Wasilewski Borys
WIOSNA NA KOLEI
Czuna — to stacja kolejowa położona w pół drogi między Tajszetem i Brackiem. Przy stacji był maleń ki, drewniany dworzec z dwoma czy trzema biuro wymi pokojami, okienkiem kasy i zawsze pustą pocze kalnią; Andrzej zastał go jeszcze w pięćdziesiątym sió dmym roku. Do dworca przylegał niewielki placyk, zwa ny targowiskiem ze względu na stojący pośrodku długi stół, na którym przed nadejściem pasażerskiego pocią gu miejscowe gospodynie rozkładały kiszone ogórki, jajka, woreczki z gotowanymi kartoflami, ustawiały mleko i domowe ciasto. Placyk ożywał zatem dwa ra zy na dobę — wraz z nadejściem dziennego pociągu do Krasnojarska i nocnego, do Ust'-Kutu. Dwa razy w tygodniu przejeżdżał pośpieszny Moskwa—Lena. Przez resztę dni dniem i nocą przez dworzec przeta czały się pociągi towarowe, przeciągłymi gwizdami opowiadające się okolicznym sopkom. Na platformach leżały sosnowe i modrzewiowe belki, olbrzymie czę ści jakichś maszyn, rozmontowanych nie do poznania, stały buldożery, rzeczne kutry i, niczym tresowane cyrkowe zwierzęta, gramoliły się jedna na drugą wy wrotki.
Tajszet był połączony z Ust’-Kutem tylko jednym
torem i towarowe długo stały na bocznicach, przepu szczając pociąg jadący z przeciwka lub po prostu oczekując swojej kolei. Pasażerskie pociągi też musia ły stać długo, blisko godzinę. Dzienny przychodził tuż przed przerwą obiadową. Andrzej kupował na targu pół litra mleka, opodal w sklepiku — chleb, siadał gdzieś w cieniu i przyglądał się pasażerom z moskiewskiego pociągu, jak kręcili się wokół przeku pek, niektórzy jeszcze w piżamach, i pośpiesznie wra cali do wagonów w obawie, że pociąg nagle ruszy, a dopiero potem uspokajali się i zaczynali spacerować wzdłuż składu.
Kiedy pociąg odjeżdżał, rozchodziły się też do domów przekupki i na opustoszałym placu znów nie było ni kogo prócz drzemiących w cieniu kóz z trójkątnymi drewnianymi kłodami na szyjach. Ta powszednia cisza i regularność tylko raz jeden została naruszona, i to w najbardziej nieoczekiwany sposób. Andrzej zauważył naraz, że kobiety jakby wiatr wymiótł: szybko zgar niając z lady swój dobytek porozhiegały się w przy ległych uliczkach. Ze zdziwieniem popatrzył na zbli żający się pociąg — był to skład wagonów-tiepłuszek, takich, jakie można zobaczyć na wojennych filmach; wyskakiwali z nich, nie czekając aż pociąg się zatrzy ma, jacyś młodzi ludzie. Wszyscy co do jednego mieli głowy ostrzyżone na zero. „Na pewno rekruci” — po myślał i już zbierało mu się na śmiech z nadto prze widujących kumoszek, kiedy naraz obok jednego z wagonów zaczął się zbierać tłum, rozległ się krzyk, i z górą setka ludzi przebiegła przez targowisko i zniknęła za domami. W ślad za nimi podążał jakiś wojskowy. Po paru minutach tłum pojawił się znowu, skłębiony wokół dwóch chłopaków, którzy prowadzili pod ręce, niemal unosząc, trzeciego — również ogolo nego, | rozbitą i zakrwawioną twarzą. Andrzej dostrzegł,
jak ktoś z tłumu wybiegł do przodu, uderzył tamtego i odskoczył. Wojskowy podniósł rękę coś wołając, ale w tym zamieszaniu nie było go zupełnie słychać... Pociąg został odprawiony natychmiast, chłopcy po- wskakiwali do swoich tiepłuszek, zaś do wagonu, gdzie wepchnięto zakrwawionego, wskoczył wojskowy. Jak spod ziemi na placu pojawiły się kobiety, widać nie odbiegły daleko, skryły się po kątach i teraz długo omawiały widziane zajście...
...Oprócz dworca i placu targowego w miasteczku była jeszcze parowozownia i wagonownia, dwie sto łówki oraz klub. Mieściło się tu jeszcze jakieś biuro związane z budową kolei, co było powodem, że w Czu- nie zatrzymywały się regularnie nowe partie ludzi zwerbowanych do pracy przy budowie trasy. Przez jakiś czas, póki ich tutaj ponownie nie zarejestrowano, nie załatwiono wszystkich formalności i nie wydano ubrań roboczych, mieszkali w wagonikach odstawio nych na bocznicę. Dopiero potem podjeżdżał parowóz i zabierał mieszkalny skład do miejsca pracy przy rozjeździe. Z taką właśnie grupą Andrzej trafił do Czuny.
Wyjechali z Moskwy w pierwszej połowie maja, już u progu lata, a czwartego dnia podróży, przejeżdżając przez Barabiński Step, ujrzeli po bokach torów kępki wątłych brzózek, gdzie nadal trzymał się śnieg. Śnieg pokrywał wulkaniczne wzgórza otaczające Czunę
i czerń rosnących na nich drzew nie miała jeszcze nic wspólnego z wiosną. Zawiewał lodowaty wiatr. Ale wiosna mimo wszystko nadeszła, gdyż Andrzej, wy brawszy się na oględziny osady, odkrył za torami wśród porzuconego, przerdzewiałego żelastwa nieznane kwiaty — o krótkich łodygach, z dużymi liliowymi płatkami w koronie i jaskrawożółtym środkiem. W ten sposób dwa razy w ciągu jednego roku spotkał
wiosnę, a nawet trzy — jeśli uwzględnić, że na Ura lu, przez który przejeżdżali, kwitła już czeremcha.
Zdziwiło go to bardzo, tak jak zdumiała go różnica czasu moskiewskiego i miejscowego, jak w ogóle wów czas zdumiewały go zjawiska bynajmniej nienowe, dotąd nie znafte, lecz takie, o których wiedział z ksią żek czy od kogoś słyszał. To rzeczywiście było dziwne: wiedział bowiem na przykład o tym, że mroźne zimy są typowe dla Syberii, a jednak opowieści kolegów
0 tutejszych mrozach silnie działały na jego wyobraź nię. Uwierzył zawczasu, że jedzie do niezwykłego kraju, i usiłował jak najszybciej znaleźć tego dowody. Natomiast istotne zmiany, które zaszły wówczas w je go życiu, potraktował jako zupełnie naturalne i po pa ru latach dziwił się jednocześnie dwóm sprawom: temu, co stało się z nim samym, i temu, że podówczas tego nie zauważył.
2
Swoich współtowarzyszy podróży zapamiętał na ca łe życie. Było ich potem wielu, zarówno nudnych, jak
1 interesujących, o których z miejsca się zapomina tuż po słowach pożegnania, ale co do tamtych, pierwszych, to zapamiętał nawet ich imiona, mimikę, wypowie dziane słowa, chociaż nie było nic szczególnego w owych słowach i twarzach.
Razem z nim w przedziale jechało małżeńswo w po deszłym wieku, samotna kobieta około czterdziestki, a miejsca przy oknie zajęła młoda para — Nadia i Ko- stia. Z sąsiedniego przedziału przychodził. do nich i przesiadywał całymi dniami jakiś staruszek. Już pier wszego dnia podróży obaj staruszkowie — kawaler i żonaty — wytrąbili butelczynę i zaczęli się wyrywać
do wagonu restauracyjnego, lecz starucha uniemożli wiła mężowi eskapadę zdejmując mu spodnie. Począt kowo leżał spokojnie, potem nagle się zerwał i pognał przez wagon w krótkich kalesonach. Żona go dogoniła i próbowała ubrać, ale teraz uparł się staruszek, zaczął wierzgać nogami. Następnego dnia rano jeszcze leżał, kiedy zjawił się wczorajszy kompan, tym razem propo nując pójście na klina. Staruszkowi znowu nie wydano spodni 11 widocznie był to stary, wypróbowany sposób
— nie zdecydował się zaś iść w kalesonach. Przez po zostałe do końca podróży dni staruszkowie już nie pili i Andrzej leżąc na swojej półce słuchał ich przyjaciel skich pogaduszek. Obaj już nieraz przemierzali ten szlak.
— Wymiana podkładów to prosta sprawa, tylko zgrać się trzeba. Kiedy ty czyścisz z tłucznia okien ka, pomocnik łomem wyciąga haki i wybija podkład ki. Wywleka stary podkład kleszczami, nowy podty- ka, znowu hakiem blokuje — i to wszystko!
— Najważniejsze, żeby pomocnik był dobry. Z do brym pomocnikiem to nawet dwa przęsła torów pod czas jednej zmiany można zrobić.
— Tak, tak, ale „podganiać” szyny to już trudniej.
— Ano, to jakbyś sitem wodę nosił...
— Powiedz mi, a meszki nadal męczą? Bo przy ro bocie | kilogram człek połknie.
— Jak to — połknie? — Andrzej aż się zwiesił z półki.
Staruszkowie podnieśli rozjaśnione wspomnieniami twarze.
— Wystarczy usta otworzyć, same włażą. Chcąc nie chcąc je łykasz.
Samotna kobieta, sądząc z jej uwag, też jechała nie pierwszy raz. Miała oślepiająco żółte włosy i pełne,
czerwone wargi. Mówiła ochrypłym męskim głosem, paliła papierosy, w ogóle miała maniery mężczyzny. Wszyscy nazywali ją po prostu Walą, nie wymieniając nazwiska, więc Andrzej też się tak do niej zwracał. Młodzi zwykle milczeli siedząc na wprost siebie i zbli żywszy głowy ponad stolikiem spoglądali przez okno. Pasażerowie sąsiedniego przedziału, wszyscy starsi od Andrzeja, grali wciąż w oko i śpiewali: „I znowu we czwartki będą widzenia, znowu łzy się poleją matczy ne.” Tą piosenką i kartami usiłowali, myślał Andrzej, przekonać samych siebie o niezwykłości nowego życia. Jeden z nich, Herman, raz po raz wygrywał, a pozo stali z szacunkiem pytali:
— Her, a może ty masz jakiś talizman?
Herman zginał rękę, wskazywał napęczniałe pod koszulą muskuły i śmiał się:
— To jest mój talizman!
Rywali w przedziale nie miał żadnych. Wła śnie wtedy przyszedł skądś, może z drugiego wagonu, już niemłody mężczyzna również zwerbowany na Sy berię. Szczupłą sylwetką przypominał wyrostka, a jak później Andrzej zrozumiał, zwiększał jeszcze to podo- bieńswo wyraz jego dużych i jasnych oczu. Z biegiem lat nie pojawiła się w nich łagodność, dobroć, delikat ność ani spokojna pewność własnej siły — spoglą dały z zimnym, bezwzględnym zuchwalstwem wyro stka.
Prawie natychmiast po jego przyjściu w sąsiednim przedziale wybuchła awantura i kiedy Andrzej po biegł tam, by rozdzielić bijących się, zobaczył, jak Her man wymachując pięściami usiłuje dosięgnąć jasno- okiego, zaś ten, przywarty plecami do ściany, z nie wzruszoną, a nawet kpiącą twarzą odpycha go nogą. To oni byli przeciwnikami, zaś pozostali w bezładnej
szarpaninie kłębili się wokół. Z któregoś z dalszych przedziałów przybiegł zwabiony hałasem śniady, chu dy chłopak z grzywką, wysunął zza narożnika pięść, .uderzył kogoś na oślep i uciekł. Andrzej błagalnie szarpnął za rękaw Hermana, który już zdobył sobie jego sympatię, lecz ten ani go nie usłyszał, ani nie po czuł szarpnięcia. W ciasnym przedziale nawet zama chnąć się nie można było jak należy i wszyscy z tym większą złością wzajemnie się kopali i poszturchiwali. Stropiony Andrzej powrócił do swego przedziału i za czął wyrzucać Kosti, że ten nie pomógł mu uspokoić chłopaków, na co Kostia zareagował niespodzianie drwiąco i brutalnie:
— Już lecę, aż się spociłem. Ot, gdyby przyszli tu taj — dorzucił — i zaczęli zaczepiać staruszków, cie bie albo, nie daj Boże, żonę, wtedy inna sprawa, a tak
— to mogą się nawet pozabijać.
Andrzej nadal jeszcze nie dowierzając zajrzał mu w oczy, ale znalazł w nich tylko pogardliwy spokój.
Awantura skończyła się równie niespodzianie, jak wybuchła. Starzy byli niezadowoleni z hałaśliwego są siedztwa.
— Nie to, co nasz' chłopiec — mówili. — Cichy, spokojny, leży sobie, czyta...
Te komplementy Andrzeja nie zachwycały, zwła szcza określenie „cichy” mu się nie podobało; odczu wał wtedy pokusę, by pójść do sąsiadów, pić razem z nimi, grać w karty, śpiewać na całe gardło i bić się...
ii CgfefCffl
Andrzejowi w jego późniejszym życiu zdarzyły się spotkania bardziej znaczące, wrażenia jaskrawsze, których bynajmniej nie starał się zachować w pamięci, ale pijany staruszek w kalesonach, który — zdawało
tiT
się — na zawsze utracił ludzki wygląd, ale który znów dziwnym trafem nieoczekiwanie go odzyskał, drapieżny Herman, rozważny Kostia, pełne oddania i zachwytu oczy Nadi, jego żony, w chwili kiedy pouczał Andrzeja
— wszystko to do końca życia wryło mu się w pamięć. Zapamiętał też dziewczynę tak rozpaczliwie szlocha jącą na peronie w Moskwie i chłopca, który tulił ją do siebie pocieszając: „Trudno, to nic, tak jakoś wyszło, teraz wyjedziesz, ale przecież wrócisz, i wszystko bę dzie dobrze” — i nagle sam się rozpłakał. Dziewczyna zaczęła szukać w torebce chusteczki i upuściła ją na tory. Chłopak chciał ją wyciągnąć spod kół wagonu, otarł się o coś, i na jego białej koszuli pozostała czarna smuga. Próbowała ją wytrzeć, ale tylko jeszcze bardziej rozmazała i znowu zaczęła pochlipywać. Wówczas to Andrzej wymyślił sobie o nich bardzo wzruszającą hi storię; następnego dnia zobaczył ją na korytarzu z innym chłopcem, zaś niedługo potem razem z bagażem prze niosła się do jego przedziału. Pod koniec podróży oka zało się, że w wagonie jest ’mnóstwo „żonatych”, których jeden z gości w Andrzejowym przedziale — ów staruszek-kawaler — pogardliwie i zagadkowo nazwał „lutowymi”. Właśnie wyładowali się w Czunie, trochę niespokojni i rozkojarzeni zbili się w ciasną grupę, wy słuchali oficjalnego powitania. Tłumek zafalował i za szumiał, kiedy usłyszał, że wszyscy będą mieszkać w wagonach, zaś świeżo upieczeni małżonkowie hałaso wali najgłośniej, bowiem kontrakt przewidywał dla nich jakieś przywileje — Andrzej nie pamiętał dokładnie, ale chyba była w nim mowa o „mieszkaniu”. Teraz wyjaśniło się, że tym mieszkaniem będzie li tylko osob ny przedział w wagonie. Wiadomość wszystkich bar dzo wzburzyła, wszystkich poza niepozornym chłopcem i dziewczyną trzymającymi się za ręce, spokojnymi
i milczącymi pośród tego szumu. Tę parę wskazał Andrzejowi stary mówiąc jednocześnie:
— Ci — będą żyć razem, a tamci — to „lutowi”.
Nie zdążył Andrzej nawet zapytać, co ma na myśli,
kiedy stary przykucnął, nieprzyzwoitym ruchem roz chylił kolana, rozcapierzył ręce, wytrzeszczył oczy i zawołał:
— Dziadku, bierz mnie, jestem „lutowa”!
Dopiero teraz dotarło do Andrzeja znaczenie. jego słów, zaś kim właściwie są „lutowi”, dowiedział się póż- niej w Bracku, gdzie usłyszał to powiedzonko od ja kiegoś włóczęgi. Okazało się, że kiedyś nazywano tak sezonowych robotników z Rosji, poszukujących pracy na Syberii. Chcąc zdążyć na początek wiosennego se zonu żeglugi — a droga była daleka — musieli wypra wiać się z domu o wiele, wiele wcześniej, jeszcze w lu tym...
Tylko | jakiej racji Andrzejowi tak utrwaliły się w pamięci te zdarzenia, twarze, gesty, urywki zdań, słowem — drobiazgi? Nie zadawałby sobie tego pytania na pozór tak prostego i łatwego, gdyby nie pewne dziw ne zjawisko: otóż wtedy, po przyjeździe do Czuny, po raz pierwszy w życiu zobaczył śmierć i natychmiast całkowicie i na długo o tym zapomniał.
Tiepłuszki były niewielkie, żelazny piecyk ustawiony pośrodku dzielił je na dwa pomieszczenia. Zrobiono je niedawno — wnętrze pachniało jeszcze farbą. Rozloko wawszy się, ochotnicy szli do łaźni, na przegląd lekar ski, potem do biura, gdzie każdemu w dowodzie przy bito stempel: „Przyjęty. Angarstroj”, i zwrócono drugą połowę kosztów podróży. Andrzeja nie zakwalifikowano do robót drogowych z powodu krótkiego wzroku i zanie pokoił się już, że odeślą go z powrotem do Moskwy.
„Ależ po co? — spytano. — Znajdziemy coś na miejscu, w Czunie.” Uspokojony, wpatrując się w pieczątkę w dowodzie, wyszedł na korytarz, gdzie tłoczyli się ochot nicy, i natknął się na Hermana, który też oglądał swój dowód mrucząc pod nosem: „Jednak przywalili.”
— Spróbuj chlorkiem — poradził ktoś.
— Chlorkiem? Co — chlorkiem?! — Andrzej nie zro zumiał.
— Wywabić — podpowiedział tenże głos.
— Po co?
— Cudak — ponuro stwierdził Herman. — Zwijać się stąd trzeba.
Po niedawnej — nie tamtej z podróży, ale kolejnej już bijatyce, nie znikły mu siniaki, szczególnie wielki zielenił się pod okiem, co nadawało spojrzeniu Hermana niezwykle smutny wyraz.
Wszystko już w Czunie załatwili, lecz kierownictwo nie wiedzieć czemu zwlekało, nie odwoziło ludzi do pracy przy rozjeździe, do tajgi, i ochotnicy jeszcze przez parę dni wałęsali się po osadzie przepijając resz tki pieniędzy. Tylko Andrzej już pracował. Został w administracji pomocnikiem cieśli. Każdy dzień zaczy nał od poszukiwań swojego kierownika — najpierw za glądał do jego komórki, na której drzwiach stale wi siała kłódka, potem szedł do biura, wreszcie szukał go na ulicach osady. Kierownik objawiał się pod koniec dnia. Był to masywny, łysy mężczyzna, o grubych ry sach twarzy, która w pierwszej chwili zaszokowała Andrzeja. Prawie nie miał nosa, to znaczy nos był, tylko maleńki jak u niemowlęcia, i w zestawieniu z resztą twarzy tak jakby go nie było. Z tejże przyczyny kierownik mówił przez nos, zaś jego głowa z wydatny mi kośćmi policzkowymi już teraz, za życia, zdawała się spreparowaną trupią czaszką... „W porządeczku. Jutro coś znajdziemy” — mówił grobowym głosem
i Andrzej wracał do siebie. Kwatery mu jeszcze nie przydzielono i mieszkał jak przedtem, razem ze wszystkimi w wagonie.
Kiedyś przebudził się w środku nocy: ktoś pochylony nad nim powtarzał w kółko: „Wstawaj, człowieka zgnio tło!” Z trudem rozpoznał jasnookiego, znał już jego imię — Mikołaj. Upór, z jakim powtarzał te słowa, uświadomił Andrzejowi, że Mikołaj jest pijany.
— Nikogo nie zgniotło. Uspokój się, Kola, kładź się spać — powiedział łagodnie. W ciągu tych dni nasłu chał się już tyle, że nauczył się zbytnio nie wierzyć ich dzikiej, pijackiej fantazji. Jednocześnie poczuł się wstrząśnięty faktem, że ten nieokiełznany i zagadkowy człowiek przyszedł ze swoim lękiem właśnie do niego.
Mik...
ivo7er