Cussler, Clive; Sam i Remi Fargo 06 - Oko Niebios [YES].pdf

(1499 KB) Pobierz
Clive Cussler
Russel Blake
Oko Niebios
Przekład: Jacek Złotnicki
Tytuł oryginału: The Eye of Heaven
Cykl: Sam i Remi Fargo - Tom 6
PROLOG
Gdzieś na Morzu Labradorskim, rok 1085
Błyski piorunów przeszywających zachmurzone nocne niebo wydobywały z
mroku utrudzone twarze mężczyzn, którzy zgięci nad długimi, ciężkimi
wiosłami, zmagali się z niszczycielską siłą wzburzonego morza. Dowódca
długiej łodzi wikingów, balansując ciałem w rytm nieustannego kołysania,
obserwował bijące w rufę spiętrzone fale.
Gnane lodowatym wichrem strzeliste ściany czarnej wody w każdej chwili
mogły wywrócić statek do góry dnem. Zalewani strugami deszczu wioślarze
pracowali bez wytchnienia, bo od tego zależało ich życie. Dowódca popatrzył na
nich surowo, marszcząc czoło smagane ulewą. Woda ściekała mu po twarzy
wzdłuż ledwie widocznej, bladej szramy bitewnej, ciągnącej się od kącika
lewego oka do pokrytej jasnym zarostem brody. Należał do zaprawionego w
bojach rodu awanturników i łupieżców, od dziecka pływał po oceanie i
niepohamowany gniew natury nie był dla niego czymś nowym. Trudno zliczyć
noce, podczas których ciskał klątwy na zdradliwe wody Morza Północnego, ale
tak gwałtowny sztorm spotkał po raz pierwszy.
Statek już dawno zszedł z obranego kursu daleko na północ, pędzony mocą
rozszalałego żywiołu. Gdyby spróbowali pozostać na wytyczonym kursie, każda
z ogromnych fal mogłaby przelać się nad dziobem i zatopić łódź, skazując
wszystkich na niechybną śmierć. Można było zrobić tylko jedno - sztormować
rufą do fali, aż wydostaną się poza zasięg wściekłej wichury.
Jaskrawy błysk przedarł się przez kotłujące się nisko chmury i zalśnił na
mgnienie oka, zanim znów roztopił się w ciemnościach. Dowódca czuł bolesną
sztywność mięśni ramion, którymi z całych sił napierał na rumpel wiosła
sterowego. Strugi słonej wody spływały mu po płaszczu z niedźwiedziej skóry.
Kolejna błyskawica rozświetliła mrok. Tuż za jego plecami na moment zalśnił
odbitym światłem kontur rzeźbionego w drewnie smoka, ochlapywany bryzgami
piany z grzbietów fal wzburzonego morza.
Wysoki mężczyzna wyszedł spomiędzy zmordowanych wioślarzy, stąpając
pewnie po dębowych pokładnikach mimo niemiłosiernego kołysania. Jego twarz
o cerze jak garbowana skóra wieńczyła rozwichrzona grzywa radych włosów.
– Vidar! - zawołał dowódca na widok zastępcy, przekrzykując wycie wiatru.
- Tej nocy chyba sam Thor daje upust swej złości.
– W rzeczy samej. Widzi mi się jednak, że najgorsze mamy już za sobą. Fale
chyba są niższe niż kilka godzin temu.
– Obyś się nie mylił. Ręce rwą mnie tak, jakbym przez całą noc mocował się
z niedźwiedziem.
– Zapewniam cię, że wiem, co czujesz. Widziałeś moją żonę.
Dwaj doświadczeni żeglarze wymienili niewesołe uśmiechy, a potem
zastępca podszedł do dowódcy i przejął rumpel z jego zdrętwiałych dłoni.
– Nie sposób nawet się zdrzemnąć pośród tego koszmaru. Co z ludźmi,
trzymają się? – spytał dowódca.
– Robią swoje, ale są przemarznięci i wyczerpani. - Vidar powstrzymał się
przed dodaniem: „przerażeni". Mężnym wojownikom nie wypadało zdradzać
oznak strachu.
– Za długo żłopali piwo i korzystali z gościnności tubylców. Powinni o tym
pomyśleć, zanim zaczną się nad sobą rozczulać jak płaczliwe baby.
– Tak jest. Mają teraz sposobność pokazać, ile są warci...
Ogłuszający odgłos gromu wstrząsnął kadłubem. Obaj mężczyźni
przyglądali się olśniewającym fajerwerkom oczami weteranów, którzy spędzili
szmat życia w boju i na oceanie.
Dowódca dostrzegł kątem oka ogromny kształt, wznoszący się za rufą i
instynktownie odwrócił się w tamtą stronę. Patrzyli, jak rufa rozcina potężny
wał wodny. Huk załamującej się fali zagłuszył wszystkie dźwięki. Statek zawisł
przez chwilę na grzbiecie wielkiego grzywacza, po czym osunął się w dół, a
czarny potwór zniknął w ciemności.
– Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby ta fala uderzyła w burtę, a nie w
rufę? – spytał Vidar stłumionym głosem.
– Bylibyśmy już w drodze do Walhalli.
Obaj powędrowali wzrokiem do strzaskanego, bezużytecznego masztu.
Górna połowa pękła jak sucha gałąź i znikła wraz z większą częścią żagla, kiedy
zaatakował ich zdradliwy sztorm. Drogo zapłacili za błąd w ocenie sytuacji.
Trzeba było wcześniej zrzucić tkaną z surowej wełny płachtę, nie czekając na
niszczycielskie uderzenie wiatru, ale dowódca usiłował za wszelką cenę jak
najdłużej utrzymać maksymalną prędkość. Co prawda jego załoga składała się z
chłopów na schwał, jednak po całej dobie wiosłowania nawet najwięksi
mocarze, mimo częstych zmian, byli już u kresu sił.
„Sigrun", zbudowany zgodnie z rygorystycznymi zasadami, był jedną z
najbardziej
imponujących
długich
łodzi
wikingów.
Miał
dziewięćdziesięcioosobową załogę, ławy wioślarskie dla osiemdziesięciu ludzi,
po dwóch na każde z czterdziestu wioseł, i rozkładany piętnastometrowy maszt.
Kadłub liczył trzydzieści cztery metry długości i niecałe pięć metrów
szerokości. Stępkę wyciosano z jednego pnia ogromnego dębu, a jako balastu
użyto prostokątnych kamieni. W sprzyjających warunkach, z postawionym
żaglem, statek mógł osiągać nawet czternaście węzłów, ale w obliczu tak
potężnego zimowego atlantyckiego sztormu problemem była nie prędkość, lecz
utrzymanie się na powierzchni.
Symetryczny kadłub „Sigruna", o jednakowym kształcie na obu końcach,
pokryty był typowym dla łodzi wikingów poszyciem zakładkowym, ale miał
znacznie podwyższone nadburcie, nadawał się więc do żeglugi po otwartym
morzu, a jego dziobnicę i stewę rufową zdobiły identyczne rzeźbione głowy
smoków. Takie okręty - solidne jednostki o wręcz legendarnej prędkości i
wytrzymałości - mogły żeglować po najniebezpieczniejszym oceanie świata.
Ale nawet najbardziej odporne konstrukcje mają granice wytrzymałości, a
przebyty sztorm przewyższał swym nasileniem wszystko, z czym do tej pory
miał do czynienia „Sigrun" i jego załoga.
Potrzeba było jeszcze kilku długich godzin, by z pierwszym brzaskiem
przeświecającym przez ciężkie, ołowiane chmury morze zaczęło się stopniowo
uspokajać. Najgorsze zagrożenie minęło, więc dowódca polecił wioślarzom
udać się na spoczynek, ale wkrótce potem dostrzegł nowe niebezpieczeństwo:
lód. Z oparów mgły, w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od dziobu,
wyłoniła się lodowa bryła o rozmiarach niewielkiego pagórka.
– Góra lodowa na kursie! - krzyknął ostrzegawczo do sternika.
Statek miał niewielkie zanurzenie, wciąż jednak dość wysokie jeszcze fale
mogły rzucić ich na ukrytą tuż pod powierzchnią masę lodu, o którą
roztrzaskałby się drewniany kadłub, a przeraźliwie zimna woda w kilka minut
zabiłaby całą załogę. Dziób leniwie schodził z kursu, okręt słabo reagował na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin