Maciej Patkowski - Skorpiony.pdf
(
885 KB
)
Pobierz
Debiut młodego, nie znanego dotychczas pisarza prz kuwa uwagę czytelnika celnością i śmiałością ujęcia tematu.
Z amerykańskiej bazy wylatuje odrzutowiec, dociera do wyznaczonego miejsca, zawraca, leci do bazy. Tymczasem już
wystartował następny i znów następny, i jeszcze jeden, i jeszcze. Lecą bez chwili przerwy, a każdy wiezie — bombę
atomową.
Jaka była droga życiowa tych „pilotów wysokiego pułapu”, co czują wioząc ładunek, od którego zależy los ziemi? Gdzie
jest granica odpowiedzialności człowieka za czyn, w którym bierze udział? — na te wszystkie pytania książka stara się
znaleźć odpowiedź.
Akcja całej powieści zamyka się w kilkunastu godzinach. Tylko kilkanaście godzin życia pilota na odrzutowcu — a jakie
napięcie przeżyć, jaka skala doznań: od startu, poprzez taśmę wspomnień z osobistej przeszłości, poprzez długie,
zabójczo nużące godziny lotu, aż po…
Maciej Patkowski
SKORPIONY
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Okładkę i obwolutę projektowała
DANUTA STASZEWSKA
Printed in Poland
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1959 r.
Wydanie pierwsze
Nakład 10 000+253 egz. Ark. wyd. 7,4. Ark. druk. 14 Papier druk. mat. kl. III, 70 g, 78X90 cm z Fabryki Papieru w
Kluczach Oddano do składania 8. VI. 1959 r. Podpisano do druku 30. IX. 1959 r. Druk ukończono w październiku 1959
r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86 Nr zam. 350/A/59. S-4.
Cena zł 10.—
I
Herbert opróżnił drugą filiżankę kawy i odsunął tacę z zastawą. Sięgnął do oficerskiej
raportówki i wyjął małą kopertę z biletem wizytowym. „Przyjdź jutro wieczorem do
«Nowej z Astrami». Koniecznie, albowiem zdarzyło się coś bardzo ważnego” — napisał.
Przywołana kelnerka skasowała należność i wzięła kopertę.
— Proszę doręczyć jutro przed południem.
— Niech pan będzie spokojny, panie majorze.
Poczekał, aż młoda, otyła dziewczyna oddaliła się w stronę bufetu. Zarzucił na ramię
raportówkę i wyszedł z kasyna.
Maleńki rynek osiedla mimo wczesnej pory wieczornej już opustoszał. Kelnerzy w
białych kitlach wnosili do barów plecione z bambusu fotele i stoliki. Zwijali kolorowe
baldachimy, które w południe chroniły pijących wino lub rum przed upalnym słońcem.
Z wąskiej uliczki wytoczyła się polewaczka i chlusnęła strumieniem piany na stygnący
bruk. Kurz, który osiadał nawet w bez wietrzne dni, spływał zawiesistym potokiemdo
rynsztoków. Migotliwe reklamy tańczyły nad witrynami sklepów. I one straciły
intensywną barwę pod grubym nalotem pyłu, dającym znać o wstrętnej pustyni
kamiennych hełmistych wzgórz, porozcinanych głębokimi jarami żłobionymi w miękkim
wapniu. Wyżyna cuchnąca upałem i smrodem tlących się traw spychała osiedle aż na skraj
zbocza zanużonego podstawą w zatoce.
Autobusu jeszcze nie było, więc Herbert ruszył wyżłobieniem ulicy pomiędzy
kamiennymi ścianami szarych budowli. Uliczka tarasami spadała ku brzegowi. Po chwili
wstąpił na drewniane molo wrzynające się w martwe wody zatoki. Na końcu
prowizorycznego pomostu drgało
światło
sygnałowej lampy. Herbertowi przypominało
wieczny ognik zawieszony przed ołtarzem granatowego wnętrza świątyni.
Usiadł tuż obok latarni. Obserwował be kształtne sylwetki kilku starych kryp, które
zaopatrywały codziennie osiedle w
żywność,
wodę i alkohole. Nad portem, a raczej
przystanią skleconą naprędce z ignorancją podstawowych warunków bezpieczeństwa
żeglugi,
osiadł dziwacznie rozczłonkowany pierścień
świateł
mieściny. U góry, gdzie
znajdował się maleńki rynek,
żółte
ogniki splatały się bezsensownie w chaotyczną
kompozycję pośpiechu, prymitywu i niedbalstwa budujących.
Odetchnął czerstwym powietrzem zalegającym zatokę chłodną falą. Tylko tutaj
zapominało się o jałowej pustyni nagich wzgórz, które oddzielały podłą dziurę od miast
zamieszkałych przez normalnych ludzi.
Pomyślał,
że
wypił zbyt wiele kawy. Lekarz pozwalał cztery tygodniowo, tyle zaś
wynosiła jego dzienna porcja.
Skurczył i rozprostował palce. Wiedział, że jeszcze nie drżą. Przeklęte ręce, nigdy nie
chciały drżeć w gabinecie lekarzy.
Ciszę w porcie rozbiła motorówka. Jej stukot przypominał szczekanie kija wodzonego
po sztachetach płotu.
Herbert wrócił na rynek zadowolony z krótkiej chwili spokoju i bezmyślności. Trwać
bezmyślnie to nie lada przyjemność w tej okolicy. Nie pamięta się o czterech ulicach
zabrudzonych gazetami, pudełkami od papierosów i stłuczonymi butelkami po winie,
ulicach, które wyznaczały granice skromnego
świata
dla mieszkańców. Paradoksalne
skojarzenie. Portier zapluskwionego hotelu, kucharz w kasynie parsknąłby
śmiechem.
Zanim pierwsze okna ułożą się do snu, Herberta rozdzielą od mieściny setki kilometrów, a
jednak… cztery ulice, rynek i kasyno, tarasowate zbocze okryte pyłem wa-
piennym rzeczywiście zakreśla granice świata.
Ponadto był zadowolony, że wysłał wiadomość teraz, wieczorem, nie zaś nazajutrz, po
powrocie.
Przed kasynem czekał już autobusik ze spłaszczoną mordką. Zabierał zaledwie
kilkanaście osób. Wygodne i luksusowe wozy utknęłyby na pierwszym zakręcie wąskiej
szosy.
Wewnątrz siedziało kilka osób. Wyciągnięte dłonie Herbert kolejno uścisnął
niechętnym gestem.
— Gdzież ten zaplugawiony kierowca?
— Po kiego licha tu czekać.
— Wołajcie go.
— Świnia, trąbi z barmanem piątą kolejkę rumu.
— Mały rum świetnie nam zrobi. Co?
— Panowie oficerowie…
Doskonały rum, importowany z Italii, rozjaśnił na krótko nastroje. Potem wspólnie
wyciągnęli szofera i autobus skoczył
żywo
w stronę jasnych zabudowań willowych
wzdłuż szosy stąpającej stromo pod górę.
Herbert machinalnie patrzył w szybę. Mijali właśnie ciemne kontury fabryki.
Właściciel dawno zwinął interes i wyjechał do normalnego świata.
W ten sposób przywitali ostatnie zmiany w miasteczku lekarze, adwokaci, nauczyciele,
garstka dobrze sytuowanych robotników, słowem wszyscy, którzy posiadali nieco grosza i
mieli dokąd wyjechać. W zamian
ściągnęli
nowi ludzie. Rozrosły się nowe zakłady:
szpital, knajpy, przystań, poczta, hotele i rozrywkowe budy z tajnym wyszynkiem.
Całe osiedle przystosowało się do nowej fun-
kcji: usługiwania tej cholernej placówce, zbudowanej kilka kilometrów w głębi kamiennej
pustyni wyłysiałych pagórków. Ci zaś, którym nie dopisały nerwy, wynieśli się do
normalnego świata.
Autobus tłamsił prostokątne odbicia szerokich okien szpitalnych. Ona czekała przy
jednym z tych okien. Dzisiaj pełniła dyżur, jutro ma wolny dzień i przyjdzie wieczorem do
„Nowej z Astrami”.
„Naprawdę bardzo dobrze zrobiłem z tym listem. Nie było sensu odkładać do jutra.
Gruba dziewczyna zaniesie kopertę może za parę godzin i ona znajdzie wiadomość
wróciwszy do mieszkania.”
Szosa jeszcze raz zawisła nad
światłami
osiedla. Ujrzał miniaturę rynku, ulice
ściekające
do portu, drżący ognik na końcu mola. Dalej — nieruchoma płaszczyzna
matowej zatoki.
Szofer drapieżnie opadł na kierownicę. Wóz gwałtownie rzucony w bok wdarł się na
nową serpentynę. Zbocze urwało się nagle. Rzeka asfaltu płasko plotła się po skalistej
wyżynie.
— Herbert, zapalisz?
— Bóg zapłać. Mam dzisiaj kolejkę.
— Wiem. Po cóż byś jechał do bazy. Chyba nie wieziesz w kieszeni wymówienia? Co?
Majorze? Czemu nie złożysz wymówienia? Napiszesz: z powodu upadku sił
psychicznych. Takim prośbom nigdy nie odmawiają. Najdłużej za czternaście dni
wyjedziesz starą krypą, która wozi
żarcie.
Pomyśl, tylko dwa tygodnie dzielą nas od
normalnego
Plik z chomika:
radar6
Inne pliki z tego folderu:
Ryszard Głowacki - Raport z rezerwatu (1982).pdf
(9940 KB)
Rajmund Henke - Wielkie dni łotrów (1980).pdf
(871 KB)
Jan Dobraczyński - Wyczerpać morze (1987).pdf
(35017 KB)
Budowniczowie Gwiazd - Tom 1 (1980).pdf
(37184 KB)
Budowniczowie Gwiazd - Tom 2 (1984).pdf
(17422 KB)
Inne foldery tego chomika:
- FAKTY, PODRÓŻ, REPORTAŻ
- MEDYCYNA, ZDROWIE
!Ilustrowany.Przewodnik.Po.Statkach.Okrętach.i.Pojazdach.Gwiezdnych.Wojen
⇒ PDF - rasa panów
@ POLSKIE
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin