Gustaw Herling-Grudziński - OPOWIADANIA ZEBRANE.rtf

(2088 KB) Pobierz

Gustaw Herling - Grudziński

Opowiadania zebrane

 

Wieża

Pieta dell’Isola

Książę Niezłomny

Drugie Przyjście

Most. Z kroniki naszego miasta

Gasnący Antychryst

Praga Kafki

Gruzy

Piętno. Ostatnie opowiadanie kołymskie

Labirynt Casanovy

Ugolone z Todi. Nekrolog filozofa

Cud

Książę Mediolanu

Święty Smok

Pierścień

Pożar w Kaplicy Sykstyńskiej A.D, 1998

Kamień filozoficzny

Krótka spowiedź egzorcysty

Parma

Dżuma w Neapolu

Kieł Barabasza

Monolog o martwej mniszce

Z biografii Diego Baldassara

 

Od Autora

W latach 1983-1987 miesięcznik „W drodze” ogłosił cztery moje opowiadania oraz narracyjny tekst o Nietzschem z Dziennika pi­    sanego nocą. Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów po­    stanowiło obecnie zaprezentować czytelnikowi wybór z mojego dorobku pisarskiego, dokonany i opracowany przez Zdzisława Ku­    delskiego. Jestem za to niezmiernie wdzięczny wydawcom i kurato­    rowi tomu. Chodzi przecież, co nie może nie cieszyć, o mój debiut książkowy w „pierwszym obiegu” wydawniczym w Polsce.

Pisarze są na ogół, z bardzo nielicznymi wyjątkami, kiepskimi komentatorami czy glossatorami swojej własnej twórczości. W moim tutaj wypadku, pisarza pokazanego tylko fragmentarycznie, po­    wstają przeszkody dodatkowe. Nie zamierzam więc w moim słowie wstępnym wkraczać na teren, tak wnikliwie i sumiennie w istnieją­    cych okolicznościach zbadany i opisany przez autora „Poslowia". Chcę tylko raz jeszcze podziękować serdecznie O. Marcinowi Ba- brajowi, który był głównym inspiratorem przedsięwzięcia. Resztę powiedzą, jeśli pobudzi ich do tego lektura, czytelnicy.

Neapol, 10 stycznia 1988

Powyższy tekst ukazał się w wydanym przez nas zbiorze Wieża i inne opo­    wiadania (Poznań 1988). Autor przeznaczy! go również do tomu, który odda­    jemy w ręce Czytelników.

 

 

 

 

Skrzydła ołtarza

I odemknąwszy jak księgę skrzydła starego ołtarza, ujrzał iż sq od wewnątrz dłutem misternie wyrobione w drzewie: jedno przedstawiało Złożenie do Grobu, drugie Zmartwychwstanie.

Z anonimowej opowieści weneckiej z XVI stulecia

 

Wieża

 

Latem 1945 roku, ledwie skończyła się kampania wioska, od­    wołano mnie z postoju między Bolonią a“Kawenną i skierowa­    no do naszej misji wojskowej w Mediolanie. Po paru tygodniach pracy poprosiłem o urlop. Postanowiłem go spędzić w ciszy i od­    osobnieniu jakiejś wsi w Piemoncie. Szczęśliwy traf chciał, że zatrudniony w naszej placówce Włoch zaofiarował mi klucze od małego domku u stóp Przedalp, gdzie pod koniec wojny umarł zupełnie sam jego daleki krewny, emerytowany nauczyciel gim­    nazjum w Turynie. Od śmierci starego samotnika nikt tam nie zamieszkiwał.

Domek znajdował się na zielonym zboczu stanowiącym jak gdyby cokół najwyższego w okolicy szczytu Mucrone, dość wysoko nad szosą z centralnego miasteczka przemysłowego w głąb całego podgórskiego rejonu. Choć położony był na uboczu, szeroka trzy­    kilometrowa droga polna o zakrętach ubezpieczonych murkiem z kamieni łączyła go z szosą u wlotu do pobliskiej wsi.

Zajazd przed domem, posypany żwirem i ocieniony wzdłuż żelaznego parkanu kilkoma klonami, przechodził w bok od bra­    my w niewielki ogródek: ręka gospodarza dbała widocznie ostat­    nio tylko o to, by nie dać zarosnąć ścieżkom między grządkami. Mur z obu stron zajazdu znikł już całkowicie pod zbyt rozkrze- wionym pokrowcem bluszczu i dzikiego wina. Tylne, zawsze ciem­    ne pokoje wychodziły wprost na pochyłość zarośniętą na pół zwiędłymi krzakami jeżyn i spalonymi przez słońce chaszczami. Łatwy dostęp ze zbocza do okien nasunął budowniczym zrozu­    miałą myśl o wstawieniu w nich krat, ale i bez tego było coś z dobrowolnej klauzury w ukośnej płaszczyźnie zagradzającej drogę wzrokowi.

Wybrałem dla siebie frontowy pokój na parterze, gdzie jedyne w całym domu ślady życia wskazywały na upodobanie doń także i gospodarza; przez otwór między dwoma klonami roztaczał się wi­    dok na dolinę Elvo z jej ciemnozielonymi kępami drzew, jasnymi płatami łąk, czerwonymi cętkami dachów otaczających wieżyczki kościołów i daleko na horyzoncie ― wypłowiałymi kapturami zamków na wzgórzach.

Mimo że duży i wygodny, pokój posiadał jedno tylko okno, które nie wystarczało, by rozproszyć panujący tu od świtu do zmierzchu półmrok i wysuszyć w kątach liszaje wilgoci. Nadgry­    zione przez korniki meble, krzesła i kozetka o wyliniałych obiciach ze skóry, gąszcz pajęczyny w kominku i na półce z książkami, lu­    stro nad komodą w złoconej niegdyś ramie, które odbijało twarz jak przez smugę sadzy ― wszystko to zdawało się doskonale har­    monizować z czterema sztychami Piranesiego na ścianach. Kto wi­    dział bodaj raz w życiu jego sztychy, ten wie, że Piranesi gustował w ruinach i potrafił z nich wydobyć akcent ciała odpadającego od kości. W uczonej dysertacji o jego Więzieniach Aldous Huxley pi­    sze, że wyrażają „doskonałą bezcelowość”: „schody nie prowadzą donikąd, stropy nie podpierają niczego”.

Nad stolikiem w kącie, obok okna, wisiał jeszcze jeden, znacznie mniejszy sztych nieznanego autora i bez podpisu, przedstawiający na tle gór kwadratową wieżę ^otoczoną dość wysokim murem i wklinowaną pośrodku w sześcienny budynek z paroma zaledwie wąskimi otworami okiennymi. Nie piórko artysty nawet, lecz wyraz opuszczenia i niemej skargi ― kamienna korona wieży wznosiła się ku czarnym kłębom chmur na niebie jak źle zaciśnięta pięść

              czynił z tego sztychu martwy krajobraz, przy którym Piranesi stawał się jedynie bukolicznym poetą szczątków antyku. Na stoli­    ku, między dwoma srebrnymi lichtarzami, leżała mała książeczka

              tak brudna, wymięta i zatłuszczona kroplami stearyny, że odga­    dywało się w niej bez trudu ulubioną lekturę gospodarza w ciągu wielu lat. Był to Le Lépreux de la cité d’Aoste François-Xavier de Maistre’a w przekładzie włoskim i w wydaniu neapolitańskim z 1828 roku, ograniczonym do pięćdziesięciu numerowanych eg­    zemplarzy. W oryginale angielskim tłumacz zachował motto z Sea- sons. The Winter Thomsona:

Ah! little think the gay licentious proud,

Whom pleasure, power, and affluence surround...

Ah! little think they, while they dance along...

How many pine!... how many drink the cup Of bale ful griefl... how many shake With ail the fiercer torture of the mind!1

1 „Niewiele myślą próżni i weseli. / Którzy się władzą i bogactwem bawią, I Niewiele myślą, wiecznie roztańczeni / O tych co cierpią, co piją z kielicha / Nieszczęścia i żalu, co gną się trapieni / Najboleśniejszymi udrękami ducha.”

