Rybakow Anatolli - CIĘŻKI PIASEK - KIK.rtf

(1858 KB) Pobierz

Rybakow Anatolli

CIĘŻKI PIASEK

 

 

 

I tak służył Jakub za Rachelą przez siedem lat, a wydały, mu się jak dni kilka, bo bardzo umiłował Rachelę.

Księga Rodzaju, 29, 20

 

1

Czy mój ojciec wyróżniał się czymś szczególnym? Niczym. Co prawda, urodził się w Szwajcarii, w Bazylei. A w na­ szym miasteczku nie ma tak wielu ludzi, którzy by się uro­ dzili w Szwajcarii. Ściśle biorąc, urodził się w niej wy­ łącznie mój ojciec.

Jeśli chodzi o całą resztę — był najzwyklejszym szew­ cem. I to kiepskim szewcem. Jego ojciec, a mój dziadek, był w Bazylei profesorem medycyny, a jego bracia, moi stryjowie — doktorami medycyny. Mój ojciec też miał nim zostać. Ale został szewcem, i jak już powiedziałem, nie nad­ zwyczajnym szewcem.

Wiecie, jak się nazywam — Iwanowski. Mój ojciec też nazywał się Iwanowski, dziadek z Bazylei — Iwanowski, stryjowie — Iwanowscy, a kuzyni, ci, którzy teraz miesz­ kają w Bazylei — również noszą to nazwisko. Może trochę inaczej się piszą, mają nazwisko przerobione na niemiecką modłę, no, powiedzmy, Iwanoffsky. Ale żeby nie wiem co, zawsze to będzie Iwanowski. Mój pradziadek urodził się we wsi Iwanowka, a w owych czasach panował taki zwyczaj, że nadawano często nazwisko od nazwy miasta, wsi czy miasteczka, skąd człowiek pochodził. Pradziadek był czło­ wiekiem majętnym, i kiedy jego jedyny syn, to znaczy mój dziadek, ukończył gimnazjum, wysłał go na studia do Szwajcarii. Dziadek ukończył uniwersytet w Bazylei i tam, w tym właśnie mieście, się ożenił. Ożenił się z córką leka­ rza, właściciela dużej kliniki. Teść umarł, klinikę odziedzi­ czył mój dziadek, a po nim jego dwóch starszych synów,

moich stryjów. Mój ojciec również był spadkobiercą, miał prawo do części kliniki, ale nie był lekarzem, mieszkał nie w Bazylei, lecz w Rosji, z kliniką nie miał nic wspól­ nego i nie rościł sobie do niczego pretensji.

No więc mój dziadek Iwanowski miał trzech synów. „Trzech synalków chłop wychował, pierworodny — tęga głowa, średni ni mądry, ni głupi, a trzeciego każdy kupi.” Nie wiem, czy starszy z moich stryjów był mądrzejszy od młodszego, nie sądzę. Obaj ukończyli uniwersytet, zo­ stali doktorami medycyny, właścicielami jednej z najlep­ szych klinik w Europie, wynika więc z tego, że nie mogli być tacy głupi. Co się tyczy mojego ojca, i on również nie był głupi, ale nie zdobył wyższego wykształcenia, chociaż możliwości po temu miał nie mniejsze niż jego bracia. Oj­ ciec był w rodzinie najmłodszy, ostatni, mizinikl, jak u nas mówiono z rosyjska po żydowsku, to znaczy mały paluszek, najmłodszy, a więc najukochańszy. Spośród trzech braci on jeden podobny był do swojej matki, subtelnej Niemieczki. Starsi bracia wdali się w dziadka Iwanowskiego, chłopy po­ tężne jak byki Oto zdjęcie: dwóch stryjów w białych cza­ peczkach, w białych fartuchach, wyglądają jak tędzy rzeź- nicy. Słynni zresztą w całej Europie chirurdzy, znający swój fach i umiejący go wykonywać. A oto fotografie mojego ojca: niebieskooki blondyn, pełen wdzięku, delikatny, wy- chuchany pupilek rodziców. Dziadek, profesor Iwanowski, był człowiekiem praktycznym, i tak jak synowie, zajmował się głównie medycyną, kliniką i pacjentami, ale żonę swo­ ją kochał i kochał także swego najmłodszego syna, to zna­ czy mojego ojca. Na imię mój ojciec miał Jakob — to zna­ czy po niemiecku, a po naszemu Jaków, tak więc ja jestem Jakowlewicz, Borys Jakowlewicz Iwanowski.

Mój ojciec zatem był najmłodszym, ukochanym synem mamy, i ona, to znaczy moja przyszła babcia, starała się zawsze trzymać go przy sobie, chodziła z nim na spacery po mieście, a ludzie przystawali i pytali, czyje to takie śliczne dziecko, prawdziwy aniołek. I mojej babci było przy­ jemnie, każdej matce jest przyjemnie, kiedy ktoś zachwycał się jej dzieckiem.

Opowiadają, że z mojego ojca, kiedy miał lat dziewięt­ naście, był prawdziwy Dorian Gray. Co?... Czy ja też by­ łem podobny do Doriana Graya? Nie sądzę. Jeżeli byłem podobny do Doriana Graya, to do tego, który już pociął, czy podarł swój portret. Ale ze wszystkich braci, a by­ ło nas pięciu, jedynie ja i najmłodszy Sasza byliśmy po­ dobni do ojca, jak widzicie, jestem blondynem, mam nie­ bieskie oczy, a wzrostu sto siedemdziesiąt osiem centyme­ trów, tyle samo co ojciec. Pozostali bracia wdali się w mat­ kę, matka była rosłą kobietą, bracia też byli wysocy — wszy­ scy ponad metr osiemdziesiąt, chudzi, czarni jak Cyganie... Ile mi lat dajecie? Dziękuję! A sześćdziesiąt z górą nie ła- skr.? Wyobraźcie sobie!... Jako młody człowiek rzeczywiście byłem całkiem niczego... Nie chcę przesadzać, ale to fakt Kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem i pracowałem jako szewc, to najwytworniejsze damulki żądały, żebym to wła­ śnie ja szył im pantofelki, a kiedy takiej eleganckiej damul- ce brałem miarę, to z jej stópki szedł prąd elektryczny, da­ ję słowo! Ale to minęło, skończyło się, przemknęło, lepiej więc wróćmy do mojego ojca.

Kiedy ojciec ukończył gimnazjum i przygotowywał się do wstąpienia na uniwersytet, wyłonił się projekt, żeby poje­ chać do Rosji, obejrzeć rodzinne strony. Skąd się wzięła ta­ ka myśl, nie potrafię powiedzieć dokładnie. Ojciec skończył gimnazjum i postanowiono widocznie, że będzie dobrze, je­ żeli przed wstąpieniem na uniwersytet obejrzy sobie tro­ chę świata. A dziadek od dawna już marzył, aby odwie­ dzić strony, w których się urodził i gdzie są pochowani je­ go przodkowie, jednym słowem — ojczyznę. Moja babka zaś z pewnością także chciała sprawić przyjemność swoje­ mu ulubieńcowi. Przecież jej Jakub zupełnie nie był po­ dobny do starszych braci: tamci byli ludźmi praktycznymi, realistami, a on — marzycielem i romantykiem. Babcia nie była nawet pewna, czy powinien studiować medycynę, ale skoro tak się już utarło w ich rodzinie, że wszyscy zostają lekarzami — to niechaj będzie nie chirurgiem, ale raczej internistą, a jeszcze lepiej — psychiatrą, jak Freud.

Na tym stanęło, złożono dokumenty Jakuba na uniwersy­

tecie, a może po prostu go nań zapisano, nie wiem, jak to się tam odbywało w Szwajcarii, załatwiono wszystko, co trzeba, i mój dziadek, profesor Iwanowski, oraz mój przy­ szły ojciec, przystojny młody blondyn Jakub z miasta Ba­ zylei, Szwajcaria, pojechali do Rosji. Działo się to w roku 1909, prawie siedemdziesiąt lat temu.

A teraz wyobraźcie sobie, jak się czuje młody chłopak z Bazylei przejeżdżający przez Rosję w 1909 roku. Nie by­ łem w Bazylei, nie byłem w Szwajcarii, ale prawie dwa la­ ta spędziłem w Niemczech w czasie wojny, w wojsku, i po wojnie w oddziałach okupacyjnych, więc mogę sobie mniej więcej wyobrazić, czym jest Bazylea i Szwajcaria. Kraj piękny, Alpy, Jezioro Genewskie... Ale góry i jeziora są także u nas i z pewnością nie ustępują ani Alpom, ani Je­ zioru Genewskiemu. Nie twierdzę bynajmniej, że Rosja jest najpiękniejszym krajem na świecie, a jeśli słowa piosenki mówią: „I choć pięknie tu, w Bułgarii, Rosja najpiękniej­ sza jest...”, to tak odczuwa Rosjanin, natomiast sądzę, że dla Bułgara nie ma kraju wspanialszego niż Bułgaria. Ale kie­ dy młody dziewiętnastoletni człowiek, wrażliwy marzyciel, przyjeżdża ze Szwajcarii, jedzie, dzień, dwa, trzy przez Ro­ sję i widzi z okna wagonu bezkresny step, wioseczki na horyzoncie, białe ukraińskie chaty, sady wiśniowe w gorą­ cym południowym słońcu, niebo pełne gwiazd, krągłe jak makówki kopuły cerkwi, wąsatych Ukraińców i Ukrainki w lśniących naszyjnikach z monet... To nie mieszczańska, solidna, nudna Bazylea. I w dodatku ten młody człowiek wie jeszcze, że tu, wśród tych stepów, urodził się jego ojciec; to także nie może nie wywrzeć na nim wrażenia. Może nie ścisnęło mu się serce, tak jak ściska się nam, kiedy wra­ camy do kraju, i jak na pewno ścisnęło się dziadkowi, kiedy niemal po czterdziestu latach ponownie zobaczył Rosję. Ale, powtarzam, wrażenie musiało być ogromnie silne, sam opo­ wiadał potem, że nie mógł oderwać się od okna, od widoku bezkresnych przestrzeni, cichych stacyjek, ostnic, zagajni­ ków. Pamiętajcie przy tym, że nic poza Szwajcarią nie widział, jechał do Rosji przez Austrię, a Austria, jak myślę, specjalnie się w jego oczach od Szwajcarii nie różniła.

I              oto w takim stanie ducha ów miody człowiek kroczy przez nasze ciche, gorące, południowe miasto, idzie słonecz­ ną, piaszczystą ulicą, przy której urodził się jego ojciec, gdzie mieszkali jego dziadek i babka; ulica jest dość sze­ roka, jak to bywa w stepowych miasteczkach, po obu jej stronach stoją drewniane domki z błękitnymi okiennicami, drewniane płoty o solidnych furtkach, ogródki, topole; na ulicy nie ma nikogo, jest opustoszała.

Wszyscy oczywiście wiedzieli, że syn zmarłego Iwanow­ skiego przyjechał odwiedzić ojczyznę i pokazać ją swojemu synowi, żeby ten nie zapomniał, gdzie się urodził, i oczy­ wiście wszyscy byli ciekawi, jak obaj wyglądają. Ale ludzie są u nas delikatni, nikt na ulicę nie wyszedł, nikt się nie gapił na starego Iwanowskiego z synem. Niemniej każdy odrobinę uchylił firanki i obserwował ich po kryjomu z okna; w końcu to przecież wydarzenie — specjalnie przy­ jechali ze Szwajcarii, żeby zobaczyć ulicę i dom, w którym mieszkali ich przodkowie.

I              tylko jedna osoba wyszła z domu na dwór i obserwo­ wała Szwajcarów nie ukradkiem, z okna, ale jawnie, bez skrępowania. Naturalnie domyślacie się, kto był tą osobą... Ta osoba to oczywiście kobieta, moja przyszła matka Ra­ chela...

              A cóż to niby za książęta? — zadrwiła. — Dlaczego mam się im przyglądać z okna jak jakiś więzień?

Wyszła więc na ulicę, stanęła w bramie oparta o furtkę

i              bez najmniejszej żenady obserwowała mojego przyszłego dziadka i przyszłego ojca.

Czy widzicie ten obrazek? Idzie sobie śliczny, wyświe- żony blondynek w zagranicznym ubraniu, w krawacie, w modnych sztybletach, chłopak ze schludnego miasta Ba- zylea, gdzie widywał czyściutkie Niemeczki w białych far­ tuszkach, idzie sobie ten Niemczyk przez gorące południowe miasto, po ciężkim, nagrzanym promieniami słońca piasku

i              widzi: przed domem, oparta o furtkę, stoi opalona dziew­ czyna w starej sukienczynie sięgającej ledwie kolan. Widzi zgrabne bose nogi, talię, którą by można objąć dłońmi, widzi gęste, czarne, piękne włosy, niebieskie, niebieściutkie oczy

i              gęby białe jak cukier. A tymi szeroko otwartymi, niebie­ skimi o czynią wpatruje się w niego bez cienia żenady, wręcz natrętnie, zuchwała szesnastoletnia dziewczyna z południo­ wego ukraińskiego miasteczka, córka szewca, której obce są, jak się sami domyślacie, wszelkie zasady etykiety. Jaki dziwny wydaje się jej ten młodzieniec! Nie tylko dlatego, że przyjechał ze Szwajcarii, o tej Szwajcarii nie miała naj­ mniejszego pojęcia; po prostu nigdy nie widziała, żeby ży­ dowski chłopak był niebieskookim blondynem, żeby był ubrany jak syn jakiegoś generała-gubernatora. Znała tylko chłopców ze swojej ulicy — silnych, opalonych, szewców, garbarzy, krawców, woźniców, ładowaczy. A teraz po raz pierwszy ujrzała takiego bielutkiego chłopca z niebieskimi oczami, czyściutkiego, schludnego i pięknego jak młody bóg.

Cóż mogę wam powiedzieć? Była to Chwila, Chwila przez duże „C”. To była miłość-grom. Dziewczyna ta stała się dla mojego ojca losem, kobietą, z którą sądzone mu było się połączyć. I połączył się z nią na całe życie, jak nasz praojciec Jakub ze swoją Rachelą.

Później, po wielu latach, ojciec opowiadał, że ujrzawszy matkę, która stała w furtce, bosonogą, w krótkiej, podartej sukience, pokochał ją jak książę Kopciuszka i ożenił się z nią, chcąc zabrać ją jako żonę do Szwajcarii. Mama zaś mówiła, że kiedy zobaczyła tego bladego pięknisia w zagra­ nicznym ubraniu z kamizelką i białym stojącym, wykroch- malonym kołnierzykiem, wycieńczonego upałem, zrobiło jej się go żal i dlatego wyszła za niego za mąż. Oczywiście oboje żartowali. A żartowali, ponieważ się kochali.

Ale wróćmy do tamtych wydarzeń...

Kiedy dziadek i ojciec przyjechali ze Szwajcarii, w mieście nie było już żadnych Iwanowskich. Ojciec mojego dziadka dawno umarł, obie jego siostry też już nie żyły. Ale po sio­ strach zostały dzieci i te dzieci też już miały dzieci.

W tych czasach, zwłaszcza w maleńkim miasteczku, każ­ dego przyjezdnego cudzoziemca uważano naturalnie za mi­ lionera. I nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się natychmiast cała gromada jego krewnych. Bywało tak na ogół, jeżeli rzecz działa się w jakimś zabitym deskami nędznym mia-

steczku, jakie w swoim czasie opisywał Szolem Alejchem

i              gdzie ludzie żyli właściwie powietrzem. O naszym mieście nie można było tego powiedzieć. Nasze miasto bynajmniej nie przypominało miejscowości, w których pozwalano osied­ lać się Żydom. Północ guberni czemihowskiej, obok guber­ nia mohylewska — to już nie Ukraina, ale Białoruś; tuż obok leżą gubernie orłowska i briańska; a chociaż działo się to w czasach carskich, kiedy to, jak wam wiadomo, uci­ skano wszystkie narody, a żydowski w szczególności, ludzie u nas nie żyli powietrzem, powodziło im się nieźle, mieli różne zawody: byli garbarzami, woźnicami, tragarzami, rze­ mieślnikami, w tym również i szewcami, jak na przykład Rachlenko, mój dziadek ze strony matki.

Za miastem las sosnowy, leczniczy dla ludzi w ogóle, a dla chorych na płuca w szczególności; dla nich nasz las oraz suche stepowe powietrze to wręcz zbawienie. Była też rzeczka z piękną piaszczystą plażą. Istny raj! W sezonie zjeżdżali się letnicy z Czernihowa, Kijowa, nawet z Moskwy

i              Petersburga. A letnika, jak sami rozumiecie, musi się obsłużyć, przy letniku jest huk roboty, zwłaszcza dla szew­ ca: letnik spaceruje, zdziera zelówki, zbija obcasy, trzeba je naprawić szybko, pilnie, na poczekaniu. Ale już wtedy rze­ miosło szewskie rozwijało się u nas, nie tylko naprawiano obuwie, była już w tym czasie w mieście garbarnia. W po­ wiecie hodowano dużo bydła, bydło zabijano na mięso, a skóry wędrowały do garbarni No a tam, gdzie jest skóra, jak powiadają, trzeba szyć buty. Jeszcze przed rewolucją buty można było u nas zamówić u wielu szewców. Po rewo­ lucji powstała spółdzielnia szewska, potem fabryka obuwia. Oczywiście nasze miasto to nie Kimry, nasza fabryka to mie „Skorochod”, ale produkuje wcale nie najgorsze wyroby, mówię to jako specjalista od obuwia.

No i ludziska pracowali, wiązali koniec z końcem, od ni­ kogo pieniędzy nie pożyczali, każdy wychodził na swoje.

I              chociaż zdarzenie, o którym opowiadam, było zupełnie wyjątkowe — bądź co bądź profesor, doktor medycyny ze Szwajcarii, pochodzący stąd, który niemal czterdzieści lat temu opuścił nasze miasteczko, teraz przyjechał je odwie-

d*ić — nie był to dla mieszkańców żaden wstrząs. W każ­ dym opisywanym przez Szolema Alejchema miasteczku mogłoby to wywołać trzęsienie ziemi, ale u nas nic specjal­ nego się nie działo.

I właśnie dlatego nikt, poza moją matką Rachelą, nie wyszedł na ulicę i nikt, poza prawdziwymi krewnymi, nie narzucał się przyjezdnym jako rodzina. Najbliższą krewną okazała się siostrzenica dziadka, córka jego rodzonej siostry, starsza kobieta, żona kowala, zresztą znakomitego, z dziada pradziada, nazwiskiem Kuzniecow. Nazwiska w swoim cza­ sie nadawano ludziom nie tylko od nazwy miejsca zamie­ szkania, ale i od zawodu ojca. Synowi kowala, który miał kuźnię — Kuzniecow, malarza — Malarów, szewca — Szew­ ców, stolarza — Stolarow i tak dalej. I właśnie u tego kowala zjawili się nasi Szwajcarzy w ów pamiętny dzień, kiedy mój przyszły ojciec ujrzał moją przyszłą matkę.

Oczywiście nie od razu wybrali się do Kuzniecowów. Po przyjeździe stanęli w hotelu. Hotel był dość przyzwoity, prowadziła go wdowa, Polka, pani Jaźwiecka. Lato, pełnia sezonu, ale dziadkowi dano najlepszy numer. Nie były to apartamenty, do jakich przywykł w Bazylei, lecz pokój oka­ zał się całkiem znośny. Dziadek zamieszkał w hotelu, roz- pytał się o swoją rodzinę i dowiedział się, że żona kowala Kuzniecowa jest jego siostrzenicą. Jak sami rozumiecie, w takim miasteczku nie istnieją żadne tajemnice; kiedy następnego dnia dziadek z synem Jakubem pojawili się u Kuzniecowów, czekała na nich cała rodzina, stół był od­ świętnie nakryty, a na stole znajdowało się wszystko, co przy tak uroczystej okazji znaleźć się powinno. Siedząc już za stołem, dziadek dowiedział się o innych swoich krewnych, i jako dokładny i solidny Niemiec wypytał szczegółowo

o              każdego: przez kogo i w jakim stopniu jest z nim spo­ krewniony — wszystko wyważył, po czym zadecydował, z kim należy się zobaczyć, z kim zaś nie; tych, których wybrał, na drugi dzień zaproszono do Kuzniecowów i dzia­ dek Iwanowski obdarował ich różnymi prezentami, a nie­ których po prostu pieniędzmi.

Jedynym krewnym, do którego dziadek musiał wybrać

się osobiście, był niejaki Chaim Jagudin. Chaim Jagudin był szwagrem dziadka, mężem jego starszej siostry, już nie­ żyjącej. Chaim Jagudin oświadczył, że skoro Iwanowski przyjechał, aby zobaczyć swoich bliskich, a bliskie dlań były jedynie dwie zmarłe siostry, to przede wszystkim powinien był przyjść do domu swojej rodzonej siostry, a nie do sio­ strzenicy, ponieważ, jak każdy to doskonale rozumie, siostra jest kimś o wiele bliższym niż siostrzenica. I skoro Iwa­ nowski przejechał pół Europy, żeby zobaczyć swoich krew­ nych, to nietrudno mu będzie zrobić jeszcze tych pięćset kroków do jego, Jagudina, domu. I jeżeli Iwanowski tych pięciuset kroków nie zrobi, to śmiertelnie obrazi swego szwagra, Chaima Jagudina.

Sądząc z tych ambicji, możecie sobie wyobrazić, jakim człowiekiem był Chaim Jagudin. Pod względem charakteru. Jeśli zaś idzie o zawód, był emerytowanym podoficerem. W owych czasach Żyd podoficer to była wielka rzadkość. A Chaim Jagudin dosłużył się stopnia podoficerskiego, miał nawet medal... Niski, chudy, utykający po kontuzji, golił brodę, nosił maleńkie wąsiki jak feldfebel, oblewał się mocną wodą kolońską, palił tytoń, mówił wyłącznie po ro­ syjsku, nie świętował sobót, nie wierzył w żadnego Boga i szydził z tych, którzy weń wierzyli. Ani jeden skandal czy awantura w mieście nie mogła się obejść bez niego. Pod­ niecony, gniewny, kuśtykał na miejsce wypadku, wymachi­ wał laską, przedzierał się przez tłum i zaczynał sądzić i godzić. Z początku zachowywał się spokojnie, ale szybko popadał w rozdrażnienie, oczy wychodziły mu z orbit, wy­ prowadzała go z równowagi „tępota tych bydlaków”, okła­ dał wtedy laską i tego, co miał rację, i tego, co jej nie miał. Był cherlawy, mizerny, ale wszyscy się go bali, nikt nie chciał z nim zadzierać, on natomiast gardził wszystkimi, krzyczał, że nie może „żyć z tymi idiotami” i nawet oznaj­ mił kiedyś, że niebawem przyjedzie mułła z Tyflisu i wtedy on, Chaim Jagudin, przejdzie na mahometańską wiarę. Sami rozumiecie, że w maleńkim miasteczku było to wyzwanie rzucone wszystkim.

Żona Chaima, starsza siostra dziadka Iwanowskiego,

zmarła pozostawiając mętowi pięcioro dzieci, na których utrzymaniu teraz pozostawał. Mówiąc między nami, był z niego wielki nierób, nigdy nie chciał pracować, uważał się za człowieka wielce wykształconego. A podobne nieroby z reguły miewają i pracowitą żonę, i pracowite dzieci. Takie już jest prawo natury. Żona handlowała owocami, utrzymy­ wała z tego handlu rodzinę, radziła sobie, jak mogła. Dzieci też zaczęły wcześnie pracować, niemal od jedenastego roku życia, wspierały się nawzajem, a kiedy umarła matka, utrzy­ mywały ojca. Były pracowitymi, prostymi, skromnymi ludź­ mi, i tylko jedna córka, Sara, nie chciała żyć z uczciwej pracy. Sara była śliczna, wypisz wymaluj — Wiera Cho- łodnaja. I tak ją u nas nazywano — Wiera Chołodnaja. Zaczęła handlować, a wiecie czym? Brylantami. Ludzie opowiadali nawet, że miała brylant samego cara Mikołaja. No a kiedy kobieta zaczyna się zajmować takimi ciemnymi interesami, to mimo że jest śliczna, mimo że jest podobna do Wiery Chołodnej, kończy wiadomo jak — w więzieniu.

Ale wróćmy do samego Chaima Jagudina. Dodajmy je­ szcze, że był urodzonym lekkoduchem, odznaczał się wielką galanterią, lubił wypić, posiedzieć w inteligentnym towa­ rzystwie, porozmawiać na różne tematy i dlatego calutkie dnie spędzał w zakładzie fryzjerskim, w towarzystwie takich samych nierobów i gaduł. Nasz fryzjer, Bernard Siemio- nowicz, też miał wytworne obejście, lubił, żeby w jego za­ kładzie gromadziło się „towarzystwo” i żeby w czasie, kiedy on szczęka nożyczkami albo mydli komuś brodę, toczyła się rozmowa na różne aktualne tematy. Nie zawsze gawędy te kończyły się pokojowo. Któregoś dnia Chaim Jagudin po­ sprzeczał się z pewnym prowizorem, który pozował na libe­ rała. Nie wiem, na jaki temat toczył się spór, ale Chaim nagle wstał i oświadczył, że składał carowi i ojczyźnie przy­ sięgę na wierność i nikomu nie pozwoli ich lżyć, dlatego też, jeżeli prowizor w ciągu dziesięciu dni nie opuści Rosji, za którą on, Chaim Jagudin, przelewał krew i stracił nogę, to zabije go i nie poniesie za to żadnej odpowiedzialności.

Prowizor uśmiechnął się tylko. Ale następnego dnia Chaim nie zjawił się w zakładzie fryzjerskim, co zaniepokoiło pro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin