Zyskowska.Ignaciak.Katarzyna.Koma.2017.POLiSH.eBook-Olbrzym.pdf

(1599 KB) Pobierz
(…)
Aż dnia pewnego biorą pochodnie,
w pochód ruszają, brzydcy i głodni.
„Chcemy Romea – wrzeszczą dziewczyny –
my na Kamienną już nie wrócimy”.
„My chcemy Julii – drą się chłopaki –
dajcie nam Julię zbiry, łajdaki”.
Idą i szumią,
idą i krzyczą,
amor szmaciany płynie ulicą...
…Potem znów cicho,
potem znów ciemno,
potem wracają znów na Kamienną.
– Kochankowie z ulicy Kamiennej,
Agnieszka Osiecka
1.
Lekarstwo działa. Pocałunek śmierci[1]
Szum.
Wszystko wydaje mi się szumem. Przeciągłym i narastającym.
Słyszę nierówne bicie własnego serca. Słyszę, jak przez sieć żył przelewa się krew.
Zawodzenie syreny i wrzaski obcych ludzi. Bliskie i odległe zarazem. Docierają do mnie,
niczym przez dźwiękoszczelną szybę. Trzask drzwi. Stukot kauczukowych kółek
toczących się po wyłożonej płytkami podłodze, szybkie kroki, westchnienia aparatury –
medycznej? – której złowrogi zaśpiew wibruje, zaś poszczególne akordy nakładają się na
siebie, tworząc kakofonię. Zapach choroby i środków do dezynfekcji. Pod powiekami
niepokojąco pulsuje światło. Jak z dyskotekowego stroboskopu. Tak przyjemnie z nim
płynąć. I płynąć z tym szumem.
Czy to znaczy, że umarłam? Umieram?
Czy to znaczy, że coś poszło nie tak, plan zawiódł?
Szpital nie był w nim przecież ujęty. Szpitala miało nie być wcale. Tymczasem właśnie
tu się znalazłam. Wiem to i nie wiem. Na pewno. Wszystko jest trochę nierealne,
rozmyte, sztuczne jak teatralne dekoracje, jakbym znalazła się w jednym z tych
banalnych seriali o lekarzach, które kiedyś oglądałam z nudów. Nieważne...To było przed.
Teraz ciasne uniwersum zamknięte w moim ciele rozwarstwia się, rozpływa. Ktoś
krzyczy: „Ewa, pani Ewo!”. Ktoś się głośno zastanawia: „Długo jest nieprzytomna?!”. Ktoś
ordynuje: „Płukać, intubować, zgłębnik, szybko, szybko...!”.
To do mnie? O mnie?
Może powinnam im powiedzieć, że tu jestem, że wszystko słyszę, wiem i czuję, lecz
jakoś nie chce mi się gadać. A może nie mogę? Członki mam jak z waty, to co na zewnątrz
– ciało, szpital, ludzie w kitlach – przelewa się we mnie powoli, jak lepki waniliowy
budyń. Jego gęsta masa wszystko zakleja. Zasklepia mi wargi, knebluje je bezsilnością.
Zresztą dobrze mi tu. Dobrze tu, gdzie jestem. Przyjemnie, chociaż ktoś mną szarpie,
rozbiera. Zrywa ze mnie ubrania. Dlaczego? Czy powinnam się wstydzić? Skończyłam
czterdzieści jeden lat, czas wypłukuje resztki młodości z komórek mojej skóry, piersi
opadają, brzuch staje się wiotki, chociaż ćwiczę, dbam o siebie, walczę ze wskazówkami
i czasami nawet myślę, że wychodzę z tej walki zwycięsko. Ale to tylko myślenie
życzeniowe, czas nie zwalnia. Aktu obumierania nie da się powstrzymywać
w nieskończoność. Bruzdy, zmarszczki, rozstępy, przebarwienia. Niedyskretny blask
świetlówek na pewno eksponuje niedoskonałości. Wydobywa na światło dzienne artefakty
przemijania. Pozwala, żeby wszyscy zobaczyli to, czego wolałabym nie pokazywać.
W moim wieku ciału służy wyłącznie ciepły płomień świec i lampka wina odbierająca
ostrość spojrzeniu. A tu ani świec, ani chianti, a oni ściągają ze mnie wszystko. Zrywają.
Bez pardonu. Wstydzę się? Nie, jednak wcale się nie wstydzę. Tu i teraz nagość nic nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin