Rose Melikan
Szyfr Blackstone’a
Przełożyła: Ewa Wojtczak
Tytuł oryginału The Blackstone Key
Wydanie oryginalne 2008
Wydanie polskie 2010
Anglia, rok 1795. Młodziutka i nadzwyczaj urodziwa Mary Finch otrzymuje zaproszenie od bogatego stryja, którego nigdy nie poznała i rusza do położonego na wybrzeżu Suffolku. To szansa na naprawę kulejących od lat stosunków rodzinnych. Niespodziewanie ekscytująca przygoda zamienia się w walkę nie tylko o honor rodziny, ale własne życie. Spotkany po drodze umierający mężczyzna przekazuje jej zegarek z inicjałami stryja i niezrozumiałe dla niej ostrzeżenie, wciągając dziewczynę w niebezpieczną intrygę szpiegowską. Mary odnajduje zaszyfrowane dokumenty. Kluczem do ich odczytania okaże się Kodeks Prawny Williama Blackstone'a.
Zegar na kościele Najświętszej Marii Panny w Cambridge bił co pół godziny w szary, posępny październikowy poranek roku 1795. Deszcz przestał już padać, choć z ciężkich chmur lada chwila mogła spaść kolejna ulewa, a wiatr wiejący z północy miał w sobie zimową przenikliwość. Krótko mówiąc, był to tego rodzaju poranek, który z łatwością mógł zgasić erudycyjne zapały uczniów i studentów, a sprzedawców z King's Parade zniechęcić do otwarcia sklepów jeszcze przynajmniej przez kolejną godzinę. A jednak wokół panował duży ruch, ulicę przemierzało sporo prywatnych powozów, a „Pod Orłem”, w głównej gospodzie, liczni goście robili taki hałas, że nikt nie słyszał dzwonów kościoła uniwersyteckiego.
Drzwi gospody otworzyły się, początkowo nie bez przeszkód, gdyż ktoś się o nie opierał, aż wreszcie do środka weszła młoda kobieta. Nosiła płaszcz podróżny i czarny trójgraniasty kapelusz. W mniej zatłoczonym miejscu taki kapelusz mógłby wzbudzić niejakie zainteresowanie, szczególnie że reszta stroju jego właścicielki sugerowała oszczędność osoby nobliwej, lecz niebogatej. Jej płaszcz był znoszony i postrzępiony u dołu, trzewiki powtórnie podzelowano, szalik zaś wydziergały niewprawne palce, z których jeden wystawał obecnie z dziury w rękawiczce. Na tle całości zatem trójgraniasty kapelusz bezsprzecznie się wyróżniał, ponieważ takiego nakrycia głowy nie można było nabyć za kwotę mniejszą niż dziesięć szylingów. W dodatku kapelusz ów, umieszczony filuternie na kasztanowych lokach, sugerował niezależność ducha i intelektu, której nie przytłoczyły jeszcze kiepskie warunki materialne. W wypełnionej ludźmi sali „Pod Orłem” nikt jednakże nie zwrócił uwagi na dziewczynę.
Dostrzegł ją tylko jeden człowiek, i to wyłącznie dlatego, że ją znał. Doktor Smithson Nichols, nauczyciel akademicki w Trinity College, zwykle nie interesował się tym, co nie wiązało się z jego pracą. Młoda osóbka w progu niezwykle wszakże przypominała jedną z nauczycielek ze szkoły w pobliskim Saint Ives, gdzie była zatrudniona również jego siostra, panna Nichols. Dlatego doktor spokojnie zamachał ręką w kierunku dziewczyny, a po chwili - ponieważ siedzący obok niego mężczyzna palił szczególnie cuchnące cygaro - nawet pofatygował się i przeszedł salę, aby pomówić z przybyłą.
- Ach, panna Finch, nieprawdaż? - spytał głosem bez wyrazu, gdy stanął u jej boku. - Pozdrowienia z Alma Mater. Widzę, że moja droga siostra nie towarzyszy pani, ale mam nadzieję, że miewa się dobrze? Czy akademia pani Bunbury wciąż pozostaje najwspanialszą w naszym kraju świątynią kobiecej nauki?
Mary Finch nie lubiła doktora Nicholsa ani jego „drogiej” siostry, ale że była w tym momencie bardzo skrępowana, potraktowała go z większą życzliwością, niżby to uczyniła w innej sytuacji. Z braku doświadczenia nieszczególnie dobrze czuła się w hałaśliwej piwiarni, doktor Nichols miał zaś przynajmniej tę zaletę, że był osobą znajomą - nawet jeśli Mary uważała go za napuszonego gadułę.
- Tak - przyznała, usiłując się uśmiechnąć w uznaniu dla jego dowcipnego stwierdzenia - wszyscy mamy się dobrze, tylko że ja... jestem... w podróży.
- W podróży? - powtórzył doktor Nichols. Wymówił te słowa w taki sposób, jakby niezupełnie spodobał mu się ich smak. - Rozumiem.
Nie istniał żaden powód, dla którego Mary miałaby się tłumaczyć doktorowi Nicholsowi, jednak coś w jego tonie sprawiło, że poczuła się zobowiązana do udzielenia wyjaśnień. A może po prostu obawiała się najbliższej przyszłości i pragnęła się usprawiedliwić sama przed sobą? Tak czy owak, odpowiedziała na niezadane pytanie doktora.
- Zgadza się, jadę do stryja, Edwarda Fincha. Ma posiadłość w Suffolku i zaprosił mnie do siebie w odwiedziny. Może pan przeczytać w Atlasie Cary'ego wszystko o tym... to znaczy o posiadłości stryja.
Mary zrobiło się głupio natychmiast, gdy wypowiedziała te słowa, a doktor Nichols zmarszczył brwi na sugestię, że mógłby czytywać takie pospolite publikacje.
- Doprawdy - odparował wyniośle - niezwykle satysfakcjonująca jest bez wątpienia świadomość, że szczegóły naszego systemu kanalizacyjnego mogą poznać wszyscy czytelnicy Atlasu Cary'ego. Kimkolwiek by się było - dorzucił po krótkiej pauzie.
- Tak, no cóż... Mary rozejrzała się wokół siebie bezradnie, myśląc, że doktor Nichols jest jeszcze bardziej niemiły niż jego siostra. Słuchając go, można by pomyśleć, że ma się do czynienia z... księciem Cambridge, podczas gdy w rzeczywistości mężczyzna zajmował skromne pokoje w kolegium i najprawdopodobniej nie wiedział nic o systemach kanalizacyjnych. A jednak możliwe, że mimo całej swej pychy jak najszybciej wróci do Trinity College i od razu przeczyta o posiadłościach jej stryja wszystko, co znajdzie w Atlasie.
Na szczęście Mary w żaden sposób nie ujawniła oburzenia w następnym stwierdzeniu; przynajmniej doktor Nichols niczego nie zauważył.
- Ależ tutaj panuje tłok - rzuciła. - Nie wie pan, czy tak jest tu zazwyczaj?
Co może zaskakujące, pytanie to spowodowało, że doktor Nichols nieznacznie się wyprostował. Lubił, gdy zasięgano jego opinii - wydawał je zresztą swobodnie, nawet nieproszony, choć rzeczywiście wolał, gdy ktoś pytał go wprost.
- W istocie nie - wyjaśnił. - Dzisiejszy nieprzyjemny ścisk to skutek gonitw konnych.
- Gonitw konnych?! - zawołała Mary. - Tutaj? To znaczy... w Cambridge?
- Nie, nie, w Newmarket. Jak słyszałem, tych zawodów od dawna oczekiwano, w rezultacie więc wszyscy, którzy albo interesują się końmi, albo pragną się uwolnić od dużej sumki... co dotyczy, jak mniemam, naprawdę dużej części tutejszej ludności... śpieszy do tej miejscowości wszelkimi możliwymi środkami lokomocji.
- O Boże - jęknęła Mary - przypuszczam zatem, że może być ciężko zarezerwować miejsce w powozie.
- Powiedziałbym raczej, że to prawie niemożliwe. Ale panna chyba nie interesujesz się przecież takim prostackim spektaklem. Ja w każdym razie nie zalecam.
- Może i się interesuję - sprzeciwiła się Mary choćby tylko dlatego, że nie chciała przyjmować od doktora żadnych zaleceń - ale i tak muszę pojechać do Newmarket. Leży na drodze do Suffolku, rozumie pan.
- Ach tak, bez wątpienia. - Doktor Nichols najwyraźniej zdążył zapomnieć o Suffolku albo raczej po prostu nie słuchał na początku swej rozmówczyni zbyt uważnie. - Niestety nie jest to dobry dzień na podróż do Newmarket - zawyrokował. - Radziłbym odłożyć wyjazd do jutra bądź do przyszłego tygodnia.
Mary przypomniała sobie niezbyt entuzjastyczną reakcję swej pracodawczyni, kiedy poprosiła o urlop. Gdyby musiała teraz wrócić, byłoby jej znacznie trudniej wyrwać się po raz drugi, zresztą okazałaby... słabość, przyznając się do porażki przy pierwszej przeszkodzie.
- Nie byłoby mi zbyt wygodnie odkładać wyjazd - odparła z takim opanowaniem, na jakie potrafiła się zdobyć.
Doktor przypomniał sobie, że panna Finch jest dość upartą młodą kobietą, uznał więc, że niewątpliwie zignorowałaby wszelkie sugestie, których mógłby jej udzielić człowiek rozważny (w osobie jego samego). W odpowiedzi wzruszył więc tylko ramionami, potwierdzając własną bezradność wobec jej uchybień, i rzucił uwagę, że może niech lepiej dziewczyna od razu spróbuje sobie zarezerwować to miejsce.
- Tak, pewnie tak - zgodziła się, wstała i nie oglądając się na swego towarzysza, wcisnęła się w szczelinę w tłumie. Doktor Nichols uznał jej zachowanie za wysoce niekulturalne, szczególnie że Mary umknęła przed ostatnim ostrzeżeniem dla młodych kobiet podróżujących samotnie publicznymi środkami transportu, którego chciał jej właśnie udzielić. Zamiast tego wydął usta i mruknął: „Do widzenia” w miejsce, w którym nauczycielka właśnie zniknęła.
Mary przecisnęła się do sali barowej i w końcu dotarła do kontuaru, gdzie właściciel lokalu potwierdził, niestety, przepowiednię doktora Nicholsa: wszystkie miejsca w powozie do Ipswich były już zajęte, przynajmniej do postoju w Newmarket. W tym momencie na dziewczynę naparło kilku mężczyzn w długich płaszczach podróżnych, rywalizując z nią o uwagę właściciela, toteż jej dalsza konwersacja z nim sprowadziła się do serii krzyków.
- Och! - wrzasnęła Mary, kiedy przepychał się obok niej jakiś zażywny jegomość.
- Trzeba było zarezerwować sobie miejsce wcześniej - odkrzyknął właściciel gospody. Wydał trzy kufle piwa z pianą i wytarł kontuar w miejscu, gdzie wylało się nieco płynu. - Dobra, słyszałem, dwa duże old reliable.
- No tak, ale co ja teraz zrobię? Kiedy jest następny powóz?
- Pojutrze!
- Co takiego?! Oj, przepraszam! - Tym razem to ona kogoś odepchnęła. - Nie ma żadnego innego?
Właściciel wytarł ręce i sprawdził w spisie, przesuwając palcem w dół po stronie.
- Przykro mi, proszę pani, niczego wolnego nie widzę... A nie, skłamałbym. Zostało jedno miejsce w pośpiesznym do Norwich.
- Ależ ja chcę jechać do Ipswich! - przypomniała mu Mary, podczas gdy jakiś osobnik pochylił się nad jej ramieniem, aby odebrać swoje kufle. Dla równowagi oparła dłonie na kontuarze, a kiedy je podniosła, były całe lepkie od rozlanego piwa. Dlaczego wszyscy tak dziwnie się tu zachowywali, rozpychali się i wrzeszczeli? Niektórzy ze stojących za jej plecami mężczyzn wyglądali niemal na rozgniewanych, a przecież do początku gonitwy zostało jeszcze dobrych kilka godzin.
- Pośpieszny wyprzedzi zwykły powóz do Newmarket. Niech pan chwilę poczeka, sir, teraz rozmawiam z tą młodą damą! Może pani się tam przesiąść, panienko, i kontynuować podróż do Ipswich!
- Hm, przypuszczam, że będę musiała tak zrobić. Mam nadzieję, że za Newmarket zwolnią się miejsca?
- Na pewno - potwierdził właściciel. - Takie tłumy mamy tylko z powodu gonitwy. Witaj, Bill! Ostatni na True Blue! Powiedz Jebowi, że może ruszać! Lepiej niech pani jak najszybciej idzie na dziedziniec. Jeb Miller przywiązuje dużą wagę do punktualności odjazdów.
Mary wyjęła z kieszeni płaszcza sakiewkę i szybko wydobyła z niej pieniądze, obawiając się, że ktoś jej wyrwie z ręki, zanim zdoła uiścić opłatę. W końcu rzuciła pieniądze na kontuar. Następnie przedarła się z powrotem przez tłum i wyszła na dziedziniec, gdzie panował jeszcze większy rwetes. Najrozmaitsze powozy stały przygotowane do odjazdu, a wierzchowce, których właściciele weszli do gospody odpocząć przed dalszą podróżą do Newmarket, prowadzano tam i z powrotem, żeby nie przemarzły. Głośny dźwięk rogu obwieścił przyjazd dyliżansu pocztowego z Londynu. Jego cztery zgrzane konie stanęły, drżąc i niespokojnie potrząsając głowami, tymczasem woźnica zażądał natychmiastowej obsługi ze względu na cenny ładunek.
- Poczta! Zrobić przejście, poczta! Zabrać konie!
- Gdzie pani bagaż, proszę pani? - spytał Bill, krzepki młodzieniec o jasnych włosach.
- Nie mam pojęcia - przyznała się Mary i rozejrzała wokół siebie z niepokojem. - Kiedy tu przybyłam, jakiś inny chłopiec, taki w skórzanym fartuchu, powiedział, że mogę zostawić torbę u niego.
- Niech się pani nie martwi - odparł Bill wesoło - bardzo dobrze pani zrobiła. Jaka to była torba? Ze skórzanym uchwytem?
- Tak, z dwiema rączkami. Jedna jest luźna... no, pęknięta.
- Niech pani wsiądzie, a ja przyniosę bagaż.
- Dziękuję bardzo.
- W porządku, proszę pani - uśmiechnął się Bill. Nieczęsto miał szansę usługiwać takiej ładnej młodej damie, a to zielone piórko w jej kapeluszu bardzo pasowało do jej oczu. - O rany, co za dzień, prawda? Czy chciałaby pani być przyczyną takiego zamieszania?
- Nie sądzę, żeby w ogóle istniała taka możliwość. - Mary roześmiała się. Nadal odnosiła wrażenie, że trafiła w dość niepokojące zamieszanie, ale zaczynała dostrzegać zabawną stronę całej sytuacji. Gospoda „Pod Orłem” przypominała tego dnia mrowisko, w które ktoś wsadził kij - z pozoru panował tutaj chaos, niemniej jednak wszyscy dobrze wiedzieli, co powinni robić. Dziewczyna żywiła nadzieję, że wyekspediują ją we właściwym kierunku.
- To wszystko sprawka lorda Seymoura - ciągnął Bill. - Mówi się, że pułkownik od miesięcy próbuje wystawić Swiftsure'a przeciwko Księciu Arabii, ale lord Seymour nie miał do tej pory żadnego konia. Doszli do porozumienia dopiero w ostatni poniedziałek i obstawiający od razu poszaleli! Proszę uważać pod nogi, proszę pani, dziedziniec nie jest już w tym stanie co kiedyś.
Bill skierował ją do zgrabnego niebieskiego powozu, którego boczne drzwiczki zdobił napis: „True Blue. Cambridge. Newmarket. Thetford. Norwich”. Między dyszlami stał zaprzęg czarnych, połyskujących koni.
- No i dotarliśmy, proszę pani. Ta młoda dama to twoja czwarta pasażerka, Jeb - oznajmił, kiwając głową w stronę spowitego w długi płaszcz osobnika, który chodził wielkimi krokami w tę i z powrotem wzdłuż pojazdu.
Woźnica uchylił przed Mary kapelusza.
- Zechce pani wsiąść, panienko? Jesteśmy gotowi do odjazdu.
Dziewczyna wsiadła do powozu, zerknęła na trzech siedzących w środku mężczyzn, po czym wślizgnęła się na wolne miejsce. Jej torbę umocowano, a po chwili powóz zakołysał się, gdy Jeb Miller wspiął się na kozła. Prawie natychmiast służący trzymający konie za grzywy zawołał: „Konie gotowe”, na co Jeb odkrzyknął: „Puszczaj je!”. Służący odsunął się i woźnica popędził zaprzęg.
Od razu skręcili na King's Parade i Mary była w drodze. W drodze - pomyślała. - Cóż za fascynujące wyrażenie! Była w drodze, lecz nie wracała do szkoły! Mimo to, gdy usadowiła się wygodnie na siedzeniu, jej myśli nieubłaganie pobiegły ku życiu, które pozostawiała za sobą, być może na zawsze. Na to wspomnienie aż ścisnęło jej się serce. Trzy lata spędziła w szkole pani Bunbury, a trzy lata to długi okres dla kogoś, kto liczył ich sobie dopiero dwadzieścia. Rozkład zajęć szkoły Mary znała na pamięć: poranne i wieczorne modlitwy prowadzone przez panią Bunbury, lekcje - jedne interesujące, inne nudne, większość nijaka; posiłki, wraz z nieodłącznym deserem w postaci rolady z dżemem i nigdy dość mleka do herbaty; kościół w niedzielę rano i długie niedzielne popołudnia spędzane na jakimś „użytecznym” zajęciu, takim jak cerowanie pończoch.
W myślach odfajkowała tych kilka składników typowego tygodnia u pani Bunbury i uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem. Jakże mogłaby tęsknić za takim miejscem? Nie działo się tam zupełnie nic ekscytującego i nikt interesujący nigdy nie przyjeżdżał. Najlepszą rzeczą, jakiej mogła się spodziewać, były nowiny o doktorze Nicholsie, triumfalnie przekazywane przez jego ukochaną siostrę. W jej życiu naturalnie istniały milsze elementy i na pewno czasem wspomni inne nauczycielki - no, w każdym razie, niektóre z nich.
Wyjrzała przez okno i zapatrzyła się na wiejski krajobraz, który mijali. Jeśli miała być szczera, okolica wyglądała raczej nieciekawie. Teren wokół był płaski, porośnięty drzewami, z których deszcz pozrywał liście, stały więc bure i nagie. Gdyby choć słońce zaświeciło, ranek mógłby być całkiem przyjemny, bez słońca jednak świat wydawał się jednolitą paletą szarości i ziemistych brązów. Jeśliby Mary oglądała taki widok z okna swojej sypialni, wzbudziłby on u niej niewielkie zainteresowanie - tyle że oczywiście z żadnego okna akademii pani Bunbury nie dało się nic zobaczyć. A zatem ten widok, jazda pośpiesznym powozem, współpasażerowie, nawet harmider gospody „Pod Orłem” były dla niej niewątpliwie czymś zupełnie nowym i stanowiły niezwykłą odmianę w jej życiu. Żaden uczeń, uciekający na końcu semestru przed trudami szkoły, nie mógłby mieć pełniejszego poczucia odzyskanej wolności.
Podróż do Newmarket odbyła się niemal w milczeniu. Mary nigdy wcześniej nie konwersowała z grupą obcych mężczyzn i nie miała pojęcia, jak rozpocząć rozmowę. Jej towarzysze z kolei wiedzieli bardzo dobrze, o czym chcieliby podyskutować, nie czuli się jednak na siłach podjąć któryś z takich tematów w jej obecności. Byli to trzej mieszczanie w średnim wieku, którzy w chwili buntu przeciwko codziennej tyranii domu i pracy postanowili obejrzeć główny wyścig. Uważali jednak, że wyścigi konne, chociaż wyśmienity sport i rozrywka stanowczo warta postawienia paru dniówek, nie są odpowiednim tematem dla uszu młodej damy. Możliwe zatem były jedynie sporadyczne wzmianki dotyczące aktualnych zdarzeń, podczas gdy zabawne komentarze oceniające reakcje czyjejś żony w związku z dzisiejszą przygodą mężczyźni zachowywali dla siebie.
Ciszę panującą w powozie przerywały czasem uwagi woźnicy, który wyrażał się w bardzo bezpośredni sposób i z niewielką tolerancją dla każdego, kto utrudniał mu jazdę. Woźnica nie wydawał się szczególnie zaniepokojony, czy jego opinii słuchają jakieś młode damy, chociaż tak się zdarzyło, że szacował sytuację w sposób właściwy. Mary nie widziała wprawdzie przeszkód, które wzbudzały gniew mężczyzny, odkryła jednak, że z nim sympatyzuje. Woźnica nie godził się po prostu na żadne „nonsensy” ze strony leniwych furmanów ani zadufanych w sobie dżentelmenów, którzy sądzili, że potrafią jeździć konno, „a nie odróżniają jednego końca wierzchowca od drugiego”. Zastanawiał się głośno, co ci ludzie robią na drodze, kiedy inne osoby mają do załatwienia bardzo ważne sprawy i nie życzą sobie być wstrzymane przez taką głupotę!
- Wynocha z tej cholernej drogi, ale już!
Mary pożałowała, że nie może nikomu powiedzieć, aby wynosił się z „cholernej drogi” - na przykład doktorowi Nicholsowi czy czasami nawet pani Bunbury.
Nie - pomyślała, marszcząc czoło - nie użyłabym takiego przymiotnika. Na pewno bym nie przeklęła. Może powiedziałabym „paskudnej”. „Wynocha z tej paskudnej drogi!”. O tak, to brzmiało niemal równie mocno.
Bliżej Newmarket na „paskudnej drodze” panował coraz większy tłok i Mary zaczęła myśleć o swoim krewnym. Co zrobię, jeśli spóźnię się na powóz albo, mimo zapewnień właściciela „Pod Orłem”, w powozie do Suffolku nie będzie wolnych miejsc? Wyobraziła sobie siebie taszczącą własny kufer przez opustoszałe ulice Newmarket, których mieszkańcy porzucili domy i firmy, aby obserwować rywalizację Swiftsure'a i Księcia Arabii.
- Przepraszam - odezwała się, obejmując jednym spojrzeniem wszystkich trzech towarzyszy - ale czy któryś z panów mógłby mi podać nazwę gospody, przy której zatrzymamy się w Newmarket? Rozumiecie panowie, muszę się tam przesiąść na powóz do Suffolku.
Jej słowa powitano ze zdumieniem; równie dobrze mogłaby im zaproponować podróż na księżyc.
- Suffolk, panienko?! - zawołał jeden z mężczyzn. Miał wydatną grdykę, która teraz poruszała się szybko w górę i w dół. - Przecież tam są obecnie Francuzi! Jeśli panią złapią, zetną pani głowę.
Mary popatrzyła na mężczyznę wstrząśnięta, na szczęście jego towarzysze wyśmiali go jako przeklętego głupca; oczywiście że w Suffolku nie ma Francuzów - jak można powiedzieć coś takiego młodej damie, przerażając ją i w ogóle... Sugerowali tamtemu, że powinien się za siebie wstydzić. Chociaż być może Francuzi rzeczywiście przybędą tam lada dzień, skoro Suffolk leży tak bardzo blisko Francji, patrząc z geograficznego punktu widzenia. Na pewno nie jest to bezpieczne miejsce ze względu na groźbę wojny. Czy dziewczyna jest pewna, że chce tam jechać?
Wyglądali, jak gdyby zamierzali doradzić jej jakiś alternatywny cel podróży, ale kiedy potwierdziła swoje zamiary, potrząsnęli tylko głowami i zasznurowali usta, rezygnując z dalszych ostrzeżeń. (Mary skojarzyła im się z klientem, który obstaje przy serży, chociaż wystarczyłby mu bez wątpienia dobrej jakości filc za pół ceny. Ale skoro klient zdecydował się na serżę, niech bierze; lepiej się z nim nie spierać i tyle). Tak naprawdę Mary była znacznie mniej pewna siebie, niż twierdziła. Czy jej podróż jest rzeczywiście tak bardzo ryzykowna? Nie wiedziała zbyt wiele o tej wojnie, poza powszechnie znanym faktem, że Francuzi zgładzili swego króla, przy czym myśl ta już sama w sobie wydała się jej wyjątkowo makabryczna. Jeśli Suffolk mieliby najechać Francuzi o takich zamiarach, perspektywa jazdy tamże była jeszcze gorsza niż brak miejsca w powozie!
Mary wysiadała zatem przy „Białym Jeleniu” w Newmarket z pewnym niepokojem, lecz jej lęki zostały wkrótce rozproszone. W przytulnym salonie gospody otrzymała uspokajające informacje, że w powozie z Ipswich są wolne miejsca, a sam powóz jest oczekiwany wkrótce. Do dziewczyny nie dotarły też żadne dalsze niepokojące prognozy co do rychłej inwazji wroga. Wręcz przeciwnie, nie spotkała nikogo, kto by uważał jej podróż za nierozsądną w jakimkolwiek sensie, a obserwowała minę każdego ze swoich rozmówców uważnie, na wypadek gdyby próbowali zataić przed nią niebezpieczeństwo, ażeby uzyskać od niej zapłatę za przejazd. Na szczęście nie zauważyła żadnych niecnych intencji i przeświadczenie, że bez problemów może kontynuować podróż, ogarnęło ją niczym fala spokoju. Poczuła tak wielką ulgę, że lekkomyślnie zamówiła ciepłą bułeczkę i filiżankę herbaty.
Podobnie jak w gospodzie „Pod Orłem”, w „Białym Jeleniu” również roiło się od ludzi. Jednakże Mary, pokrzepiona bułką i zadowolona ze swego miejsca przy ogniu, a niedługo także w powozie, bez niepokoju patrzyła na ruch wokół siebie. Wszyscy rozmawiali o najważniejszym wydarzeniu dnia i dziewczyna usłyszała całkiem dużo o dwóch koniach, ich dżokejach i potencjalnym wyniku, jeśli wystartuje również trzeci wierzchowiec, Blue Moon. O upływającym czasie informował ją wiszący naprzeciwko niej na ścianie wielki zegar o białej tarczy. Kwadrans po dziesiątej właściciel gospody zakomunikował, że powóz z Ipswich spóźnia się zapewne z powodu ruchu panującego w Cambridge w dniu wyścigu.
- Nie ma obaw, panienko - zapewnił ją - odjedzie pani najpóźniej za pół godziny. Taka zwłoka to drobiazg. Wie pani, czasami, gdy jest pełen zestaw gonitw, przejazdy zostają wstrzymane nawet na kilka godzin.
- Kto pana zdaniem zwycięży? - spytała Mary. Wyścigowy żargon rozbudził jej zainteresowanie, chociaż nie wiedziała, czy lepiej gdy koń ma „mocne stawy”, czy gdy cechuje go „zwrotność”. Oba te przymioty wydawały się wielce pożądane.
- No cóż - rozważył właściciel, przekrzywiając lekko głowę - gdybym był graczem, którym nie jestem, nie kusiłoby mnie postawienie na Swiftsure'a. Ale w tej okolicy trzeba mieć odwagę, aby stawiać przeciwko lordowi Seymourowi.
- To prawda, że Książę Arabii jest znacznie mniejszy niż Swiftsure? To nie wydaje się w porządku, że biedak musi się ścigać z większym koniem... Czy dostanie fory?
- Och, nie, panienko - odparł właściciel z uśmiechem. - Ale proszę się nie martwić. Książę jest może mały, lecz dzielny, rozumie pani? To bardzo odważny koń, który nienawidzi przegrywać. A poza tym niesie na swoim grzbiecie lżejszy ciężar, a widziałem konie jego rozmiaru przebiegające ponad dziewięć furlongów...
entlik