Ondaatje Michael - W LWIEJ SKÓRZE - WPŚ.rtf

(890 KB) Pobierz

Ondaatje Michael

W LWIEJ SKÓRZE

 

 

 

Jest to opowieść, której wysłuchuje i którą układa sobie w całość młoda dziewczyna w samochodzie nad ranem. Zadaje pytania, podczas gdy samochód przebija się przez mrok. Pejzaż na zewnątrz auta pozostaje nieprzenikniony dla wzroku. Mężczyzna prowadzący samochód mógłby w jakiejś chwili oznajmić: „Tam jest zamek wśród pól”

-              a dziewczyna byłaby w stanie w to uwierzyć.

Wysłuchuje mężczyzny sięgającego pamięcią po roz­proszone odpryski swej historii i starającego się je scalić. A on odczuwa zmęczenie, jego myśl biegnie niekiedy linią eliptyczną, wytyczaną przez uwagę skupioną na odnaj­dywaniu drogi, to znów podlega nagłemu ożywieniu. „No i widzisz?” Zwraca ku dziewczynie twarz, na którą pada odblask lampki oświetlającej szybkościomierz auta.

I tak jadą przez cztery godziny do Marmory; ponad nimi sześć gwiazd i blednący księżyc.

Dziewczyna walczy z sennością, aby dotrzymać towa­rzystwa mężczyźnie.

 

Część pierwsza

Ziarenka

Jeśli chłopiec obudzi się dostatecznie wcześnie, może dostrzec mężczyzn przechodzących obok far­my i zdążających w dół First Lake Road. Staje wtedy w oknie sypialni i patrzy, w prześwicie między klonem a orzechem udaje mu się zobaczyć dwie, a czasem i trzy niesione przez nich lampy. Słyszy odgłos kroków na żwirze. To trzydziestu drwali, zakutanych w ciemne kaftany, niosących siekiery i małe zawiniątka zjedzeniem, przytroczo­ne do pasków. Chłopiec może też zejść na dół, do kuchni, i stamtąd spoglądać w dół drogi. Drwale nadchodzą z prawej strony, odchodzą w lewą. Wyglądają już teraz na utrudzonych, słońce nie zdołało jeszcze wspomóc ich swą energią.

Chłopiec wypatruje sytuacji, zdarzającej się cza­sem, kiedy to grupa przechodzących natyka się na krowy spędzane na udój z szopy stojącej na past­wisku. Wtedy drwale z milczącą uprzejmością za­trzymują się na skraju drogi, unosząc swe lampy w górę, aby dać przejście leniwie kroczącym zwie­rzętom. Bywa, że któryś z drwali pogładzi ciepły bok mijającej go krowy i przejmie od niej nieco ciepła. Drwale lubią poklepywać dłońmi w cias­nych rękawicach te czarno-białe zwierzęta, ledwo

widoczne w mrokach kończącej się nocy. Ale mu­szą dotykać ich delikatnie, by nie sprawić wrażenia, że je poganiają, że mają do nich jakiekolwiek prawo. Nie posiadają tej ziemi na własność, tak jak posiada ją właściciel.

Holsztynianki przechodzą obok milczącego szpaleru mężczyzn. Farmer kroczący za swym sta­dem kiwa im głową. Przez większość poranków w czasie zimowych miesięcy spotyka tę dziwną zbiorowość, to miłe dlań, ciche towarzystwo o pią­tej nad ranem - bo on zabiera swe krowy z pastwi­ska jeszcze o godzinę wcześniej, aby na czas przy­prowadzić je do udoju.

Chłopiec, który jest świadkiem tej niemej proce­sji, który o niej marzy, widuje także czasem owych mężczyzn przy pracy, o milę stąd, pośród szarych drzew. Wsłuchuje się w ich pokasływania, w odgłos siekier uderzających w zamarznięte drewno jak w metal, wpatruje się w ognisko, które sobie rozpalają nad potokiem, gdzie pod cienkim lodem płynie woda szara i perlista.

Pot ścieka po ich krzepkich ciałach pod nasyco­nymi chłodem ubraniami. Niektórzy z nich umie­rają na gruźlicę lub od zasiarczenia płuc, jakiego nabywają w tartaku, gdzie pracują o innej porze roku. Mieszkają w drewnianych chatach na ty­łach hotelu „Bellrock” i nie nawiązują żadnego niemal kontaktu z mieszkańcami miasteczka.

Ani chłopiec, ani jego ojciec nie zajrzeli nigdy do wnętrza tych mrocznych pomieszczeń, wypełnio­nych ciepłym zapachem mężczyzn. Prosty stół, cztery zydle, okno o rozmiarach szczupłego torsu. Wznosi się te chaty każdego roku w grudniu, rozbiera z nadejściem wiosny. Nikt w całym hotelu „Bellrock ’ nie wie, skąd przybywają ci mężczyźni. Powie o tym chłopcu dużo później ktoś inny. Jedynym miejscem, w którym drwale stykają się 10

z mieszkańcami miasteczka, jest ślizgawka na za­marzniętej rzece, gdzie ślizgają się na łyżwach własnej roboty, ze starych noży.

Wiosna oznacza dla chłopca odsłonięcie błękit­nej wody w rzece, a także zniknięcie tych mężczyzn.

Chłopiec łaknie letnich nocy, wyczekuje chwili, kiedy będzie mógł pogasić światła, nawet małą, mleczną żarówkę nad drzwiami do pokoju, w któ­rym sypia ojciec. Dom pogrąża się cały w ciemno­ści, tylko w kuchni pali się jasne światło. Chłopiec zasiada przy długim stole i przegląda szkolne pod­ręczniki geografii, z mapami wszystkich części świata, białymi smugami prądów morskich, prze­powiadając sobie szeptem egzotyczne nazwy. Morze Kaspijskie, Nepal, Duran- g o. Zamyka książkę i muskają opuszkami palców, wyczuwając pod nimi wytłoczenia okładki i jej ubarwienia, tworzące mapę Kanady.

Następnie przechodzi przez ciemną jadalnię i wyciągniętą przed siebie ręką i odkłada książkę na jej miejsce na półce. Stoi przez chwilę w ciemno­ści, pocierając dłoń o dłoń, dla dodania sobie energii. Broni się przed sennością, chce w pełni wykorzystać czas, który ma tylko dla siebie. Ciągle jeszcze jest ciepło i chłopiec pozostaje obnażony do pasa. Wraca do oświetlonej kuchni i przechodzi od okna do okna, przypatrując się lgnącym do światła ćmom, które zaplątują się w firanki. Z daleka, z głębi pól, dostrzegły to jedno jedyne oświetlone okno i przyfrunęły do niego. Wędrowniczki letnich nocy.

Owady, koniki polne, motyle, ciemnordzawe ćmy. Patrick przygląda się tym stworom żeglują­cym w ciepłym powietrzu nad powierzchnią ziemi

i              wpadającym w okna siatki z niemym trzepotem.

Słyszy ten trzepot czytając, jest wyczulony na takie dźwięki. Po latach, w bibliotece Riverdale, będzie się wczytywał w opisy sposobów, w jakie lśniące chrabąszcze zjadając liście niszczą zarośla i w jakie pszczoły potrafią się karmić żywicą powalonych drzew lub też sokiem wydzielanym przez młodą kukurydzę. Nagle owe nocne stwory nabiorą właś­ciwego znaczenia i skali. Skoro im kiedyś nadał fikcyjne imiona, później przyswoi sobie ich formal­ne nazwy - tak jakby sporządzał listę gości za­praszanych na przyjęcie. Ostrożany Konik Polny! Arcybiskup Canterbury!

Ale i te prawdziwe nazwy są piękne. Brzyt- wodziób bursztynowoskrzydły. Świerszcz polny. W ciągu lata odnotowuje niby w kronice towarzy­skiej ich odwiedziny, szkicuje wizerunki stałych gości. Czy to to samo stworzonko? Wrysowuje w swój notatnik pomarańczowe skrzydełka mier­nikowca, ćmę księżycową, jasnobrązową - jak królicze futerko - ćmę brudnicę. Nie odsuwa fira­nek i nie chwyta tych pokrytych puszkiem stwo­rzeń. Raz tak zrobił i lękliwy trzepot brunat- no-różowego owada, który obsypał mu palce swym barwnym pyłem, przeraził Patricka nie mniej niż ćmę — zaskoczenie.

Większość to stworzonka prehistoryczne. Owa­dy mają ruchliwe szczęki. Może spożywają właśnie jakieś drobinki, a może też jest to ruch nieświado­my - tak jak u ojca żującego własny język podczas pracy w polu. Światło kuchennej lampy przenika porowate skrzydełka; nawet te owady, które są niemal pękate, jak brzoskwiniowozielonkawa mszyca, wydają się utworzone z pyłku.

Patrick wyciąga z kieszeni okarynę. Jeśli wyjdzie na dwór, nie zbudzi swą grą ojca, dźwięki po­chłonięte zostaną przez miękkie konary klonu. Może uda mu się przemówić w ten sposób do tych 12

stworzonek. Może wcale nie są głuchonieme, może to jemu brakuje zdolności usłyszenia ich głosów. (Kiedy miał dziewięć lat, ojciec znalazł go kiedyś leżącego na ziemi, z uchem zanurzonym w krowim placku, w którym dosłuchiwał się bzyczenia jakichś owadów). Patrick odbiera krzepki zew wydobywa­jący się z wątłych korpusików cykad, ale pragnie nawiązać konwersację - w języku muszek, które szukają sposobu przetworzenia swego brzęczenia w sygnał, takiego sposobu, w jaki on posługuje się okaryną, by odnaleźć swój głos, by się nim przebić przez otaczający go mur.

Czy powracają tu nocą, by mu coś zademon­strować? Czy też on je wystrasza? Kroki, jakie stawia wychodząc z ciemnego domu na ganek rozjarzonej światłem kuchni, są wysłanym w głąb pól zawiadomieniem: Jestem tutaj. Przy­jdźcie do mnie w odwiedziny.

Urodził się w okolicy, która na mapach pojawiła się dopiero w roku 1910, chociaż jego rodzina zamieszkiwała tam wtedy już od dwudziestu lat, a zasiedlano tę krainę od roku 1816.

Na szkolnym atlasie region ten oznaczony jest kolorem jasnozielonym i pozbawiony nazwy. Rze­ka wypływa z bezimiennego jeziora i jest anonimo­wą niebieską kreską, dopiero o trzydzieści parę kilometrów dalej na południe przybiera imię Napa- nee, a bywa też, ze względu na spływ wyrąbywane­go drzewa, nazywana Depot Creek. „Deep Eau".

Ojciec pracuje u dwóch, a czasem nawet i trzech farmerów, przy wyrębie lasów, żniwach, wypasaniu bydła. Krowy przebywają rzekę wpław dwa razy dziennie - rankiem pędzi się je na pastwiska poło­żone na południe od rzeki, popołudniami przypę­dza z powrotem, na udój. Zimą zwierzęta trzyma

się w szopie pasterskiej, choć raz się zdarzyło, że krowa zawróciła stamtąd ku położonemu za rzeką pastwisku.

Nie dostrzeżono jej braku przez kilka godzin, potem ojciec zgaduje, gdzie też mogła się podziać. Wybiega ku rzece, wzywając Patricka, aby udał się za nim z końmi pociągowymi. Patrick dosiada na oklep jednego z nich, drugiego ciągnie za sobą na powrozie, pogania je, by nie ugrzęzły w głębokim śniegu. Kiedy dojeżdża do brodu, dostrzega tam ojca przez nagie konary drzew.

Pośrodku rzeki, do połowy zanurzona w po­kruszonym lodzie, tkwi holsztynianka sąsiadujące­go z nimi farmera. Obraz jest bezbarwny. Suche łodygi martwych trzcin, szare drzewa, bagnisko czyste teraz i białe. Ojciec z powrozem oplecionym wokół barku pełznie po lodzie na czworakach ku czarno-białej bryle. Krowa próbuje się wygrzebać, krusząc coraz więcej lodu, woda rozbryzguje się dokoła. Hazen Lewis zatrzymuje się na chwilę, usiłując uspokoić zwierzę, po czym czołga się dalej. Musi dwukrotnie opasać krowę powrozem. Patrick powolutku podpełza do niej z przeciwnej strony. Ojciec chwyta się lewą ręką szyi zwierzęcia, a prawą wsuwa pod nie, w lodowatą wodę, tak głęboko, jak tylko może. Patrick z drugiej strony stara się wymacać w wodzie koniec linki. Nie może na nią natrafić. Kładzie się płasko na lodzie, dzięki czemu jego ramię może sięgnąć głębiej, dłoń mu całkiem drętwieje, myśli z lękiem, że za chwilę nie będzie już w stanie wyczuć powrozu, nawet jeśli nań natrafi.

Krowa miota się, rozbryzgując wodę, która prze­nika przez płaszcz i ubranie chłopca aż po pierś. Ojciec wyciąga ramię spod zwierzęcia i obaj klękają po jego bokach, uderzając się mokrymi ramionami z całej siły w piersi. Nie odzywają się słowem. Muszą działać w największym pośpiechu. Ojciec 14

przykłada dłoń do ucha zwierzęcia, aby ją rozgrzać jego ciepłem. Potem znów kładzie się na lodzie i zanurza rękę tak głęboko, że twarzą dotyka powierzchni wody. Patrick wiernie naśladuje tę czynność, ale jego dłoń znowu nie natyka się na nic.

-              Zanurzę się teraz - mówi ojciec : staraj się złapać linkę, jak najrychlej zdołasz.

Patrick widzi, że tułów i głowa ojca nikną pod powierzchnią lodowatej wody. Zaciska dłoń na drugim ramieniu ojca, opasującym szyję krowy.

Teraz z kolei Patrick zanurza głowę w wodzie i dostrzega wyciągniętą ku niemu pod tułowiem krowy rękę ojca. Wczepia się w nią kurczowo palcami, aż udaje mu się uchwycić śliski koniec powroza. Próbuje go do siebie przyciągnąć, ale linka stawia opór nie do pokonania. Patrick uzmy­sławia sobie, że powróz musiał się dostać pod ciało nurkującego ojca. Nie wypuszcza powroza z ręki, mimo iż zaczyna mu brakować powietrza. Ojciec wynurza się z wody i kładzie na wznak na lodzie, dysząc ciężko przymyka obolałe od zimna oczy, aż nagle uświadamia sobie, gdzie się ułożył, i odsuwa się od krawędzi lodu, uwalniając w ten sposób linkę. Patrick wyszarpuje ją z wody, odbijając się piętami od dna rzeki i wypełza na powierzchnię lodu w pewnej odległości od krowy.

Siada ociekając wodą, dostrzega ojca i przesyła mu uformowany z obolałych od chłodu i wysiłku palców widełkowaty znak zwycięstwa. Ojciec gwał­townymi ruchami głowy, dopomagając sobie pal­cami, usiłuje wytrząsnąć wodę z uszu i oczu, ponieważ zamarza ona natychmiast na wietrze, Patrick za jego przykładem ociera twarz suchym rękawem płaszcza, wsuwa mokrą dłoń w jego głąb, próbuje wytrzeć nim uszy. Wyczuwa cienką skoru­pkę lodu zastygającą już na brodzie i karku, ale się tym nie przejmuje. Ojciec wstaje, wspina się na

brzeg rzeki i po chwili wraca z drugą linką. Przy­wiązuje ją do umieszczonego już pod tułowiem krowy powroza, Patrick przyciąga ją ku sobie, obie linki opasują zwierzę dokładnie.

Patrick unosi wzrok - ku skałce wznoszącej się na brzegu nad brodem, ku rozłożystemu dębowi wyrastającemu ponad skłębione krzewy przysypa­ne śniegiem. Spogląda w czyste, niebieskie niebo. Ma wrażenie, że nie oglądał tego widoku od lat. Do tej chwili dostrzegał tylko ojca, czarno-białą bryłę krowy, i tę straszną, ciemnoszarą wodę, która zdawała się wydłubywać mu zimną klingą oczy, kiedy rozwierał powieki, chcąc wypatrzyć zanurzo­ny w rzece powróz.

Ojciec przywiązuje linki do końskich uprzęży. Oczy zanurzonej ciągle po szyję w wodzie krowy wyrażają niepewność. Patrickowi zdaje się, że kro­wa za chwilę zacznie bezmyślnie przeżuwać kruszy­ny lodu, które dostają się jej do pyska. Chłopiec oblizuje wargi i wkłada do ust przemarznięte palce, posysając je, aby się rozgrzały. A potem podczoł- guje się do brzegu rzeki.

Obaj z ojcem ujmują lejce i pobudzają konie do wysiłku. Konie nie ociągają się ani przez chwilę z pociągnięciem tego osobliwego ładunku. Spog­lądając z brzegu chłopiec widzi, jak krowa wywala język na całą długość, kiedy konie z wysiłkiem ciągną ją ku brzegowi, z jej oczu znika wyraz zagubienia, a ciężki tułów kruszy i rozsuwa lodowe kry. O kilka metrów od brzegu, tam gdzie lód jest cieńszy, masyw jej ciała zawisa już na samych linach. Konie zatrzymują się. Obaj z ojcem poga­niają je ostro, wpędzają na leśny dukt. I jakby za sprawą jakiejś magii krowa wydobywa się nagle z pokruszonego jej ciężarem lodu, a wciągnięta na brzeg, przewraca się na zamarzniętym brunatnym mule, wyciągając wszystkie cztery kopyta ku górze.

Oni obaj zaś odwiązują powrozy od końskich uprzęży. Próbują też uwolnić krowę z oplatających ją więzów, ale okazuje się to zbyt trudne, ojciec odcina więc linki nożem. Zwierzę leży jeszcze przez chwilę, wydychając obłoki pary, po czym wstaje i przygląda się im obu. Bardziej niż czymkolwiek innym Patrick zadziwiony jest jednak postępowa­niem swego ojca, który nie znosi żadnego marno­trawstwa. Wielokrotnie już pouczał chłopca, że nie wolno zmarnować ani kawałka powroza. Zawsze rozplątuj węzły! Nigdy ich nie odcinaj! Pocięcie linki nożem na kawałki jest czynem niezwykłym i zbytkownym.

Ruszają biegiem ku domowi, spoglądając od czasu do czasu za siebie, by się upewnić, czy krowa podąża za nimi. Chłopiec, z trudem łapiąc oddech, wykrzykuje:

              Jeśli ona znowu wlezie do rzeki, nie kiwnę nawet palcem!

-              Ja też nie - odpowiada ojciec ze śmiechem.

Zanim dobiegli do kuchennego ganku, zapadł

zmrok; obu aż żołądki rozbolały z głodu.

W domu Hazen Lewis zapala naftową lampę i rozpala pod kuchnią. Podczas obiadu chłopiec dostaje dreszczy i 'ojciec mówi mu, że będą spali razem. Później, w łóżku, przybliżają się ku sobie pod wspólną kołdrą na tyle tylko, by móc się wymieniać swym ciepłem. Ojciec leży tak nieruchomo, że Patrick nie może się zorientować, czy zasnął, czy nie. Chłopiec po­patruje ku odblaskom dogasającego pod kuchnią ognia.

Snuje różne rojenia, w których otrząsa się z zimy, przechodzi w pełnię lata i staje się cieniem własnego ojca. Latem ojciec oblewa naftą gniazda gąsienic i podpala je. Puff. Szare pajęcze oploty po­grążają się w ogniu. Gąsienice wypełzają na trawę,

chłopiec czuje cierpki zapach dymu w nozdrzach i na podniebieniu. Obaj z ojcem uważnie przepat- rują całe pole w gęstniejącym zmierzchu. Patrick wynajduje gniazda, które ojciec przeoczył, i wcho­dzą coraz głębiej w pastwisko.

Już niemal zasypia. W mroku rozbłyska jeden jeszcze płomyk, a potem zapada w nicość.

W stajni Hazen Lewis odrysowywał zieloną kre­dą kontury ciała chłopca na drewnianej ścianie. Potem przypasowywał do tego zarysu rozciągnięte wzdłuż i w poprzek druty, mające wyznaczyć pro­porcje ciała syna. Takiego to ojca chłopiec zapa­miętuje - studiującego stopniowe przyrosty wyso­kości i masy ciała syna, porównującego je z od- rysami na drewnianej ścianie, które ukazują, dokąd kiedyś sięgała głowa chłopca.

Hazen Lewis był człowiekiem zawsze pełnym zakłopotania, wyobcowanym z otaczającego go świata, obojętnym na zwyczaje cywilizacji wykra­czającej poza obszar jego bezpośrednich zaintere­sowań. Dosiadał konia w sposób taki, jakby wsia­dał do pociągu, jakby ciało i krew zwierzęcia w ogóle nie istniały.

W czasie zimy Patrick zanosił posiłki na porębę, na północ od rzeki, gdzie ojciec całymi dniami samotnie wyrąbywał drzewa, drobniutki wobec tych leśnych olbrzymów. Pewnego dnia, kiedy Patrick miał piętnaście lat, ojciec dokonał nagle w swym życiu głębokiej zmiany. Wbijając siekierę w pień kanadyjskiego świerka, słysząc jedynie jej zwielokrotniony leśnym echem odgłos, musiał so­bie wyobrazić drzewa, ich wewnętrzną strukturę, wysączanie się syropu klonowego, opadanie śniegu z potrząsanych przez wiatr gałęzi, całe życie lasu. Przerwał po południu pracę, wrócił do domu i od- 18

łożył siekierę na zawsze. Zamówił listownie różne książki, wybrał się do Kingston po odpowiednie materiały. Kiedy wyszarpywał siekierę z pnia świe­rku, przypomniała mu się eksplozja, jaką widział kiedyś w lesie. Zakupił dynamit, lonty i zapalniki, wyrysował schematy na ścianach stajni i poniósł materiały wybuchowe w głąb lasu. Rozmieścił je pod skałami, lodem i drzewami. Zapalnik wzniecił iskrę w loncie, on zaś przypatrywał się płatkom śniegu opadającym z gałęzi potrącanych powie­wem. To wszystko, co zostało przesunięte w wyni­ku wybuchu, stało się dlań wykresem ukazującym zasięg wstrząsu.

Jeszcze przed nastaniem wiosny udał się do dyrekcji Rathbun Timber Company. Dowiódł swych umiejętności, przemieszczając kloc drewna dokładnie tam, gdzie się zobowiązał, uzyskując za pomocą ładunków wybuchowych pół tony łupków

-              i został zaangażowany do pracy wraz z flisakami spławiającymi drewno. Stworzył sobie pozycję w przemyśle drzewnym, który rozwinął się wzdłuż jezior Depot i rzeki Napanee. Kiedy po kilku latach przedsiębiorstwo zakończyło dzia­łalność, przeniósł się gdzie indziej i pracował jako miner w firmie Richardson Mines, w ka­mieniołomach wokół Verony i Godfrey. Najdłuż­szą mową. jaką w życiu wygłosił, było prze­mówienie skierowane do szefostwa Ralhbun Company, w którym przedstawiał, co mógłby dla tego przedsiębiorstwa robić, i zapewniał, iż jest przekonany, że dwa tylko zajęcia przy wy­rębie lasów mają sens: praca minera i praca kucharza.

Wzdłuż szlaku drzewnego biegnącego między jeziorami Depot - od Pierwszego do Szóstego

-              drwale wędrowali zimą i rozpraszali się, osiada­jąc w drewnianych chatach, wdzierając się na trzydzieści kilometrów w głąb terenów, których nie znali. W ciągu lutego i marca pomiędzy jeziorami wyrastały olbrzymie sągi drewna zwo­żonego na saniach. Drwale rozpoczynali pracę przed świtem, kończyli ją o szóstej po południu

-              przy najsroższych burzach śnieżnych, w tem­peraturze głęboko poniżej zera stopni. U spodu pni drzewnych dokonywano podwójnych, skoś­nych nacięć. Zbieracze żywicy mieli za zadanie dokonywać tych nacięć tuż nad ziemią. Była to praca najgorsza. Niektórzy używali do niej pił mechanicznych. Przecinały one świerki dwukrot­nie szybciej, i kiedy przenosili się do kolejnego obozu, zabierali z sobą swe wąskie ostrza, zdoby­wając się na nowe wyczyny w tych lasach, do których docierali.

W kwietniu, kiedy ruszały lody, rozpoczynali pracę flisacy. Ludzie czuwali na całej trasie od Bellrock do Napanee, tam wszędzie, gdzie rzeka się zwężała. Przy progach skalnych i mostach dyżurowało stale po dwóch-trzech mężczyzn na wypadek powstania zatoru. Kiedy jakiś kloc drze­wny nie przepływał przez takie przewężenie, na­stępne piętrzyły się nad nim, tamując nurt. Flisa­cy byli w takich sytuacjach bezradni i wysyłano konnego posłańca po minera. Bystry prąd wodny wypychał nagle do góry jakąś długą na siedem z górą metrów kłodę, która godziła z rozmachem w czuwającego nad rzeką człowieka, łamiąc mu kości.

Hazen Lewis wraz z synem podjechał do występu skalnego zwężającego koryto rzeki. Mężczyzna obszedł wokół zator utworzony z kloców drzewa. 20

Wpuścił między nie ładunek wybuchowy i podpalił lont. Nakazał chłopcu ostrzegać nadchodzących i i kloce wyleciały w powietrze, spadły na brzeg, rzeka znów była wolna.

W trudnych przypadkach Patrick ściągał z siebie ubranie i smarował skórę grubą warstwą oliwy. Nurkował i przepływał wokół zablokowanych klo­ców. Co pół minuty wystawiał rękę ponad powie­rzchnię wody, aby uspokoić ojca, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Docierał wreszcie do kloca, wskazanego przez ojca. Zakładał nań ładu­nek wybuchowy, wyciągał zębami zatyczkę i pod­łączał lont.

Wynurzał się z wody, podchodził do koni, wycie­rał się ręcznikami wydobytymi z juków, równie starannie, jak to robił ojciec, i nawet się rozglądał wokoło. Rzeka eksplodowała nagle za jego pleca­mi, spłoszone wrony wzbijały się w niebo.

Spław drewna trwał przez miesiąc; w tym czasie Patrick przypatrywał się mężczyznom kierującym kloce drzewne za pomocą długich żerdzi ku Yarker i dalej, ku Napanee, gdzie wiązano je powrozami i holowano do tartaków. Zawsze trzymał się blisko ojca. Sadowił się na słońcu przy moście i obaj wyczekiwali.

W południe wzdłuż First Lake Road wędrował kucharz z dwiema bańkami, takimi jak na mleko. W jednej znajdowała się herbata, w drugiej wielkie kanapki z wieprzowiną. Krakanie wron krążących nad pożywieniem sygnalizowało jego zbliżanie się i drwale ciągnęli do jadła z obu brzegów rzeki. Po posiłku kucharz zabierał obi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin