Nosowska Katarzyna - A ja żem jej powiedziala.pdf

(6556 KB) Pobierz
rzez ostatnie cztery lata kłopoty dotykały mnie seriami.
Epizody względnego spokoju były tak krótkie, że nie warto o nich
wspominać. Los wspinał się na wyżyny kreatywności, by
umożliwić mi testowanie wytrzymałości w praktyce. Wiedziałam,
że żaden stan nie może trwać wiecznie, ale cztery lata oczekiwania na odmianę
bardzo mnie umęczyły. Dziś, kiedy kurz opadł, jestem silniejsza niż kiedykolwiek, a
życie smakuje jak nigdy.
Filmikami z serii A ja żem jej powiedziała... zaczęłam się dzielić, kiedy krajobraz był
jeszcze zacieniony, w lipcu 2017 roku. Stały się znakomitą odskocznią od
codziennych zmagań, a żywe zainteresowanie ludzi, którym dostarczały rozrywki,
przynosiło dodatkową porcję radości. W październiku los dał mi jeszcze jednego,
wyjątkowo bolesnego kuksańca. Wylizałam się bardzo szybko, a abstrakcyjne
postrzeganie rzeczywistości – przydatne w instagramowych działaniach – niezwykle
mi w tym pomogło.
Propozycję Wielkiej Litery, by szerokoustej babie z Instagrama pozwolić na
drukowaną wypowiedź, przyjęłam z „pewną taką nieśmiałością”, ale i entuzjazmem.
Oddaję Wam książkę, która – mam nadzieję – zasłuży na miano świetnej
towarzyszki podróży, pocieszycielki, przeganiaczki nudy, a może nawet stanie się
wsparciem w czasie oczekiwania na odmianę losu dla tych, którzy chwilowo nie są
jego pupilami.
Jeśli jest Wam czasem ciężko, zaufajcie mi, zaufajcie Kaśce! Sens zdarzeń
objawia się z opóźnieniem. Trzeba tylko przeczekać. To co dziś jest czystym
cierpieniem, po czasie okazuje się przedsionkiem szczęścia i mądrości. Bądźcie
dzielni i miejcie się świetnie!
d urodzenia miałam problem. Ponoć przez pierwsze trzy
miesiące darłam się wniebogłosy. Darłam się tak głośno i
przejmująco, że w matczynej mleczarni ustała produkcja.
Pierwsze zdanie, jakie wypowiedziałam, mając półtora roku, brzmiało: „Kurwa mać,
znowu w tym piecu zgasło”.
Jako dwuipółlatka dorwałam się do apteczki i rozdzieliłam między siebie i
kuzyna tabletki sprawiedliwie, w systemie „jedna dla mnie, jedna dla ciebie”. Dla
mnie duża tabletka wapna, bo byłam duża, dla niego małe relanium, bo był mały.
Odratowano.
Jako trzylatka w przedszkolu napadłam uzbrojona w zęby i pazury koleżankę,
która jako pierwsza chwyciła w ramiona lalę typu bobas. Dostałam lanie pasem.
Bolało.
Mając lat pięć, kochałam się w blondynku, ale laurkę z okazji Dnia Kobiet
otrzymałam od grubaska, który tydzień wcześniej na rytmice zrobił kupę w majty, i
który kochał się we mnie. Płakałam.
W wieku siedmiu lat usłyszałam od taty, że wybrał mamę spośród miliona, a ja
jestem tylko dodatkiem. Zapamiętałam.
Mama mówiła, że facetom nie wolno ufać, że kobiety są wredne. Mówiła: „Co
ludzie powiedzą?”, „Bogaty? Pewnie nakradł”, „Jak taka będziesz, nikt cię nie zechce”,
„Nikomu nie ufaj”, „Nie jedz tyle, bo będziesz gruba”, „Nie skub tego, bo dostaniesz
raka”.
Mając dwadzieścia jeden lat, wyjechałam do Warszawy. Z walizką, pikowaną
kołdrą po babci i samooceną niższą niż Tom Cruise. Ze Szczecinem łączy mnie
pięćset pięćdziesiąt kilometrów metaforycznej, napiętej jak postronek pępowiny, na
której końcu tętni wspomnienie dzieciństwa.
Trzydzieści dziewięć lat szłam w stronę katafalku, korzystając z map
rozrysowanych przez rodziców, rodzinę, nauczycieli. Czułam swąd, ale mapa
mówiła: „Prosto”, więc brnęłam boso w żar. Do czterdziestki, podług wskazówek, nie
zaufałam nikomu, a że niska samoocena chętnie się brata z chorobliwą ambicją – nie
ufałam również sobie. Obejmowana – wierzgałam. Węszyłam w poszukiwaniu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin