Misja lady Margot - Julia London.pdf

(1239 KB) Pobierz
Julia London
Misja lady Margot
Tłumaczenie:
Anna Pietraszewska
PROLOG
Anglia, Norwood Park, 1706 rok
Zalotnicy – wszyscy bez wyjątku dobrze sytuowani
i z koneksjami – lgnęli do nich niczym muchy do lepu. Nawet
gdyby chciały, nie mogłyby się od nich uwolnić. Kiedy
Lynetta zapytała Margot, co jej się w nich najbardziej
podoba – oprócz fortuny i koligacji, rzecz jasna – panna
Armstrong nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Zapewne
dlatego, że podobało jej się w nich dosłownie wszystko.
Nie była wybredna. Lubiła przypatrywać się zarówno tym
wysokim, jak i tym niskim, tym szczupłym i tym
przysadzistym, tym w perukach i tym z włosami związanymi
w kitkę na karku. Przyglądała im się ukradkiem, gdy konno
lub w powozach przemierzali ogromne połacie Norwood
Park. Bez względu na to, co robili i jak wyglądali, ich widok
nieodmiennie cieszył jej ok o. Zwłaszcza kiedy spoglądali na
nią z podziwem i zaśmiewali się w głos z jej żartów.
Niektórzy chichotali nieustannie, niemal za każdym razem,
kiedy otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Najwyraźniej
mieli ją za nad wyraz dowcipną.
Lubowała się w ich towarzystwie do tego stopnia, że
zdołała nawet przekonać ojca, aby wydał bal z okazji
szesnastych urodzin Lynetty.
– Urodziny panny Beauly, powiadasz? – westchnął ze
znudzeniem, zerknąwszy na nią znad listu, który właśnie
czytał. – Toż ta dzierlatka nie bywa jeszcze na salonach.
– Ale wkrótce zacznie. Już w nadchodzącym sezonie.
– A niby czemuż to właśnie ja miałbym ufundować jej
debiut? – Lord Norwood uniósł pióro i podrapał się w głowę
przez upudrowaną perukę. – Niech zadbają o to jej rodzice.
Czy nie od tego ich ma?
– Ależ, papo, wiesz przecież, że Beaulyowie nie są nazbyt
zasobni.
– Podobnie jak ty, moja panno. Dlatego, jak mniemam,
przychodzisz po prośbie do mnie. Tylko ja w całym Norwood
dysponuję wystarczającymi środkami, aby wyprawić owo
nieszczęsne przyjęcie. Przyjęcie na cześć podfruwajki, której
nie darzę szczególnymi względami. Że też przychodzą ci do
głowy podobne fanaberie… Czemuż to, jeśli łaska, tak przy
tym obstajesz?
Margot spuściła głowę, żeby ukryć rumieniec. Od dziecka
rumieniła się z byle powodu. Jeśli wierzyć Lynettcie, była to
jedna z jej nielicznych wad. Papa naturalnie natychmiast się
połapał, że coś jest na rzeczy.
– Hm… pojmuję… – rzekł z namysłem i rozparłszy się na
krześle, splótł dłonie na pokaźnym brzuchu. – Zatem wpadł ci
w oko jakiś młodzieniec? Czy o to idzie?
Gdybyż tylko jeden, pomyślała nawijając na palec jasny lok.
Nie umiałaby zliczyć młodzieńców, którzy wpadli jej w oko.
Uznała jednak, że lepiej nie mówić tego na głos.
– Cóż… – mruknęła niewyraźnie. – Tak bym tego nie ujęła…
Nie chodzi o nikogo w szczególności, ale…
Ojciec posłał jej drwiący uśmieszek.
– Nie ma potrzeby się krygować. Niech ci będzie. Wydaj
ten bal, zabaw się i nie zawracaj mi więcej głowy.
Bale w Norwood Park nie miały sobie równych. Pod
względem przepychu i zgromadzonych znakomitości mogły
konkurować jedynie z przyjęciami w londyńskim Mayfair.
Dlatego kilka tygodni później do rezydencji Armstrongów
zjechało niemal całe sąsiedztwo.
Sufit zdobiło pięć ogromnych, pozłacanych kandelabrów,
które migotały światłem świec z pszczelego wosku oraz
mieniącymi się w ich blasku kryształkami. Pośrodku jadalni
ustawiono
wielki,
trzypiętrowy
tort
przypominający
kształtem rezydencję Norwood Park. Licznie przybyłe młode
damy w wytwornych toaletach sunęły z wolna po sali balowej
przy wtórze muzyki sześciu muzykantów sprowadzonych
specjalnie na tę okazję z Londynu. Ich misternie ufryzowane
włosy wznosiły się wysoko ponad głowami, jakby nie
dotyczyły ich prawa ciążenia.
Towarzyszący im w tańcu młodzi mężczyźni, w większości
przystojni i majętni arystokraci, przyciągali wzrok
wykwintnymi
strojami
z
brokatów
i
jedwabiów,
w szczególności kunsztownie haftowanymi surdutami
i wzorzystymi kamizelkami. Ich włosy skrywały się pod
świeżo upudrowanymi perukami, a wypolerowane na błysk
trzewiki odbijały płomienie świec niczym lustra.
Zajadali kawior i pili szampana, od czasu do czasu
chowając się za największymi donicami, aby skraść jakiejś
pannie całusa.
Margot włożyła uszytą na tę okazję suknię z zielonego
jedwabiu, która zdaniem Lynetty znakomicie podkreślała jej
zielone oczy i kasztanowe włosy. Jej szyję zdobił
odziedziczony po matce naszyjnik z brylantów i pereł.
Jako że sala balowa była zbyt mała, aby pomieścić
wszystkich gości, panna Armstrong tańczyła niewiele. Mimo
to spoglądała tęsknie w stronę pana Williama Fitzgeralda,
w nadziei, że ten zaprosi ją wkrótce do tańca.
W lśniącym od brokatu srebrnym surducie i nieskazitelnej
peruce prezentował się olśniewająco. Margot podziwiała go
z daleka od co najmniej dwóch tygodni. Przez cały ten czas
wielekroć czuła na sobie jego spojrzenia, sądziła więc, że on
także się nią interesuje. Niestety spotkał ją srogi zawód.
William zdążył już zatańczyć z każdą niezamężną panną.
Z każdą, ale nie z nią.
– Nie bierz sobie tego do serca – pocieszała ją Lynetta. –
Albo chce zachować najlepszy taniec dla ciebie, albo pragnie
oszczędzić ci wstydu. Niewykluczone, że wie, jak marna
z ciebie tancerka.
Panna Armstrong obrzuciła przyjaciółkę piorunującym
spojrzeniem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin