Her dla po A5.doc

(2427 KB) Pobierz
Heroizm dla początkujących




John Moore

Heroizm dla początkujących

 

 

Przełożyła: Dominika Schinscheiner

Tytuł oryginalny: Heroics for Beginners

Wydanie oryginalne: 2004

Rok pierwszego wydania polskiego: 2007

 

Królestwo Deserae znajduje się w najstraszliwszym z najstraszliwszych niebezpieczeństw. Najcenniejszy skarb korony, magiczny talizman - Artefakt Starożytny Model Siedem - dostał się w łapska złego Lorda Voltometra (Tego, Którego Imię Należy Wymawiać)...

Tylko jedna osoba może go powstrzymać (a przy okazji zdobyć rękę niezrównanie kształtnej księżniczki Deserae). Niestety, człowiek ten nigdy wcześniej nie zajmował się takimi rzeczami. Jednak książę Kevin Timberline zrobi wszystko, aby dostać się do Twierdzy Zagłady (może przez sklepik z pamiątkami?), oprzeć się wdziękom odzianej w skórzany kostium, dzierżącej w dłoni pejcz kusicielki (no, to akurat może nie jest takie przerażające) i stawić czoło armii niewymownych potworności (no dobrze, to jest przerażające), uzbrojony jedynie w swe względnie czyste serce, wątpliwą odwagę i, co najważniejsze, egzemplarz książki „Heroizm stosowany - praktyczny poradnik”...


WYSTARCZY POSTĘPOWAĆ ZGODNIE Z INSTRUKCJĄ.

 

Becky wzięła książkę do ręki.

- Heroizm stosowany - praktyczny poradnik?

- Sama zobacz. Tam jest wszystko. Jak się ubrać, co ze sobą zabrać, kiedy wyruszyć. Opisy zbroi, broni, plany ataku, techniki władania mieczem. Szczegółowe instrukcje przenikania do twierdz i uśmiercania Czarnych Arcylordów. Kupony zniżkowe na noclegi i do restauracji.

- Kevin, to szaleństwo.

- Nie, popatrz. - Kevin złapał książkę i zaczął ją kartkować, pokazując dziewczynie nagłówki rozdziałów. - No więc weźmy coś takiego. Czarny charakter stoi nad skrajem wodospadu, trzymając nóż przy gardle głównej bohaterki, a bohater nagle skacze z góry na lianie i wyrywa dziewczynę z rąk prześladowcy. Czy zastanawiałaś się kiedyś, skąd wzięła się ta liana? Tu jest to wszystko wyjaśnione. I jest też o tym, jak jednym ciosem w szczękę pozbawić strażnika przytomności. A patrz tutaj! Pokazują nawet, jak skoczyć przez szybę i nawet się przy tym nie zadrapać...


HEROIZM DLA POCZĄTKUJĄCYCH

 

Przed podjęciem próby dostania się do Niezdobytej Twierdzy Czarnego Arcylorda praktykujący bohater powinien poważnie rozważyć opcję zachowania bezpiecznej odległości i zastrzelenia antagonisty za pomoce broni dalekiego zasięgu.

Heroizm stosowany - praktyczny poradnik

ROBERT TAYLOR

 

Ciemne ołowiane chmury przesłoniły księżyc. Gdy Łomot zaczynał akcję, niebo było jeszcze całkowicie zachmurzone, ale w końcu częściowo się przejaśniło. Jasna tarcza wynurzyła się spoza obłoków i oświetliła Twierdzę Zagłady, zdobiąc ją smugami czarnych i szarych cieni. Łomot, wsparty stopami na stromym spadzie krytego łupkiem dachu, stał nieruchomo, kryjąc się w cieniu komina. Z dołu, od strony silnie strzeżonej bramy, dobiegały głosy warty. Inni strażnicy, opancerzeni i uzbrojeni, przechodzili przez wrota, wychylali się z okien lub opierali o zwieńczenia murów. Łomot Barbarzyńca czekał. Wyjął z sakwy kauczukową piłeczkę i dla zabicia czasu zaczął wykonywać ćwiczenia wzmacniające chwyt. Napinając mięśnie przedramion, zastanawiał się, czy powinien już sobie zrobić kolejny tatuaż.

Kiedy księżyc ponownie schował się za chmurami, Łomot pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek. Dla kogoś z jego umiejętnościami i doświadczeniem sforsowanie tej z pozoru niezdobytej fortecy to była kaszka z mleczkiem. Uliczki pobliskiej wioski patrolowali żołnierze, ale nie zwrócili na niego zbytniej uwagi. Nie było w tym nic dziwnego, może poza faktem, że wysoki, barczysty mężczyzna odziany z barbarzyńska w skóry i futra, niosący olbrzymi miecz grawerowany tajemniczymi runami, zwykle przyciąga spojrzenia. Oczywiście prowadzący do twierdzy trakt także był strzeżony, ale Łomot ominął go, wykorzystując swoją doskonałą umiejętność wspinaczki, i po prostu wdrapał się po urwisku. Nie był zaskoczony, że tej drogi nikt nie pilnował. Załoga warowni niewątpliwie doszła do wniosku, że skalne urwisko jest nie do pokonania. Faktycznie, przypominało gładką kamienną ścianę samej twierdzy, ale umiejętnie rzucona lina rozwiązała ten problem. Potem, na szczycie, wejście na dach ułatwiała dogodnie umieszczona solidna rynna. Łatwizna. Żadne wyzwanie dla kogoś takiego jak Łomot.

Teraz usunął żelazną kratę, którą przykryty był wylot komina wentylacyjnego. Pokrywa nie była nawet umocowana, tylko wsunięta w rowki znajdujące się w obudowie szybu. Zdumiewające, jak często głupcy budujący zamki zapominali zabezpieczyć zewnętrzne elementy systemu wentylacyjnego. Mogłoby się wydawać, że do tej pory powinni się już tego nauczyć.

Kiedy Łomot wszedł już do luku, umieścił kratownicę na swoim miejscu, przykucnął i przez chwilę nasłuchiwał. Na dachu panowała cisza. Uspokojony, ściągnął przesłonę ze swojej latarni. Kanał, na tyle szeroki, żeby pomieścił się w nim nawet potężnie zbudowany wojownik, prowadził w ciemność.

Coś jednak przykuło wzrok barbarzyńcy. Opuścił latarnię niżej. Szyb wypełnił mdlący zapach palącej się lampy olejowej. W poprzek komina tkwiły cztery masywne stalowe pręty. Nie rozciągały się jednak przez całą szerokość otworu, a ich końce osadzone były w obrotowym cylindrze. Wyglądało to zupełnie jak kołowrót.

Łomot pochylił się, aby przyjrzeć się dokładniej. To był kołowrót. Powyżej znajdowała się szczelina, nad którą starannie wymalowano napis „Wejście do szybu wentylacyjnego: 2 pensy". Skonfundowany Łomot sięgnął do sakwy i wydobył z niej dwupensówkę. Wrzucił monetę do szczeliny i dobył miecza. Ostrożnie dotknął ostrzem prętów. Cylinder zawirował. Belki obróciły się bez oporu. Łomot wzruszył ramionami, schował miecz do pochwy i wsunął się przez otwartą bramkę.

Zostawił latarnię przy kołowrocie, wsparł się stopami o jedną, a plecami o przeciwległą ścianę szybu i ostrożnie, starając się nie robić hałasu, zaczął posuwać się w dół. Koniec zawieszonego u pasa miecza kołysał się lekko. Schodzenie nie nastręczało trudności, barbarzyńca miał przecież olbrzymią praktykę w takich sprawach. Właściwie Łomot stracił już rachubę, do ilu niezdobytych twierdz dostawał się przewodem wentylacyjnym. Po prawdzie, Łomot przyznałby także bez oporów, że liczenie nie było jego mocną stroną, jednak tak czy inaczej, sforsował już wiele takich szybów.

Otwór ponad jego głową stawał się coraz mniejszy, a światło latarni słabło, ale Łomot dostrzegał w dole przytłumioną poświatę. Opuścił się już niemal sześćdziesiąt stóp i teraz znajdował się głęboko wewnątrz zamku. Jeszcze chwila i dotarł do końca komina, który w tym miejscu rozchodził się prostopadle w cztery strony. Źródłem słabego światła był osadzony w ścianie kanału szklany prostokąt, za którym stała świeczka. Poniżej znajdowała się niewielka metalowa płytka. Łomot położył się na płask i niemal przycisnął do niej nos, z trudem odczytując wyryty tam rysunek. Zaznaczono na nim pionowy korytarz w dole rozgałęziający się na cztery poziome tunele. W punkcie przecięcia linii widniała mała kropka opatrzona strzałką z napisem: „Tu jesteś".

Łomot odznaczał się olbrzymim męstwem i sporym wrodzonym sprytem, ale nie posiadał zbyt dużego poczucia humoru. Chrząknął, dobył miecza i wysunął go przed siebie. Teraz było jasne, że wpadł w pułapkę. Pułapkę zastawioną przez kogoś, kto miał poczucie humoru. Niezbyt błyskotliwe, oczywiście, ale jakiś mądrala się starał. Łomot rzucił okiem na wejścia do czterech tuneli, rozważając, które powinien wybrać. Podejrzewał, że w każdym wypadku wybór okaże się zły. Zastanowił się, czy nie wspiąć się z powrotem i nie sforsować bramki obrotowej. Potem spojrzał na szybkę i stojącą za nią świecę.

Ktoś musiał zapalać tę świecę. Ktoś musiał ją wymieniać, gdy się wypaliła. Z tyłu musiały znajdować się drzwiczki, które prowadziły do zamku. Zajrzał w okienko. Tak, za świecą widać było zarysy klapy. Barbarzyński rębajło nie zawahał się nawet przez moment. Obrócił miecz i uderzył głowicą w szybkę.

Komin natychmiast zaczął wypełniać się gazem.

Instynktowną reakcją Łomota było zaczerpnięcie powietrza i wstrzymanie oddechu, ale było już za późno, by uniknąć wciągnięcia gazu do płuc. Jego nozdrza wypełnił słaby zapach, jakby opium, a uszy zarejestrowały syk uwalniającej się substancji lotnej. Zanim stracił świadomość, usłyszał coś jeszcze. Dźwięk dochodził z daleka i był bardzo słaby, niemal całkowicie stłumiony głośnym sykiem. Ale Łomot miał pewność, że usłyszał echo diabolicznego śmiechu.

Było sobie dwadzieścia baśniowych królestw leżących na krańcach starożytnej i dziewiczej krainy; krainy magii i tajemnic, gdzie z ośnieżonych szczytów spływały kryształowe wodospady, a w niedostępnych wąwozach czaiły się dzikie bestie; gdzie miast strzegły warowne zamki, a po wsiach rozsiane były studnie życzeń. Królestwa te zamieszkiwali panowie i damy, rycerze i uczeni, czarodzieje i czarownice, bandyci oraz dzielni wędrowcy, którym powtarzano, że owszem, picie wody w każdym z Dwudziestu Królestw jest bezpieczne, ale na wszelki wypadek lepiej ją przedtem przegotować albo po prostu trzymać się piwa i wina. Nie wszystkimi z dwudziestu państw rządzili królowie - w niektórych panowały królowe, a w kilku mniej lub bardziej konstytucyjne monarchie - ale wszystkie zdecydowanie były baśniowymi królestwami.

Obecnie baśń to raczej pojemne określenie. W tym przypadku termin nie odnosi się do bajeczek dla dzieci, w których roi się od słodziutkich gadających zwierzątek o nieokreślonej płci. W Dwudziestu Królestwach kartografowie wypełniali białe plamy na mapach ostrzeżeniami „Hic sunt dracones”[1]. Kartografowie nie żartowali. Smoki także.

Jednak nie były to także krainy z makabrycznych, ponurych historii opisujących miejsca, gdzie złe macochy nie tylko zabijały swoje dzieci, ale na dodatek gotowały je w zupie, którą serwowały potem na królewskich bankietach. Och, oczywiście ziemie te nie były wolne od różnych szwarccharakterów i okropnych kryminalistów, ale nie występowali oni nagminnie.

Tu określenie „baśniowy" jest raczej odwołaniem do romantycznych legend, ponieważ Dwadzieścia Królestw było krainą szlachetnych rycerzy i pięknych dam. Krainą, gdzie uprzejme konwersacje i dworskie maniery przeplatały się z krewkimi wypowiedziami oraz pojedynkami na śmierć i życie. Krainą dramatycznych gestów i sentymentalnych romansów. Otóż to, prawdziwych romansów. Głębokiej miłości. Tkliwych uczuć. Rycerskiej admiracji. Troskliwości. Czułości. Nie tych gorących, rozerotyzowanych, pełnych porwań - także szat - gotyckich romansów, tak powszechnych w bardziej dekadenckich królestwach. Nic z tych rzeczy. Absolutnie.

No dobrze, porwania - także szat - czasami się zdarzały. Ale naprawdę w większości przypadków za zgodą obu stron.

Lata temu w jednym z tych baśniowych królestw na tron Rassendasu wstąpił Eryk Timberline. Był on władcą mądrym i sprawiedliwym. Utrzymywał potężną armię, ale dzięki zręcznej dyplomacji i rozumnym sojuszom zdołał uniknąć wojen. Utrzymywał w dobrym stanie drogi. Unowocześniał szkoły. Jednakowo traktował wszystkie grupy etniczne. Eryk był dobrym królem, ale nie nazywano go królem Erykiem Dobrym. Był już jeden Eryk Dobry, król Calvadosu, więc Eryk król Rassendasu stał się znany jako Nie Eryk Dobry Tylko Ten Inny.

Nie trzeba dodawać, że zasadniczo nie dbał o to, jak brzmi jego przydomek, ale ten wydawał się sugerować, że skoro Eryk z Rassendasu nie jest Erykiem Dobrym, to jest Erykiem Złym. Król wiedział, co to oznacza. Wystarczyłby jeden leniwy historyk, a na zawsze pozostałby zapisany w księgach pod niepożądanym imieniem. Postanowił więc temu zaradzić. Przez jakiś czas angażował się w prace nad systemem prawnym Rassendasu, mając nadzieję, że zasłuży sobie na miano Eryka Sprawiedliwego. Jednak nie miał na tyle pokrętnego umysłu, by odnieść sukces w dziedzinie prawa. Osoby z kręgów duchowieństwa dawały mu do zrozumienia, że za odpowiednio dużą ofiarę mogłyby postarać się dla niego o przydomek Eryk Pobożny. To jednak wydawało mu się niegodnym postępkiem. Najgorszym jego pomysłem był zamiar uwiedzenia olbrzymiej liczby kobiet. Liczył na to, że zasłuży sobie na miano Eryka Seksownego. Doradcy ostrzegali go, że ten plan ma wielkie szanse przynieść odwrotny skutek. Eryk nie posłuchał ich, ale zakochał się w pierwszej kobiecie, która wskoczyła z nim do łóżka, poślubił ją i zapomniał o intrydze z uwodzeniem. Nie chciał mieć reputacji Eryka Babiarza.

Jego problem rozwiązał się dzięki zwykłemu przypadkowi. Pewnego słonecznego dnia podczas konnej przejażdżki przez miasto zerknął na wystawę sklepową i ujrzał okulary z przyciemnionymi szkłami. Król Eryk zsiadł z konia i oddał wodze giermkowi. Wszedł do sklepu. Poinformowano go, że okulary zostały zaprojektowane dla podróżników, którzy musieli wędrować przez nasłonecznione pustynie lub pola lodowe. Król Eryk zakupił parę okularów. Założył je na nos i stwierdził, że świetnie w nich wygląda. Spodobały mu się tak bardzo, że nosił je przez cały czas, nawet w nocy. Kilka miesięcy później odkrył ku swej radości, że zaczęto nazywać go Erykiem Totalnie Odlotowym.

Kevin, książę Rassendasu, aktualnie znajdował się z dala od domu i rozmyślał nad własnym wizerunkiem. A ten staje się szczególnie istotny, gdy przebywa się daleko od domu, wśród obcych ludzi, którzy niewiele wiedzą o twoich wcześniejszych dokonaniach. Czy to, że jego ojca zwano Erykiem Odlotowym, a jego po prostu księciem Kevinem, znaczyło, że on nie był odlotowy? Myśl, że własny ojciec jest od niego bardziej odlotowy, u każdego młodego człowieka wywołałaby zażenowanie. W końcu ojciec nie powinien być bardziej odlotowy od własnych dzieci.

- Kevin Dobry - wymruczał książę do siebie. - Niedobrze. Kevin Zły. To jest niezłe. Najgorszy byłby Kevin Miły.

- Mówiłeś coś, panie? - odezwał się jego lokaj.

- Fajne laski nie lecą na miłych facetów - wyjaśnił Kevin. - Uważają, że są nudni. Dziewczyny lubią niegrzecznych chłopców. Pociągają je źli goście.

- Tak, panie.

Książę Kevin obciągnął starannie mankiety i strzepnął z koronek niewidzialny pyłek. Kiedy spojrzał na swoje odbicie w lustrze, zrobił odrobinę chełpliwą minę. Jego jasnobrazowe włosy spływały na wykrochmalone fałdy kryzy i opadały na ramiona. Silne dłonie wygładzały na płaskim, twardym brzuchu satynową kamizelkę. Ciemny materiał spodni układał się miękko na długich, prostych nogach, kończąc się tuż nad srebrnymi, ozdobnymi klamrami wypolerowanych na wysoki połysk butów z czarnej cielęcej skórki. Książę Kevin miał świetną prezencję i był tego świadom. Z wielką precyzją skręcił na palcu pasmo włosów i pozwolił loczkowi opaść na czoło. Poprawiając fryzurę, dostrzegł w lustrze sługę niosącego kawałek jedwabnej materii.

- Czy wasza wysokość życzy sobie założyć oficjalną szarfę?

Kevin przez moment rozważał tę możliwość.

- Myślę, że nie, Winslow. Wyglądałoby to ostentacyjnie i nadało całej sprawie nieco zbyt merkantylny wymiar, nie uważasz?

- To małżeństwo z rozsądku, panie.

- Tak, ale nie ma sensu wykłuwać tym oczu dziewczynie. Równie dobrze można stworzyć pozory romansowe, choćby nikłe. - Zauważył, że przez oblicze służącego przemknął cień, i odwrócił się od zwierciadła. - Nie zgadzasz się?

Winslow starał się mówić obojętnym tonem, ale na jego twarzy malowała się wyraźnie widoczna ojcowska troska. Zawahał się przed odpowiedzią i zmarszczył siwe brwi.

- Zdaję sobie sprawę, panie, że twemu ojcu bardzo zależy na tym mariażu. Moja głęboka troska wynika raczej z mojej długoletniej... eee... służby.

- Przyjaźni, chciałeś powiedzieć - sprostował książę.

Winslow pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Tak, panie. Właśnie dlatego nie pałam szczerym entuzjazmem na myśl o pańskich zaślubinach z księżniczką Rebeką. Mówią, że to kobieta słabego temperamentu.

- Zimnokrwista suka to odpowiedniejsze określenie.

- Um... Tak, panie. Nawet jej poddani nazywają ją Lodową Księżniczką.

- Cóż, może się przy mnie rozpali. - Kevin odwrócił się z powrotem do lustra i po raz ostatni poprawił mankiety. - Chodź, Winslow. Nie możemy kazać dworowi czekać.

- Oczywiście, panie. - Winslow odłożył na bok szkarłatną wstęgę. - Czy przypaszesz na wieczór swą paradną szablę, panie?

Książę zastanowił się przez chwilę.

- Logan jest bohaterem wojennym, czyż nie, Winslow?

- Tak panie. Przypuszczam, że będzie ubrany w mundur galowy ze wszystkimi miniaturami odznaczeń.

- I oczywiście będzie miał miecz. Nie, żadnego ostrza. Nie ma sensu dublować jego trików. Nic, co pachnie militariami. Tylko laska.

Winslow przyniósł więc hebanową laskę ze złotą gałką, a potem pomógł księciu udrapować na ramionach i zawiązać pelerynę. Sam lokaj odziany był w standardową dworską liberię - proste, ciemnoniebieskie spodnie i kabat z godłem Rassendasu na kieszeni. Mężczyźni ruszyli długim korytarzem zamku Deserae. Gościli tu od kilku tygodni i zaczynali się już orientować w rozkładzie dziesiątków pokoi i mnóstwa klatek schodowych. To miał być ważny wieczór, więc szerokie hole roiły się od gości oraz służby. Książę witał się bezpośrednio z tyloma osobami, ilu imiona pamiętał, włączając w to służących. Resztę pozdrawiał swobodnymi uśmiechami. Z zadowoleniem zauważył, że czeladź zamkowa traktuje Winslowa z szacunkiem.

- To chyba dobry znak - zwrócił się do lokaja po cichu. - Służba zawsze wie, co się święci, wcześniej niż arystokracja, nieprawdaż?

Starszy mężczyzna przytaknął.

- Święta prawda, panie. Fakt, że inni lokaje okazują mi uszanowanie, oznacza, że z pewnością mamy duże szanse.

- Ilu ich jest?

- Przybyło czterech potencjalnych zalotników, wasza wysokość, wliczając lorda Logana.

- Hayward się nie pojawił?

- Jego lordowską mość zmogła choroba, panie.

- Niezbyt poważna, mam nadzieję. Wyślę mu jutro życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. A co z Montym?

- Chodzą plotki, że książę Montcrief na dniach ogłosi swoje zaręczyny.

- Z lady Allyson?

- Tak mówią.

- Świetnie. Najwyższy czas. Tych dwoje już od pół roku robi do siebie słodkie oczy. No dobrze, więc zostaję ja, Logan, Raymond, Harkness i Bigelow.

- Tak, panie. Ale od schodów kuchennych słyszałem, że ty, panie, i Logan jesteście jedynymi poważnymi pretendentami. Szlachta Deserae nadal faworyzuje lorda Logana, ale głos ludu zdaje się skłaniać ku tobie, panie.

- Te stare pryki zawsze popierają wojskowych. Cóż, miej oczy i uszy otwarte, Winslow. - Pokonali kolejne szerokie schody i przystanęli, ustępując przejścia dwóm kobietom w szerokich sukniach. Kevin podjął przerwany wątek. - Tak naprawdę, Winslow, nie chodzi tylko o politykę. Osobiście też chciałbym tego małżeństwa z księżniczką.

- Dlaczego, panie?

- Cóż, choćby dlatego, że jest naprawdę przepiękna.

- Każda księżniczka w Dwudziestu Królestwach jest piękna, wasza wysokość. To jedna z niewyjaśnionych tajemnic naszej krainy. Nigdy nie widziałem nieładnej księżniczki.

- Tak, ale ta jest również w moim wieku. To znaczy, wiesz... popatrz, co się stało z księciem Frederickiem. Rodzina zabroniła mu się żenić, zanim nie skończy trzydziestu lat, a potem został wyswatany sześciolatce.

- To było dziesięć lat temu, panie. Teraz jest wzbudzającym największą zazdrość czterdziestolatkiem w swoim królestwie.

Mężczyźni skręcili w szerszy i jeszcze bardziej tłumny korytarz. Podążyli za strumieniem ludzi, ale zatrzymali się przed wejściem do wielkiej sali balowej.

Dwudziestoosobowa orkiestra grała z pełną mocą, ale gwar głosów nadal wybijał się ponad muzykę. Tysiące świec, których płomienie odbijały się w setkach kryształków zdobiących kandelabry, wypełniało salę rzęsistym złotym światłem. Tłum skrzył się oślepiającym blaskiem drogocennych kamieni z biżuterii dam. Z ramion mężczyzn spływały fałdy jedwabnych, aksamitnych i futrzanych peleryn. Wielka fala deseraedzkiej szlachty i śmietanki kupieckiej finansjery krążyła wolno po sali, wymieniając uściski dłoni, gawędząc, dokonując prezentacji, skupiając się przelotnie w małe grupki, kliki i grona, by po chwili rozpaść się i wmieszać ponownie w ten cyrkulacyjny krąg ludzkiego oceanu. Kelnerzy z wielkimi srebrnymi tacami pełnymi kanapek i kieliszków wina gładko włączali się w główny nurt, a inni, niosąc puste już tace, równie gładko się z niego wynurzali. Centrum tego wiru stanowiła grupka czterech mężczyzn, którzy przybyli ze swych krajów, by konkurować o rękę księżniczki Rebeki.

- Bigelow, Raymond, Harkness i oczywiście Logan - powiedział Kevin, spoglądając ponad tłumem. - Stoi z lordem Hepplewhitem i baronem Ashburym. Widzę, że przyprowadził kilku swoich czarnogwardzistów. Za to Bigelow jest bez świty. Czy nasi dyplomaci odpowiedzieli na moją notę, Winslow?

- Tak, panie. Rankiem nadeszły wiadomości od ich ekscelencji Berryego i Wainrighta.

- Co napisali?

- Że dumą Deserae są jej sady, lecz produkuje się tu niewiele wina.

- Dobrze. Co jeszcze?

- Większość poddanych zatrudniona jest w sektorze hodowli owiec i drzewno-leśnym. Nic dziwnego, ich produkcja to głównie wełniane ubrania oraz drewniane przedmioty i dekoracje. Wytwarzają także płótno lniane. Mają też kilka kopalni cyny.

- Owce - powiedział Kevin z namysłem. - Hmmm... No dobrze, mogę cię potrzebować. Poczekaj tu na mnie.

Podał zaproszenie odźwiernemu, który zaanonsował jego przybycie - nie żeby ktokolwiek słuchał albo w ogóle był w stanie cokolwiek usłyszeć w tym hałasie. Niemal godzinę zajęło Kevinowi dotarcie do środka sali. Każdy krok oznaczał kolejną porcję pozdrowień, ukłonów, uścisków dłoni i wymiany grzeczności. Książę nie zbaczał jednak z wyznaczonego kursu, choć innym gościom mogło się wydawać, że nie zmierza do żadnego konkretnego celu, a jedynie fala ludzi unosi go przypadkiem do wewnętrznego królewskiego kręgu. Faktycznie, sprawiał wrażenie niemal zaskoczonego, gdy obrócił się w pewnej chwili i stanął twarzą w twarz z księciem Bigelowem.

- Samuelu - zaczął z lekkim ukłonem. - Miło cię znowu widzieć. Dobrze wyglądasz.

- Ty także, Kevinie. - Bigelow nie skłonił się ani nie uśmiechnął. Sam był młodzieńcem o świetnej prezencji, nieco przysadzistym, lecz krzepkim, zwykle bardzo przyjaznym i ujmującym. Trzy tygodnie temu postrzegano go jako osobę mającą duże szanse. Teraz był zmęczony całą tą grą i bliski powrotu do domu. Lordowie Deserae zawęzili pole wyboru do dwóch kandydatów. Bigelow był wystarczające dobrze poinformowany, aby wiedzieć, że odpadł z rozgrywki.

- Raymond, Harkness. - Kevin kolejno uścisnął im dłonie. Raymond, chudy, rachityczny mężczyzna o skąpej bródce, sprawiał wrażenie, jakby wiecznie śnił na ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin