Behan Brendan - Ucieczka.rtf

(732 KB) Pobierz

 

 

BRENDAN BEHAN

UCIECZKA

 

 

 

SŁOWO WSTĘPNE

 

19 października 1953 roku dziennik „Irish Times” zapowiedział druk pierwszego odcinka powieści z życia dublińskich mętów społecznych pt. „The Scarperer” - nie znanego autora nazwiskiem Emmet Street. Powieść ukazywała się w ciągu trzydziestu dni, po czym wszelki słuch o autorze zaginął.

Nikt by też nigdy o nim więcej nie usłyszał, gdyby nie przypadkowa uwaga, którą skierowałem do Brendana w 1962 roku.

Wyraziłam się wówczas nieco lekceważąco o pewnym znanym autorze powieści kryminalnych i Brendan oznajmił mi,  że swego czasu mógłby się ze mną zgodzić. Teraz jednakże, kiedy sam spróbował sił w tym gatunku powieści, przekonał się, że to nie jest wcale takie łatwe.

Kiedy go poprosiłam, aby mi pokazał swoją powieść, zdu miał mnie mówiąc, że już się ukazała. Gdzie? Jako po wieść odcinkowa w „Irish Times”. Nie pamiętał dokładnie kiedy i nie miał żadnego egzemplarza (nigdy nie zachowywał kopii swoich utworów).

Pamiętał jednak, że: „napisałem ją pod zmyślonym na zwiskiem Emmet Street, co było nazwą przecznicy nie opo dal miejsca, w którym mieszkałem w dzieciństwie w Północnym Dublinie. A uczyniłem to z następujących powodów. Zacząłem właśnie pisywać do republikańskich i lewicowych gazet i inteligencja dublińska była do mnie bardzo przyjaź nie ustosunkowana, gdyż drukowałem mało. W dodatku, mimo że jestem człowiekiem gadatliwym, rzecz, o której bardzo niewiele mówię, to moja własna twórczość.

W 1953 roku stałem się już dość znany jako poeta i pi sarz, i trzeba pecha, że inteligencja dublińska dowiedziała się o utworach pornograficznych, które pisywałem dla pism francuskich będąc we Francji — po angielsku, oczywiście.  Nie zaskarbiłem sobie tym jej serca, a że nie miałem go tówki, postanowiłem pisać pod pseudonimem.”

Powiedział mi następnie, że posłał szkic powieści do „Irish Timesa”, który natychmiast ją przyjął, ale nie chciał mi; dać zaliczki. Brendan wyjechał za ostatnie pieniądze na wys py Aran, żeby móc spokojnie i bez przeszkód pisać. W ciągu kilku dni wydał ostatni grosz. Zatelegrafował więc do „Irish Timesa” po pieniądze, aby móc dokończyć powieść.

W kilka godzin później odebrał z poczty dziewięćdziesiąt funtów. „Irish Times” nie zawiódł go, czego mu Brendan do śmierci nie zapomniał.

Wróciwszy do Dublina, kiedy rozpoczęto druk, Brendan zaczął chodzić po lokalach przy Grafton Street, wytwornego ośrodka Dublina, żeby posłuchać, co „inteligencja” sądzi o nowym irlandzkim pisarzu. Okazało się, że przypadł jej do smaku.

Odszukanie tej powieści odcinkowej okazało się trudniejsze, niż zrazu sądziłam, w końcu jednak znalazłam ją dzięki po mocy Jacka White’a, wówczas redaktora literackiego „Irish Timesa”, a obecnie „Radio Eireann”.

To tragiczne, że Erendan nie dożył chwili wydania „The Scarperer” pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Wiedział, oczywiście, że książka ma się ukazać. Jest to powieść, którą specjalnie lubił i którą pisał z prawdziwą przyjemnością, czerpiąc dodatkowy rozmach ze świadomości płatania figla. Choć jest to utwór lżejszego kalibru, daje się dostrzec w tej jego jedynej powieści wiele znamion talentu, który wkrótce stworzył „The Quare Fellow”, „The Hostage” i „Borstal Boy”. Jej zwarta, pomysłowo skonstruowana akcja stanowi jeszcze jeden dowód niezwykłej wszechstronności autora.

 

Rae Jeffs

 

 

 

1

 

Pod „Gwiazdą Poranną” rozeszła się wieść, że wygrał Dunlavin. Ale w darmowej jadłodajni „U Żebraków” ja kiś człowiek z Navan powiedział stojącym tego ranka w kolejce po śniadanie, że właścicielem biletu jest Tralee Drżączka.

Nancy Hand oświadczyła po żeńskiej stronie szpaleru, że to wszystko jedno, który wygrał. Obaj są z Culchie- mock i co tylko jest w mieście, im właśnie wpada w ręce. Im albo mieszkańcom Dublina Północnego.

Dokoła niej w kobiecej kolejce zaczęły padać pod ad resem takich to a takich dublińczyków złe słowa, lecz Nancy skwitowała je pogardliwym spojrzeniem. W mę skiej kolejce rozległ się żałosny protest wypowiedziany z kerryjskim akcentem, a Craigavad powiedział, żeby nie zwracać uwagi na tę wstrętną starą...

Nancy nawet nie czekała, aż dokończy.

Wstrętną starą, co? Wstrętną starą, co, ty gnojku z Północy? — i tak dalej i dalej, a potem zabrała się do człowieka z Kerry, póki nie pognębiła go z kretesem.

Banda parszywych wsioków. Tylko wsioki i oranżyści* [*Oranżyści — tajna organizacja fanatycznych protestantów, powstała w końcu XVIII w. w Irlandii.] mają szacunek w tym mieście. Ludzie są tutaj dla was za miękcy. Sama pamiętam, jak Doyie Majcher wracał po meczu bokserskim z Chicago i ludzie stali na całej Gar diner Street ze sztandarem, wielkim jak ulica, który był przedtem w Kongresie, ze świętym Patrykiem, co ma zielone baczki i gra na harfie, z jednej strony i „Naprzód, Shels” z drugiej, a wszystko po to, żeby powitać Doyle Majchra w kraju. A skąd pochodzi matka Doyle Majchra? Z Kilcock. A tymczasem nasi prawdziwi przyzwoici Ir landczycy chodzą po ulicach i nikt o nich nie wspomni ani słowem.

Kilku mężczyzn zaczęło pokrzykiwać do niej i z końca żeńskiej kolejki dobiegł jakiś głos:

Puśćcie mnie do niej, to jej przyłoję!

Puśćcie ją — powiedziała Nancy — i nie musisz nawet ściągać płaszcza, Kilbeggan Kate, bo jak cię trza snę, to sam zleci.

Ktoś krzyknął, że idzie już ten człowiek, żeby im otwo rzyć drzwi, i nastał chwilowy spokój, póki nie wpuszczo no ich na śniadanie.

Myślę — rzekł Craigavad do pracownika jadło dajni, który roznosił owsiankę — że ani Tralee Drżączka, ani Dunlavin dziś tu nie przyjdą?

Wygląda na to, że nie — odparł pracownik — a gdyby nawet przyszli, tobym ich nie wpuścił za te drzwi. Posłałem kiedyś Dunlavina po garnek z owsianką i po chwili przyłapałem go na tym, jak ją mieszał, żebym nie spostrzegł, że zlał z wierzchu mleko i wypił; Nawet bym się na niego tak bardzo nie złościł, gdyby nie użył do mieszania końca tej swojej starej laski. A co do Tra lee Drżączki, to on tu przychodzi tylko po to, żeby od przedać swoje śniadanie za cenę szklaneczki sikacza. A który wygrał w totka?

Jedni mówią, że Dunlavin, a inni, że Tralee Drżącz- ka, nikt nie wie na pewno — odrzekł Craigavad. — Do wiemy się dopiero pod „Gorącą Ścianą”.

Pod „Gorącą Ścianą”?

Tam, gdzie się zawsze chodzi. Pod ścianą piekarni przy Thomas Street. Co za nią są piece i dlatego jest taka miła i gorąca. W porządną zimę musisz mieć zare zerwowane miejsce. Ale w taką pogodę jak teraz łatwo możesz się docisnąć.

Piękne dzięki — rzekł pracownik jadłodajni — po wiem ci, jak będę potrzebował.

I chłopaki z przytułku zawsze mogą wypaść i do wiedzieć się wyników totka.

Tego totka, co to Dunlavin czy Tralee Drżączka w niego wygrał?

Tak. Wszystkie chłopaki składają po trzy pensy Świńskiemu Oku O’Donnellowi i on każe jednej z dziew cząt, takiej, którą znamy, żeby wyciągnęła bilet z kape lusza. Wczoraj wieczorem wygrał Dunlavin albo Tralee Drżączka, ale ciągnienie było u Trzęsiłapki, a oni byli w innej knajpie i mogą nawet nie wiedzieć.

Ktoś walnął łyżką w stół.

Hej, ty, czekasz z tą łyżką owsianki, aż się zestarze jesz? Nalewaj prędzej, bo ci łeb w nią wsadzę!

Przepraszam bardzo — rzekł pracownik jadłodaj ni — zdaje się, że muszę obsłużyć jednego z klientów.

 

 

Wygrał Dunlavin. Tralee Drżączka tylko pilnował jego biletu, bo Dunlavin musiał na taką pogodę „stróżować”. Miał zakaz wstępu do większości domów noclegowych, a te, do których go wpuszczano, były przepełnione, sypiał więc na klatkach schodowych czynszówek, a zaoszczę dzone w ten sposób pieniądze, jeśli je miewał, wydawał na sikacza. Ostatnio zginęły mu buty, co je dostał w misji, więc Tralee Drżączka, który niemal zawsze miał nocleg zapewniony, na wszelki wypadek zaopiekował się jego biletem.

Drżączka nie wadził nikomu. Był spokojny, tylko jak się zalał, mógł w środku nocy ujrzeć diabła, ale jeden kopniak w żebra załatwiał całą sprawę.

Wypłata odbyła się u Trzęsiłapki i nie zabrakło nikogo, żeby nie stracić ani kropelki, która się mogła polać. Świńskie Oko wypłacił uczciwie. Dwa. funty i dziesięć szylingów i zebrał po trzy pensy od łebka na dalsze ciągnienie. Nawet Trzęsipałka wziął kilka biletów, bo jak powiada Świńskie Oko, żeby wygrać, trzeba grać i kto nie spekuluje, ten nie akumuluje.

Dunlavinowi oczy wyszły na wierzch, gdy ujrzał pie niądze, a Tralee Drżączka nie odstępował go na krok.

Pilnowałem twojego biletu, Dunlavin. Prawda, że dobrze pilnowałem?

Dunlavin patrzył na Świńskie Oko.

Niech cię Bóg błogosławi, O’Donnell. Albo Świńskie Oko, jeśli pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu. Niech twoja szczodra dłoń nigdy nie zadrży.

-— Przestań, Dunlavin. Daję tylko to, co ci się należy. Czyż nie zaryzykowałeś, jak przystało na mężczyznę?

Jeszcze jak — powiedziała Nancy Hand rozgląda jąc się wokół z wyzwaniem — niechaj kto powie, że nie.

Dunlavin, ja pilnowałem twojego biletu.

Tak, Tralee Drżączka, pilnowałeś. Wcale nie zapo mniałem. Napijesz się, wszyscy się napiją.

Podniósł się okrzyk radości.

Niech ci się zawsze tak wiedzie, Dunlavin, niech cię szczęście nigdy nie opuszcza. Ani chwili w ciebie nie wątpiłem. Szklaneczka dla każdego.

Jaka szklaneczka? — obruszył się Dunlavin. — Nie szklaneczka, tylko butelka.

Słusznie, panie Dunlavin —- rzekł Trzęsiłapka wznosząc butelkę do obejrzenia. — Royal Tawny Port, które pija Jej Wysokość Królowa Matka Portugalska, po dwa szylingi i cztery pensy... tuzin na początek będzie kosztowało w sumie dwadzieścia osiem szylingów.

Dobrze, ja płacę. — Słowa te wypowiedział jakiś przyzwoicie ubrany, mniej więcej trzydziestoletni męż czyzna. Nikt nie widział, kiedy wszedł, choć na dobrą sprawę nikt też nie patrzył na drzwi.

Świńskie Oko sprawiał wrażenie, że go zna. I boi się, a także czuje się zaskoczony jego obecnością tutaj.

Przecież to Eddie... Eddie Collins! — powiedział szeptem. — A ja myślałem, że ty jesteś po tamtej stro nie... w kiciu... w Parkhurst... na wyspie... i...

Oczy nieznajomego zwęziły się i zmierzył Świńskie Oko uważnym spojrzeniem.

Stul pysk. Masz za długi język. Zawsze miałeś.

Służę panu — rzekł Trzęsiłapka stawiając butelkę i szklaneczki.

Nieznajomy wyjął portfel.

A co dla szanownego pana?

Co dla mnie? Dla mnie butelka lemoniady.

Butelka...?

Lemoniady.

Służę szanownemu panu — powiedział Trzęsiłapka rozglądając się jednocześnie, kogo posłać po nią na róg, do sklepiku.

 

 

 

 

2

 

Rozlano wino, wzniesiono szklaneczki.

Powodzenia, Dunlavin.

Zdrowie tego, co postawił. A właśnie, kto to jest? — spytała Stuknięta.

Nie bądź za ciekawa, bo oberwiesz — rzucił Świń skie Oko. — Jeszcze cię usłyszy.

Gdzie tam — odparła Stuknięta — stoi przy ladzie i czeka na swoją lemoniadę.

Stary pajac — powiedziała Nancy Hand. — Czło wiek nawet dziecku nie dałby tego do picia.

Nie martw się o niego — rzekł Świńskie Oko. — I przestań obracać jęzorem.

Kto by to nie był, Świńskie Oko, musi mieć do ciebie duże zaufanie, jeśli pije samą lemoniadę. Zbladłeś jak trup.

Ja zaraz z ciebie zrobię trupa — zasyczał Świńskie Oko przez zaciśnięte zęby — jak nie będziesz uważała. — Podniósł nogę i całym ciężarem nadepnął jej na palce.

Aj! — wrzasnęła Nancy skrzywiona z bólu — depcz sobie po swoim...

Świńskie Oko spojrzał na nią i Nancy umilkła.

Tymczasem przyniesiono lemoniadę dla nieznajomego i Trzęsiłapka nalał ją do szklanki.

Przepraszam, że pan czekał. Zapas na półkach mi wyszedł i musiałem posłać po butelkę do piwnicy.

Nie szkodzi. Duży popyt musi być na lemoniadę na taką pogodę.

Często pan bywa w tych stronach?

Czy ta knajpa się nazywa ,,Kram z ciekawostkami”?

Ale skądże znowu, proszę szanownego pana. Tylko...

Tylko co?

Tylko jakby pan częściej przebywał w tych stro nach, to miałbym zawsze lemoniadkę w pogotowiu. Nasz klient, nasz pan. Pan szanowny sam rozumie.

Aha, rozumiem. Większość czasu spędzam na wsi, ale na przyszłość będę pamiętał, gdzie zajść. Podoba mi się tutaj. Miło i zacisznie.

W kącie Nancy Hand przygotowywała się do walki z ja kąś kobietą z Dzielnicy Północnej.

Nie wiem, czy za ciebie warto miesiąc siedzieć, ale jak ci zaraz zrobię jatki, to pomyślą, żeś uciekła z rzeźni.

O tak, zacisznie — powiedział Trzęsiłapka i sięgnął pod ladę po pałkę.

Humor Nancy chwilowo się odmienił. Zaczęła śpiewać:

 

Daj mi moją halkę

         I daj mi mój szal,

Daj mi moją halkę,

        Bo idę do Linen Hall.

 

Musiało jednak dojść do porozumienia z damą z Dziel nicy Północnej i jej przyjaciółkami, bo kiedy Nancy skończyła śpiewać, dostała takie oklaski, na jakie we dług niej piosenka o Summerhill zasługiwała. Tymczasem Stuknięta śpiewała monotonnie coś, co było kom binacją słów całkiem różnych pieśni:

 

Który to podły łajdak

       Uwiódł dziewczę hoże?

To niemiecka łódź podwodna

       Pod naszym płynie morzem.

 

Spokój — krzyknęła Nancy Hand — teraz zaszczyci towarzystwo słynna na całym nadbrzeżu, po lewej ręce jak iść stąd, pani Genockey.

Pani Genockey spuściła skromnie wzrok, chrząknęła, poprawiła włosy z tyłu głowy i wywróciła oczy do góry.

Zaśpiewaj tę, za którą dostałaś pół roku — zachę cał ktoś jowialnie z tłumu.

Jej przyjaciółka odwróciła się z gwałtownym oburze niem.

Zamknij się, ty głupi. Pani Genockey wzięła nagro dę na Fish Coyle.

Ale musiała zaraz oddać, bo przyszedł tajniak z obyczajówki.

Przyjaciółka znów się odwróciła, ale nie odpowiedzia ła nic, bo oto pani Genockey otworzyła usta i zaczęła śpiewać dźwięcznym głosem jakąś pieśń w obcym ję zyku.

Ach — odezwała się Nancy Hand kiwając dystyn gowanie głową — ple, ple. Po włosku. Poznałabym na milę.

Pani Genockey zamknęła oczy i dała się ponieść pieśni.

Jeżeli chcesz wiedzieć — powiedziała przyjaciółka cichym, pełnym szacunku głosem — to wcale nie jest żadne ple, ple, ani po włosku.

A co?

To jest Ojcze nasz — kiwnęła z wrażenia głową — po walijsku.

Stojąc przy ladzie nieznajomy spierał się z Dunlavi nem, który chciał zapłacić za obiecane ze swojej wy granej wino.

Daj spokój — mówił nieznajomy. — Oni mają dość. A teraz ty, ja i ten... ten...

On się nazywa Tralee Drżączka — rzekł Dunlavin.

Tak jest — powiedział Tralee wyciągając trzęsącą się rękę.

Napijecie się razem ze mną — ciągnął nieznajo my — po szklaneczce whisky.

Łzawe niebieskie oczy Tralee Drżączki rozszerzyły się i zdawało się przez chwilę, że zaraz popłyną z nich łzy wzruszenia.

Pan szanowny nie żartuje?

Nigdy w świecie, i nie zakończymy na tej jednej.

Pili rzeczywiście, póki nie zamknięto knajpy.

 

 

Ostatni maruderzy znikli już w głębi ulicy, niosąc ze śpiewem i pokrzykiwaniem butelki. Chwiejący się na nogach Tralee stał wsparty o drzwi knajpy, a wewnątrz Trzęsiłapka skończył robić kasę i poszedł na górę położyć się do łóżka. Dunlavin przeżywał wewnętrzną rozterkę, czy ma dochować wierności przyjacielowi, czy dogonić tamtych z butelkami, zanim dojdą do „Katakumb” i za mkną mu drzwi przed nosem. Nieznajomy jednak wyba wił go z kłopotu.

Idź, Dunlavin. Jest pod dobrą opieką.

Niech pana Bóg błogosławi — rzekł na to Dunla vin. — Zostawiam go w dobrych rękach. Dam mu tę butelkę. Przyda mu się rano, jak zobaczy diabła. Dobra noc szanownemu panu. — Pobiegł ulicą wołając na przy jaciół, żeby zaczekali.

Tralee — szepnął nieznajomy — często widujesz diabła?

No — odparł Tralee przyciskając mocniej butelkę do siebie — często, ale nie gadaj o nim, bo mówią, że wtedy na pewno się pokaże.

Już się pokazał — powiedział nieznajomy cicho. — Spójrz w szybę.

Tralee ożywił się, odwrócił i spojrzał w lustro z rekla mą whisky na wystawie. W półmroku dostrzegł własną twarz, dziką i przerażoną i jakąś inną, ciemniejszą, wy zierającą spoza ramienia. Wrzasnął, podniósł butelkę, roztrzaskał nią szybę i upadł wpijając się palcami w cho dnik.

 

 

Na rogu ulicy nieznajomy spotkał policjanta.

Przepraszam pana, tam w głębi ulicy, po lewej stronie, ktoś właśnie rozbił szybę baru. Chyba pan wie, gdzie to jest?

Policjant pokiwał ze znużeniem głową.

Wiem, proszę pana. Znam ten bar aż za dobrze. Dziękuję bardzo i dobranoc.

Dobranoc — rzekł nieznajomy i szybko ruszył w kierunku nadbrzeża.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin