Andrzej Pilipiuk
Carska manierka
Cykl: Światy Pilipiuka Tom 6
Ilustracje: Piotr Dismas Zdanowicz
Wydanie polskie 2013
Spis treści:
Manierka. 3
Czarne parasole. 61
Na dnie mogiły. 84
Album. 111
Miód umarłych. 137
Śmierć pełna tajemnic. 173
Tajemnica Góry Bólu. 239
Rehabilitacja Kolumba 271
Budzik służył moim rodzicom, odkąd sięgałem pamięcią, jednak pewnego ranka po prostu nie zadzwonił. Zaspaliśmy wszyscy, spóźniłem się do liceum, tracąc dwie pierwsze lekcje. W dodatku gdy ojciec poszedł do zegarmistrza, ten na widok antycznej konstrukcji wyraźnie się spłoszył i zasugerował zakup nowego zegara - na baterie. Ojciec, obrażony podobną sugestią, wręczył mi chronometr i polecił udać się do „prawdziwego fachowca”, pana Maćka, z którego usług korzystał kiedyś dziadek. Następnego dnia po lekcjach wsiadłem w autobus i pojechałem na Wolę.
Brukowana kocimi łbami uliczka, kawałek przedwojennych szyn tramwajowych, fragment jakiejś kompletnie zapomnianej linii. Sypiące się elewacje, tabliczki z numerami domów, emaliowane, ale pokryte purchlami rdzy, pamiętające zapewne czasy przedwojenne. Bywałem w tej okolicy kiedyś, jeszcze jako dzieciak. Potem, po śmierci dziadka, jakoś nie było okazji, by zapuszczać się w te zaułki.
Wreszcie dotarłem na miejsce. Wprawdzie nad witryną wisiał szyld, ale sprawdziłem odruchowo adres zapisany na kartce. To tutaj. Kamieniczka wyglądała fatalnie. Dach pozapadał się tu i ówdzie, elewacje, pierwotnie ozdobione płytkami ceramicznymi, straszyły ubytkami. Sztukaterie przy obramowaniach okien zachowały się tylko w kilku miejscach. Z balkonu nad bramą pozostały dwie zardzewiałe stalowe szyny, resztki przegniłych desek oraz kawałek skorodowanej balustrady. Wszystkie szyby były brudne, niektórych w ogóle brakowało. Tylko nad warsztatem dwa okna lśniły jak świeżo umyte. Widocznie tam mieszkał zegarmistrz. Brama, ozdobiona kamiennym portalem, prowadziła na podwórze. Przez prześwit widziałem na podwórzu jakieś rozłożyste drzewo i szopę. Dwa zardzewiałe żeliwne krasnale - odboje - chroniły narożniki. Przejście wybrukowane zostało granitową kostką.
Miałem dziwne wrażenie, jakbym świetnie znał to miejsce. Bezwiednie zrobiłem kilka kroków i stanąłem pod łukiem bramy. Byłem tu kiedyś z dziadkiem? Chyba nie. Zapamiętałbym na pewno. A przecież... Skądś znałem echo kroków rozbrzmiewające wokoło. Czułem, jakbym znalazł się w domu. Budynek, choć straszliwie okaleczony, wydał mi się dziwnie swojski.
Skonfundowany cofnąłem się na ulicę i wszedłem do warsztatu. Wnętrze od razu mi się spodobało. Pod szklanym blatem lady połyskiwały masywne srebrne cebule zegarków kieszonkowych. Na ścianie, pomiędzy kilkunastoma zegarami szafkowymi z różnych epok, w złoconej ramce wisiał dyplom cechowy. Powietrze wypełniało delikatne tykanie zegarów. Zegarmistrz był siwy, na nosie miał grube okulary, ale nie wyglądał szczególnie staro. Oceniłem jego wiek na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Przywitałem się i wydobyłem budzik z teczki.
- Fiu, fiu - mruknął. - A to ci dopiero antyk. Stary junghans. Niech pomyślę... Sądząc z kształtu, lata dwudzieste. Czyli już po gorączce radowej.
- Gorączce radowej? - podchwyciłem.
- Wiesz, po odkryciu radu w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym zaczęto paskudzić nim wszystko, co się dało. Sądzono, że jego promieniowanie jest niezwykle zdrowe dla ludzkiego organizmu. W sprzedaży pojawiły się radowe tabletki, radowe prezerwatywy, radowe maści i krople... Wiele firm wykorzystało też fluorescencyjne właściwości tego pierwiastka. Radową farbą pokrywano na przykład cyferblaty czy wskazówki zegarków. Niektóre do dziś wychylą wskazówkę licznika Geigera... Ale ten budzik jest późniejszy. Jeśli coś tu do farby dodano, to najwyżej fosfor. Nieszkodliwy, póki się go nie zje - zażartował.
- Tata jest do niego bardzo przywiązany - wyjaśniłem. - Gdyby udało się go jeszcze choć na trochę ożywić, byłby bardzo zobowiązany.
Zegarmistrz po kolei poruszył pokrętłami z tyłu.
- Zobaczymy, co da się zrobić. Tylko obawiam się, że niestety, będzie to sporo kosztowało. Drożej niż nowy budzik.
- Ojciec tak przypuszczał. Ale powiedział, że cena nie gra roli.
- Jeśli zepsuło się to, co myślę, koszt naprawy wyniesie około stu złotych. A jeśli coś innego, to, niestety, drożej, ale wtedy zadzwonię i ojciec sam zadecyduje.
- Kiedy mam się zgłosić po odbiór?
Zegarmistrz przez chwilę się zastanawiał, a później machnął ręką.
- Właściwie nie mam nic pilnego do roboty, a zajrzeć do niego mogę choćby teraz. - Wyciągnął śrubokręt. - Jeśli masz czas, usiądź sobie na tym krzesełku. Może da się od ręki coś poradzić.
- Mój świętej pamięci dziadek naprawiał u pana zegarki - dodałem. - Nazywał się Zygmunt Storm. Pewnie pan nie pamięta. Taki przedwojenny oficer, wysoki, trzymał się prosto mimo wieku, baretki nosił...
- Stary pan Storm! Oczywiście, że go pamiętam. Miał swoje lata, ale widać po nim było, jaki to kiedyś musiał być kawał chłopa. Tu obok była cukiernia, zachodził po pączki, wpadał przy okazji z wizytą. Z dziesięć lat minęło.
- Dwanaście - poprawiłem odruchowo.
- Jak ten czas leci - westchnął. - Wszyscy się starzejemy. Ano zobaczmy, co tam się zadziało.
Odkręcił z wprawą tylną ściankę.
- Sprężyna poszła - mruknął. - No cóż, miała prawo, bo widzę, że chyba jeszcze oryginalna była. Budziki w ogóle krótko żyją. Taki zegarmistrzowski paradoks. Precyzyjne mechanizmy są delikatne. A tu codziennie wibracje, dzwonki, to nie służy urządzeniu. Tak stary model na chodzie to ewenement.
- Robili kiedyś solidne przedmioty - rzuciłem, by podtrzymać rozmowę.
- O tak. Zaraz zobaczę, czy mam coś odpowiedniego.
Przeglądał długą chwilę zawartość tekturowych pudełek z częściami. Wreszcie założył nową sprężynę. Nakręcił i budzik zaczął tykać. Zegarmistrz sprawdził, jak dzwoni.
- I gotowe. Osiemdziesiąt się należy. Normalnie moja rękojmia na naprawę to rok, ale tu mogę dać tylko trzy miesiące. To bardzo stare urządzenie, prędzej czy później coś po prostu musi się w nim zepsuć, coś, co unieruchomi mechanizm definitywnie. Niestety, nie polecam się na przyszłość, bo pewnie będę musiał niebawem zamknąć interes - westchnął.
- Co się stało? - zaniepokoiłem się.
- Moja kamieniczka wkrótce zawali mi się na głowę - wyjaśnił, zezując w stronę sufitu, jakby katastrofa budowlana mogła nadejść w każdej chwili. - Dach siada, stropy częściowo do wymiany. Mury pękły w paru miejscach, trzeba by ściągnąć, wbetonować szyny, wzmocnić - wyliczał.
- Może będzie remont? - próbowałem go pocieszyć.
- Widzisz, chłopcze, wyraziłem się może trochę nieprecyzyjnie. Jestem właścicielem budynku. Przed wojną należał do mojej rodziny. Odzyskałem go. Niestety, wyszło na jaw, że jest w okropnym stanie technicznym. Czterdzieści pięć lat totalnego zaniedbania zrobiło swoje. Za remont musiałbym zapłacić z własnej kieszeni. Tymczasem brak mi nawet zdolności kredytowej. Zegarmistrze nie zarabiają na tyle dobrze, żeby bank pożyczył mi jakiekolwiek pieniądze. Może to i słusznie, bo kredyt trzeba przecież spłacić, a moje dochody są dość nędzne. Z tego warsztaciku wyciągam tyle, że wystarcza z trudem na życie. Cukiernia się dawno wyniosła, po remoncie może ktoś by wynajął pomieszczenie... Na pierwszym piętrze są dwa mieszkania, na poddaszu trzecie, ale w takim stanie nikt ich nie weźmie. Myślałem, że sprzedam to trzypokojowe, a za zdobyte pieniądze wyremontuje się resztę, ale kupca nie udało się znaleźć, bo wygląd odstrasza wszystkich potencjalnych nabywców. I koło się zamyka - westchnął.
- To rzeczywiście trudna sprawa.
- Cała nadzieja w totolotku. - Uśmiechnął się i machnął ręką. - Mam takie dwa stare kupony jeszcze po ojcu. Czasem stawiam na te liczby, gdy jest duża kumulacja.
- Ja też czasem puszczę zakład - przyznałem. - Ale wpadłem właśnie na inny pomysł. Może lepszy. Jeśli chciałby pan usłyszeć...
Spojrzał na mnie zaciekawiony i skinął głową.
- Za dwa tygodnie mam wakacje. W lipcu pracuję w ekipie remontowej wujka, ale w sierpniu jadę na Śląsk. Badałem niedawno zapiski pewnego dziewiętnastowiecznego niemieckiego regionalisty, który znalazł w pobliżu swojej wsi złoto. Udało mi się zlokalizować to miejsce na mapach. Kompletne odludzie, więc jest szansa, że nikt tam jeszcze nie buszował.
- No cóż, kiedy byłem młody, też czytałem książki Jacka Londona. - Puścił oko. - Życzę powodzenia. A w razie znalezienia bogatej żyły, proszę o mnie pamiętać.
Wyciągnąłem z plecaka album na wizytówki i po chwili poszukiwań znalazłem odpowiednią.
- Gdyby coś się zmieniło i chciałby pan robić remont, to polecam ekipę mojego wujaszka. - Położyłem kartonik na blacie. - To naprawdę dobry fachowiec.
- Można? - Zegarmistrz wyciągnął rękę po album.
Podałem mu. Przekartkował pobieżnie. Wyraźnie zaskoczyło go powtarzające się gęsto nazwisko.
- Spora rodzina - stwierdził ze zdziwieniem. - Nie wiedziałem. Pański dziadek nie wspominał.
- Dziadek miał kilku braci, pradziadek też. Klan Stormów jest bardzo rozgałęziony i rozsiany po kraju. Różne zawody krewni powybierali. Mamy w razie potrzeby fachowców niemal od wszystkiego - wyjaśniłem.
- Tylko pogratulować. - Schował do kieszeni wizytówkę ekipy remontowej.
Pożegnałem się i wyszedłem. Stojąc po drugiej stronie ulicy, raz jeszcze przypatrzyłem się kamieniczce. Mimo że była naprawdę bardzo zniszczona, miała w sobie jakiś zniewalający urok.
Domy umierają jak ludzie, dumałem, idąc na przystanek. Gdyby wyremontować, odrestaurować elewację, to byłaby perełka architektoniczna! A tak pewnie pójdzie do wyburzenia, a za parę lat wstawią w to miejsce jakąś obrzydliwą betonową plombę wysoką na pięć albo sześć pięter.
Poczułem głęboki żal i wewnętrzny sprzeciw. A zarazem boleśnie uderzyła mnie kompletna bezsilność. Bo co mogłem poradzić? Tu trzeba bardzo poważnej sumy.
Wątpiłem nawet w powodzenie sierpniowej wyprawy. Żyła złota w naszym kraju? Dobrze będzie, jeśli znajdę tyle, by starczyło na pierścionek dla jakiejś dziewczyny.
Jak się okazało, znalazłem nieco więcej.
Delikatna mżawka bębniła po kapturze kurtki. Schyliłem się, wygarniając spod skarpy kolejną łopatę żwiru zmieszanego z szarą gliną. Wrzuciłem go, dopełniając drugie wiadro. Podniosłem stare drewniane koromysło znalezione w ruinach młyna. Zaczepiłem oba kubły starymi karabińczykami. Kręgosłup zaprotestował gniewnie, gdy dźwigałem ciężar. Stromą ścieżką przeszedłem trzydzieści kroków w dół, do strumienia. Przesypałem urobek przez sito, by oddzielić kamyki, następnie porozbijałem grudy, rozprowadziłem błoto po korycie płuczni i dłuższą chwilę kucałem obok, patrząc, jak woda wypłukuje glinę. Niebo było szare, błoto też, nawet rzeka nazywała się Szara. Muł spłynął, w rowkach na dnie urządzenia została warstewka ciemniejszych okruchów - tak zwany szlicht. Wybrałem palcami większe kamyki i poczłapałem po kolejną porcję żwiru.
Pogoda psuła się definitywnie. Po niebie sunęły ciemne chmury. Dziesiąte wiaderko... Odłożyłem koromysło. Przepłukałem wiadra, wylewając resztę błota na płucznię. Polałem jeszcze kilka grud wodą z blaszanego kubka.
Pora sprawdzić, co się złapało, pomyślałem.
Ustawiłem koryto nad wiaderkiem i ostrożnie lejąc wodę, spłukałem cały osad. Z dwudziestu kubłów ziemi uzyskałem niespełna pół kubełka koncentratu najcięższych frakcji. Przełożyłem trochę łopatką na miskę i stojąc po kolana w strumyku, zacząłem płukać. Co jakiś czas nabierałem wody. Muł odpływał, wreszcie na dnie została tylko cienka ciemna warstewka zawierająca teoretycznie najcięższe minerały. Wyrzuciłem ją na drugą miskę i rozgarnąłem palcem. Na czarnym plastiku zalśniły maleńkie żółte ziarenka. Było ich siedemnaście, największe wielkości prawie łebka zapałki.
Jedna dwudziesta grama, oceniłem na oko. Dobra nasza!
Przełożyłem je pęsetą na kawałek ligniny. Nałożyłem kolejne dwie łopatki. Wiaderko wreszcie pokazało dno. Nieludzko umęczony wypłukałem i poskładałem sprzęt. Po niebie sunęły bardzo ciemne chmury. Przeszedłem do namiotu.
Rozbiłem go w zagajniku pomiędzy dwoma potężnymi bukami. Narzucony siatką maskującą ładnie zlewał się z tłem. Na szczęście mżawka była przelotna i niebawem przestało padać. Postawiłem czajnik na kuchence turystycznej. Wsłuchując się w szum gotującej się wody, wyciągnąłem wagę jubilerską i wysypałem na nią złote drobiny.
- Siedem dziesiątych grama - mruknąłem. - Czyli wydajność złoża w tym miejscu to jakieś cztery gramy złota na tonę gleby. Oddalam się.
Przesypałem kruszec do próbówki i opisałem ją wodoodpornym flamastrem. Rozpiąłem na rysownicy sztabówkę i zakreskowałem kolejny kwadracik, notując wielkość urobku. Powoli zaczynało się to układać w sensowną całość. Naszkicowałem przypuszczalne linie przemieszczania się kruszcu. Wytypowałem miejsca kolejnych wkopów sondażowych. Potem pomaszerowałem na wyrobisko zatrzeć ślady swojej działalności.
Przystanąłem pod drzewami, rozejrzałem się po dolinie. Złoto było tu niemal wszędzie. Pagórki, wądoły i zagajniki kryły zapewne skarby wartości kilku milionów złotych. Ale jednocześnie nigdzie nie było go dużo. Mogłem w ciężkim, znojnym trudzie zebrać trochę okruchów. Wypłukać z metrów sześciennych gleby kilkanaście złotych drobin i schować je do szklanej fiolki. Znowu wpatrzyłem się w sztabówkę jak sroka w gnat. Nadchodziła pora zmienić miejsce poszukiwań, nie mogłem się jednak zdecydować, czy iść w górę, czy w dół rzeki. Tak czy siak, musiałem ominąć ruiny młyna. Monetą rzucić? Ale najpierw małe szpiegowanko, kolacja i spać.
„Sąsiadów” miałem dwóch. Facet około pięćdziesiątki i chłopak mniej więcej w moim wieku. Starszy wyglądał na niezłego sukinsyna. Miał nalaną gębę bazarowego kombinatora, a jego zwalista postura wskazywała, że raczej unika wysiłku fizycznego. Młodszy paradował w markowym dresiku i puszczał zajączki wygoloną glacą. Działali razem. Przyjeżdżali zazwyczaj koło dziesiątej lub jedenastej, a na noc wracali gdzieś na kwaterę. Poruszali się terenową toyotą. Na wszelki wypadek już dawno sfotografowałem ich i zapisałem numery samochodu.
Przyczaiłem się w krzakach, tam gdzie poprzedniego dnia, i wyciągnąłem małą lornetkę. Rzeczka w tym miejscu została niegdyś przegrodzona tamą. Rozlewisko trochę zarosło, ale woda nadal dziarsko płynęła przez murowane z kamienia koryto młynówki. Z samego młyna i towarzyszących mu zabudowań pozostały już tylko mury. Wszystkie urządzenia dawno wyparowały, nie było też śladów koła młyńskiego. Do młyna przez wzgórza i las prowadziła stara, poniemiecka brukowana droga.
Szczerze powiedziawszy, miejsce wydawało mi się bardzo ciekawe. Zarówno w kotle wodospadu pod młynówką, jak i po wewnętrznej stronie tamy mogło się zgromadzić sporo złotonośnych osadów. Musiałem jednak poczekać, aż niechciani towarzysze wyniosą się w diabły. Jak mogłem zaobserwować, w zasadzie robili to samo, co przez kilka poprzednich dni. Palili pety, śmiecili niedopałkami, co jakiś czas wlewali w gardziele kolejną puszkę taniego piwa. Sądząc po śladach, buszowali tu od tygodnia, obalając na głowę sześć do ośmiu browarów dziennie.
Łazili po ruinach z wykrywaczem metali i „obwąchiwali” nim glebę. Co jakiś czas urządzenie piszczało, wówczas ryli saperkami. Wyciągali głównie gwoździe, bryłki stopionego cynku i kawałki blachy. Byłem ciekaw, czego szukają, ale ważniejsze, aby nie przeszkadzali w moich badaniach. Irytowali mnie jak osa latająca po pokoju. Nawet jeśli nie zamierza użądlić, odruchowo szukamy jej wzrokiem, pilnujemy...
Dziś też mimo kiepskiej pogody obaj poszukiwacze skarbów przetrząsali ruiny. Działali dość metodycznie. Miny mieli ponure, widać było, że zajęcie ich nudzi i wkurza, ale ryli dziury z uporem.
Wiedzą, że coś tu zostało ukryte, myślałem. Ale nie wiedzą, gdzie dokładnie. Może ich pradziadek, niemiecki młynarz, ukrył tu garnek złotych dwudziestomarkówek? Albo dziadek esesman powiedział im na łożu śmierci, gdzie zakopał słoik złotych zębów?
Przy robocie gadali o czymś, ale echo niosło głównie przerywniki - jeden rzeczownik rodzaju żeńskiego, jeden rodzaju męs...
entlik