Południowa część Aosty ― opowiada de Maistre ― nie była nigdy szczególnie zamieszkała i przedstawiała raczej obraz pastwisk oraz pól uprawnych przytykających do resztek murów rzymskich i do niskich murków, jakimi ogradzano działki warzywne. Podróż­    ni jednak odwiedzali ją często, zwabieni dwiema osobliwościami: w pobliżu południowej bramy miasta oglądali ruiny starego zamku z okrągłą wieżą, gdzie według podań ludowych zazdrosny hrabia Renato di Challant zamknął swoją żonę, księżniczkę Marię di Bra- ganz&ri «morzył ją na śmierć głodem (stąd nazwa wieży Brama- _fa niczyi i Krzyk Głodu); przeszedłszy kilkaset metrów wzdłuż ka­    miennych strzępów muru rzymskiego, stawali przed drugą wieżą

              tym razem kwadratową i zbudowaną częściowo z marmuru; le- gendy ludowe ochrzciły ją mianem Wieży Strachu, Torre delto Spa- ve«ió, gd^ uclMdzi|ą za .siedzibę duchów i w pochmurne noce wi­    dywano ~w’jej drzwiach białą damę z lampą w dłoni.

Około roku 1782 Wieżę Strachu odrestaurowano i otoczono jak obrożą murem przewyższającym znacznie rosłego mężczyznę, by dać w niej schronienie trędowatemu i odizolować go całkowicie od świata. Nieszczęśnik pochodził z małego księstwa Oneglia na wy- TffzSŻu liguryjskim, nabytego przez Savoiów w XV stuleciu. Nie wiadomo dokładnie w jakim był wieku gdy go przywieziono do wieży, w której miał umrzeć, ale sądzić można, że nie przekroczył jeszcze dwudziestu lat. Szpital maurycjański w Aoście zobowiązał się dostarczać mu żywność, a władze miejskie zaopatrzyły go w trochę mebli i w narzędzia ogrodnicze. Nie widywał nikogo z wyjątkiem człowieka, który co tydzień przynosił mu zapasy ży­    wności ze szpitala, oraz księdza zachodzącego czasem do Torre dello Spavento z pociechą religijną.

W okresie kampanii alpejskiej 1797 roku, a więc w piętnaście lat po osadzeniu trędowatego w Wieży Strachu, de Maistre znalazł się w Aoście jako oficer wojsk sabaudzkich. Któregoś dnia przecho­    dził obok wzniesionego dokoła wieży muru i zobaczywszy nie domkniętą furtkę, wszedł z ciekawości do środka. Ujrzał skromnie ubranego człowieka, opartego o drzewo i pogrążonego w głębokiej zadumie. Na dźwięk skrzypiącej furtki i kroków samotnik, nie od­    wracając głowy, wykrzyknął smutnym głosem: ― Kim jesteś, wędrowcze, i czego tu szukasz?

Oficer wyjaśnił, że jest cudzoziemcem i swoje wtargnięcie uspra­    wiedliwił podziwem dla dostrzeżonego przez szparę w furtce ogro­   

du. ― Nie zbliżajcie się, panie ― odpowiedział mieszkaniec wieży powstrzymując go ruchem ręki ― nie zbliżajcie się, gdyż macie przed sobą trędowatego.

Podróżny pośpieszył z gorącym zapewnieniem, że nigdy w życiu nie unikał ludzi dotkniętych nieszczęściem. Trędowaty zwrócił wówczas ku niemu twarz i powiedział: ― Zostańcie tedy, panie, jeśli zobaczywszy jak wyglądam, znajdziecie jeszcze w sercu dość odwagi. |

Oficer zamarł na chwilę z przerażenia na widok twarzy całkowi­    cie zniekształconej przez trąd. ― Zostanę chętnie ― odparł wre­    szcie. ― Może moja wizyta spowodowana zainteresowaniem wnie­    sie również w ten dom cień ulgi. f

              Zainteresowanie! ― krzyknął trędowaty. ― Nie wzbudza­    łem dotąd innego uczucia poza litością. Ulga! Jest już dla mnie wielką pociechą widzieć człowieka i’ słyszeć dźwięk głosu ludzkie­    go, który zdaje się umykać mojej uwadze.

Podróżny zaczął żywo rozpytywać mieszkańca wieży o jego sie­    dzibę. Trędowaty nakrył głowę szerokim kapeluszem, którego opuszczone skrzydła zasłoniły mu prawie zupełnie twarz. Poprowa­    dził najpierw gościa ku części nasłonecznionej ogrodu, gdzie na dużym klombie hodował rzadkie kwiaty z nasion dzikich roślin ży­    jących na stokach Alp, próbującjirkanaini sztuki ogrodniczej na­    dać im większą doskonałość i piękno, -Zaehęcił go do wybrania paru najpiękniejszych i dodał szybko, że może to uczynić bez żad­    nej obawy. ― Zasiałem je ― wyjaśnił, ― znajduję przyjemność w podlewaniu ich, w patrzeniu na niecałe nigdy, jch nie dotykam.

Chronił je w ten sposób od zarażenia, gdyż inaczej_nie mógłby ich nikomu,ofiarować. Zrywa je niekiedy posłaniec szpitalny, nie­    kiedy zaś przybiegają po nie z ulicy dzieci; biją piąstkami w furtkę, a on odciąga zasuwkę i natychmiast ucieka na szczyt wieży, by ich nie wypłoszyć i nie zrobić im mimo woli krzywdy; z okna wieży pa­    trzy jak baraszkują chwilkę na ścieżkach i rzucają się potem ku klombowi; przed odejściem odwracają się u progu furtki, podnoszą ku niemu główki i przekrzykując się nawzajem, wołają ze śmie­    chem: Buon giorno, Lebbroso! Te dziecinne okrzyki są dla niego źródłem dziwnej radości'

Posadził również w ogrodzie wiele gatunków drzew owocowych i winną latorośl, która wspięła się aż na szczyt jednego fragmentu muru rzymskiego, jaki po otoczeniu Wieży Strachu kamienną obręczą pozostał w obrębie pustelni. Resztka starego muru była tak szeroka, że mógł na niej po zbudowaniu schodków swobodnie

spacerować i obserwować przez ogrodzenie daleką wieś, łąki i ludzi na polach, nie będąc przez nikogo widzianym. Ten zakątek upodo­    bał sobie najbardziej. Miasto wydawało się stąd pustynią. -C-Nie zawsze ― powiedział ― znajduje się samotność w sercu lasów lub wśród skał. Nieszczęśliwy jest samotnywszędztó Był teraz sktonmejśży' do mówienia o sobie. Stracił rodziców jako dziecko i nigdy ich nie widział;.została mu tylko siostra, która umarła przed dwoma laty; nie miał nigdy przyjaciół. Tak widocz­    nie podobało się Bogu. Podróżny zapytał go o nazwisko. ― Ach!

              wykrzyknął mieszkaniec wieży. ― Moje nazwisko jest straszne!

^ Nazywam się Lebbroso! Nikt nie zna ani nazwiska, które odziedzi­    czyłem po rodzinie, arii imienia jakie otrzymałem na chrzcie. Je­    stem Trędowaty: oto mój jedyny tytuł do życzliwości ludzi. Oby żyli w nieświadomości, że nosi mnie ta ziemia, i oby na wieki zagi­    nęła wszelka pamięć o moim istnieniu! I Siostra spędziła z nim w Wieży Strachu pięć lat. Tak samo trę­    dowata, dzieliła jego męki, a on próbował ulżyć jej cierpieniom.

Czym się zajmował w tak głębokiej samotności? Zadawszy to pytanie, podróżny dorzucił: ― Wyznaję że wieczna samotność przeraża mnie; nie potrafię jej sobie wyobrazić..

              Ten kto kocha swoją celę ― odparł Trędowaty ― znajdzie w niej spokój. Uczy tego naśladowanie Chrystusa. Zaczynam rozu- mieć prawdę tycfi słow mosących pociechę.

Latem pracował w ogrodzie. Zimą wyrabiał koszyki i maty. Szyi sobie sam ubrania i przyrządzał posiłki. Poświęcał modlitwie go­    dziny wolne od pracy. Tak zbiegał rok, a gdy mijał, wydawał się prawie krótki.

To prawda że ból i niepokój zdają się wydłużać dnie i noce, ale lata płyną zawsze z tą samą szybkością. Istnieje poza tym w najniż­    szym kręgu nieszczęścia przyjemność, której większość ludzi nie potrafi zrozumieć: przyjemność życia i oddychania. Latem spędzał niekiedy długie godziny bez ruchu, rozkoszując się ‘ powietrzem i urokami natury. Wszystkie jego myśli stawały się wówczas nie­    określone i jakby zamglone; smutek opadał stężały na dno jego serca, ale nie wywoływał w nim ucisku; wzrok błądzący po polach i skałach przywiązywał się coraz bardziej do martwych przedmio­    tów. Tak, kochał martwe przedmioty: oglądane codziennie, stały się w końcu jedynymi towarzyszami jego życia./

Co wieczór, przed powrotem do wieży, żegnał ostatnim spojrze­    niem lodowce Ruitorts, ciemne lasy na zboczach San Bernardo i przedziwne wierzchołki wzgórz królujące nad doliną Rheme.

Choć potęga Boska obecna jest w takim samym stopniu w stworze­    niu mrówki co w stworzeniu całego wszechświata, wspaniałe wido­    wisko gór narzucało się ze szczególną siłą jego zmysłom: nie mógł patrzeć na te olbrzymie masywy, pokryte wiecznym lodowcem, bez uczucia religijnego osłupienia. Ale i w tej rozległej scenerii miał parę ulubionych punktów: przede wszystkim pustelnię w Charven- sod, gdy porzucona wśrój gajów i pustych pól odbijała ostatnie promienie zachodzącego słońca. Z nastaniem zmierzchu zatapiał

w niej wzrokJLczuŁ jak_odpoezywa jego wyobraźnia. „―             

i Ta pustelnia stała się prawie jego Masfteśeią^Zdarzało mu się niekiedy ulegać podszeptowi mglistej reminiscencji, że żył taml \V szczęśliwszych czasach, które z upływem lat wyblakły w jego paf mięci. Przejmował go zwłaszcza do głębi widok dalekich gór gubią­    cych się na styku z horyzontem. Na podobieństwo przyszłości], odległość budziła w nim nadzieję; jego umęczone serce gotowe było łatwiej uwierzyć, że istnieje nieznany kraj, w którym kiedyś będzie mógł poznać nareszcie w pełni smak tego szczęścia, jakie przeczuwał tylko w swojej wieczornej kontemplacji; tajemny in­    stynkt dokonywał reszty, ― nadzieję zmieniał w możliwość.

Musiał się pewnie zdobyć na wielki wysiłek ducha by, pogo­    dziwszy się z losem, nie dać się opanować rozpaczy? Nie, skła­    małby gdyby powiedział, że nie znal nigdy innego uczucia poza re­    zygnacją. Nie doszedł do tego wyrzeczenia się samego siebie, jakie osiągnęli niektórzy anachoreci. Nie spełniło się w nim jeszcze zu­    pełne całopalenie wszelkich uczuć ludzkich. Życie zbiegało mu na nieustannych walkach i nawet pomoc religii nie zawsze była w sta­    nie powstrzymać pędu jego wyobraźni: wbrew jego woli wyobraź­    nia ciągnęła go często ku oceanowi chimerycznych pTagriien, które roztaczałyjjrzed nim fantastyczny obraz nieznanego świata^―

Na próżno czerpał z książek wiedzę o przewrotnośeiludzkiej i o nieszczęściach towarzyszących jak nieodłączny cień doli czło­    wieczej: jego serce odmawiało uwierzenia w to, co czytały jego oczy. Los ludzi wolnych wydasialrnu się tym godniejszy zazdrości, im barSziej'opłakany był jego własny.l^^puczątlcu^wtershy^gdy wiatr Piemontu zaczynał dąć w dolinie Aosty, czuł się do szpiku kości przeniknięty jego ożywczym ciepłem i chęć życia wzbierała w nim gwałtownie, zrywając 'Wszystkie tamy. Wymykał się wów­    czas po kryjomu ze swego więzienia i błąkał się po okolicznych po­    lach odurzony przestrzenią. Krył się by nie być zobaczonym przez tych samych ludzi, których jego serce tak gorąco pragnęło spotkać. Ze szczytu wzgórza, zaszyty w krzakach jak dzikie zwierzę, ogar-

niał wzrokiem miasto. Śledził z daleka mieszkańców Aosty, którzy ledwie o nim słyszeli, wyciągał ku nim z jękiem ręce i domagał się swojej cząstki szczęścia. W przypływach uniesienia (wyznawał to ze wstydem) obejmował niekiedy ramionami drzewa w lesie, zakli­    nając Boga, by je ożywił i dal mu choć jednego przyjaciela. Ale drzewa odpychały gó swoją chłodną korą, szumiały nad nim mil­    czeniem. Pokonany przez zmęczenie, prawie u kresu sil, wraca! wjcońcu do wieży i szukał ulgi w modlitwie.

' Przeżywał więc ― nieszczęsny! ― wszystkie naraz cierpienia duszy i ciała? Nie. te ostatnie były najokrutniejsze. Co miesiąc sta­    wały się wprawdzie dotkliwsze, lecz potem stopniowo słabły. Gdy księżyc przebijał niebo cienkim sierpem, choroba odzywała się na­    tychmiast ze wzmożoną silą; w miarę jak zaokrąglał się w tarczę, łagodniała i zdawała się zmieniać swoją naturę: skóra na jego ciele wysychała i bielała, i nie czuł już prawie bólów. Nie same bóle zre­    sztą były najgorsze, ale ich wierne echo ― bezsenność.

Ach, hezsenność. bezsenność! Nikt, kto tego sam nie doświad­    czył, nie potrafi sobie wyobrazić jak smutna i długa jest noc, któ­    rą spędza się bez zmrużenia oka i z myślą utkwioną w przyszłości wyzutej całkowicie z nadziei! Nie, nikt tego nie potrafi zrozu- 'MiecTTego niepokój rósł wraz z nocą. Zbliżający się świt zasta­    wał go w takim podnieceniu, że mąciły mu się myśli, nie wie­    dział już co się z nim dzieje i stawał się ofiarą niezwykłych halu­    cynacji. To zdawało mu się, że jakaś nieodparta siła ciągnie go w przepaść bez dna, to znowu tuż przed jego oczami czarne pla­    my krzyżowały się z szybkością błyskawicy, rosły zbliżając się do niego i przeobrażone niebawem w góry, przygniatały go swoim ciężarem. Widywał też niekiedy wynurzające się dokoła z ziemi chmury, które na podobieństwo skłębionych bałwanów morskich groziły mu połknięciem. Gdy usiłował się podnieść i wyzwolić z tych przywidzeń, niedostrzegalne pęta przykuwały go do łóżka. Nie, nie były to sny. Widział ciągle to samo i groza tych doznań przewyższała wszystkie udręki jego ciała. Może te okrutne ma­    jaki podsuwała mu gorączka wywołana bezsennością? Trędowaty spojrzał na swego gościa z nadzieją: Ach, gdybyż to była tylko gorączka! Gdyby podobało się Bogu doświadczać go tylko go­    rączką! Drżał dotąd zawsze na myśl o tym, że nawiedzają go pierwsze oznaki obłędu...

Podróżny przysunął się do niego bezwiednie. ― Nie boicie się, panie ― ostrzegł go mieszkaniec wieży, ― stać tak blisko mnie? Usiądźcie na tym kamieniu. Schowam się za liście i będziemy mo­   

gli rozmawiać nie widząc się nawzajem. Ostrożnie! O mały włos wasze pałce dotknęłyby mojej dłoni!

              Miałem ochotę ją uścisnąć ― powiedział oficer.

              Podobna przyjemność ― odparł Trędowaty ― spotkałaby mnie_pierwszy raz w życiu: nikt nigdy nie uścisnął mojej dłoni.

^Nieszczęśliwi lubią mówić o swoim nieszczęSCtin Po tych sło- waclT mieszkaniec wieży podjął znowu swoją opowieść. Siostra była jedynym ogniwem łączącym go j ludzkością. Pękło ono z woli Wszechmocnego, skazując go odtąd na wieczną samotność. Natura ich choroby odebrała im jednak także dar normalnej zażyłości, jaka wiąże zapewne w wolnym świecie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin