojawiła się cienka i obrzydliwa warstwa mułu, jeszcze dalej chyba jakaś potłuczona cegła, a potem wszystko zniknęło. A pływać Sława nie umiał. Ze strachu otworzył szeroko oczy i zobaczył mętne światło u góry, rozkołysaną ciemność z przodu, i zaczął się rozpaczliwie miotać, wiedząc już, że zginie. Nagle pod nogami znowu poczuł coś twardego z cieniutką warstwą mułu. Szybko wydostał się na brzeg i usiadł obok mamy na rozłożonym kocu. Nikt niczego nie zauważył. I nic się nie zmieniło dookoła. Nagle przyszło mu do głowy, że tak naprawdę dawno już utonął, a na kocu siedzi zamiast niego ktoś inny, co gorsza nikt nie zwraca uwagi na tę ważną okoliczność. I wtedy się przestraszył.

Drugi raz był znacznie ciekawszy, w sumie to dość dziwna historia. Już w czasie wojny, podczas ewakuacji - mieszkali wtedy w wiosce Kiszła w obwodzie czkałowskim - Sława i dzieciaki z wioski wymyślili, że popływają sobie łódką. W piątkę wsiedli do łódki, wzięli się za wiosła, gdy nagle Tolka Brunow wrzasnął strasznym głosem i zrobił się biały jak ściana. Samo to wzbudziło w nich paraliżujący strach, ale Sława zobaczył, dlaczego Tolka wrzeszczy: na rufie, na podartych szmatach siedział ogromny, obrzydliwy zielony pająk z czerwonymi plamami. Był wielkości pięści. Sława nie mógł sobie potem przypomnieć, jakim cudem wszyscy znaleźli się w wodzie, nie przewracając przy tym łódki. Do tego czasu Sława nauczył się już pływać. Wynurzył się i gdy miał zamiar ruszyć ze wszystkich sił do brzegu, zauważył, że tuż przed nim, rozkładając zielone nogi na wszystkie strony, kołysze się ten sam pająk i patrzy na niego krwawym rojem błyszczących oczek. Miał ich chyba z milion. W tym momencie Sława zemdlał. Niczego więcej nie pamiętał. Później chłopcy opowiadali, że unosił się nieruchomo tuż pod powierzchnią tak, że tył głowy wystawał mu spod wody, i że był zupełnie nieprzytomny. Szybko go wyciągnęli i ocucili. Pająka nikt więcej nie widział. Potem, wiele lat później, w Leningradzie, gdy był już dorosły, Sława sprawdził mnóstwo nazw stawonogów i nawet chodził się poradzić do Muzeum Przyrody, ale ten dziwny i straszny pająk nie był znany biologii. Nie istniał w przyrodzie, a przynajmniej w rosyjskim klimacie.

A o trzecim toniÄ™ciu... wtÄ…pniÄ™ciu... "zanurzeniu w wodÄ™, fatalnym, bez wyjĹ›cia"... o trzecim StanisĹ‚aw nie lubiĹ‚ wspominać, a tym bardziej opowiadać. Tonęła caĹ‚a grupa - szeĹ›ciu chĹ‚opakĂłw i cztery dziewczyny: zapadli siÄ™ pod lĂłd na Ĺadodze z caĹ‚ym ekwipunkiem; ze swoimi potwornie ciężkimi plecakami, z namiotami... Jedna dziewczyna utonęła, a SĹ‚awa siÄ™ wydostaĹ‚. PrawdÄ™ powiedziawszy, miaĹ‚ siÄ™ nie wydostać, ale siÄ™ wydostaĹ‚... I od tego siÄ™ zaczęło. W sumie ni z tego, ni z owego. ZupeĹ‚nie przypadkowo.

Opowiedział te trzy historie Wikontowi i Wikont (nie bez goryczy) przyznał, że sam ani razu nie tonął. Nie licząc historii z dzieciństwa z wybuchem zapalnika, nigdy nie znalazł się w niebezpieczeństwie. Stanisław był zdziwiony. Natychmiast przypomniał sobie jeszcze dwa albo trzy przypadki, kiedy był o włos od śmierci. Nie uwierzył Wikontowi. Uznał, że coś kręci. To był krętacz, zwykły krętacz.

Pracował w "skrzyni", i w ogóle nie wiadomo było, czym się tam zajmuje. "A tam, różnymi bzdurami..." - odpowiadał zwykle na pytania, wykrzywiając przy tym pogardliwe bladą twarz. Kłamał. Można się było domyślić, że wcale nie zajmował się bzdurami. W ciągu ostatnich pięciu lat chyba ze sto razy był za granicą. I to zawsze w jakichś dziwnych krajach, do których normalni radzieccy obywatele nigdy nie jeżdżą. Brazylia, Lesoto, Gujana... Nie wiadomo dlaczego Iran. Po cholerę radziecki obywatel, który skończył Czwarty Medyczny, jeździ do Iranu? Wydobycie od Wikonta jasnej odpowiedzi było niemożliwe. Nigdy nie opowiadał o swojej pracy. Nikomu. Prawdę mówiąc, nie było komu opowiadać. Poza Stanisławem nie miał przyjaciół. Kiedy u Stanisława spotykało się stałe towarzystwo, Wikont (czasami) nagle zaczynał opowiadać o obcych krajach. Był z niego dobry gawędziarz. Kiedy miał natchnienie, wszyscy słuchali go niemal nie oddychając, jakby się bali, że przestanie opowiadać równie nagle i bez przyczyny, jak zaczął.

Zawsze zaczynał od połowy, od jakiegoś wyrwanego z kontekstu fragmentu, który dla niego był najważniejszy. - ... Biały pas dookoła góry... - zaczynał na przykład. - Białe drzewa... a właściwie białe szkielety drzew w mdlącej, trującej mgle. Jakby pod nogami była nie dzika góra, tylko jakiś zapomniany przez Boga parujący cmentarz... cmentarz dla nie-ludzi... A we mgle... kolczaste rośliny z ostro zakończonymi liśćmi, na które mówią "korona cierniowa"... I gigantyczne pająki, tkające między nimi pajęczynę... Ziemi w ogóle nie widać, wszędzie tylko obrzydliwy mech i jamy pełne czarnej wody, a na każdym białawym pniu obrzydliwe, oślizgłe, kolorowe grzyby... Wąska twarz Wikonta robiła się szara, jakby z jakiegoś nie

znośnego bólu, głos cichł - wspomnienia męczyły go jak choroba. Te opowieści, a nawet nie tyle one, co sposób opowiadania, wywierały na słuchaczach ogromne wrażenie. Na Stanisławie rzecz jasna też. W takich chwilach Wikont wydawał mu się nadczłowiekiem, albo człowiekiem z piekła, albo nawet wilkołakiem - po prostu go nie poznawał... A potem nagle zobaczył jedną z opowieści Wikonta w książce wydanej przez Gieografgiz (chyba było to W sercu lasu). Zgadzało się co do słowa. W pierwszej chwili nie uwierzył własnym oczom. Wściekł się. Potem jednak wpadł w zachwyt. Później pomyślał: po cholerę on to robi... snob wyszmelcowany? Był snobem. Snobem pod każdym względem - w rozmowach, gustach literackich, w życiu. Zajmując kolejkę przed kioskiem z piwem, pytał z nieopisaną wyniosłością: "N-no, kto się tutaj nie boi przyznać, że jest ostatni?". Trzęsący się, rozwścieczeni, skacowani alkoholicy byli zdruzgotani...

Na niziutkim lakierowanym stoliku trzymał gładką drewnianą miskę, czarną, ze złotymi smokami. Z wyspy Mindanao. Miska była pełna fajek. Miał ich chyba ze trzydzieści - od koślawych murzyńskich fajeczek własnej roboty do ciężki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin