Taran Matharu
Summoner: Początek
Cykl: Zaklinacz Tom 1
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Tytuł oryginału: Summoner. The Novice
Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka
Ilustracja na okładce: Małgorzata Gruszka
Mapa: Małgorzata Gruszka
Wydanie oryginalne 2014
Wydanie polskie 2015
Kochani Czytelnicy,
chciałybyśmy opowiedzieć Wam, jak doszło do tego, że saga o przygodach Fletchera i jego demona Ignatiusa trafiła do Polski. Jak się zapewne domyślacie, codziennie do naszych skrzynek mailowych trafia wiele ofert od autorów lub ich agentów literackich z całego świata, więc wybór nie jest prosty. Niestety, choć bardzo byśmy chciały, nie jesteśmy w stanie przestudiować wszystkich propozycji, zazwyczaj więc kierujemy się jakimiś dodatkowymi podpowiedziami, czy informacjami - często są to chwyty marketingowe, które mają przykuć naszą uwagę.
Tak było i tym razem. Młody debiutujący autor z Anglii, który po kilku miesiącach miał setki tysięcy fanów na wattpadzie i najlepszych wydawców w kilkunastu krajach. Amerykańskie media piszą o fenomenie, o nowym zjawisku na rynku wydawniczym! Oho, coś w tym musi być. Połknęłyśmy haczyk.
Jeszcze pełne sceptycyzmu, sięgnęłyśmy po tekst. No i miła niespodzianka. O rany! Ale jaka?!!! Już po lekturze pierwszych stron wiedziałyśmy, że mamy hit. Że wreszcie, po latach, jest książka na miarę naszych ukochanych „Zwiadowców”!
No i tak, strona za stroną, rozdział za rozdziałem, ogarniała nas coraz większa euforia! To jest super! Człowiek nie może się oderwać, przywiązuje się do bohaterów i kiedy dociera (po nieprzespanej nocy) do ostatniego zdania, jest wściekły, że na drugi tom musi czekać. A potem nie może przestać myśleć o odważnym młodzieńcu, pięknej elfce i mądrym krasnoludzie, o przedziwnych, wspaniałych demonach z Eteru, wrednych spiskujących arystokratach z Hominum i przerażających orkach (zwłaszcza o albinosie)...
Znacie to uczucie? Nie jest ono częste, prawda? Ta książka to prawdziwy fenomen! I nie ma w niej tanich marketingowych chwytów! Ona jest po prostu pisana sercem! I trafia prosto do serca!
Ewa Holewińska i Anna Pawłowicz, Wydawnictwo Jaguar
Mamie za to, że zawsze mogę na nią liczyć.
Alice, która podczas pracy nad tą książką była mi opoką.
I moim czytelnikom z serwisu Wattpad, bez których nie osiągnąłbym niczego.
- 415 -
Teraz albo nigdy. Fletcher wiedział, że jeśli nie powali zwierzęcia pierwszym strzałem, dziś wieczorem będzie głodny. Zmrok zapadał szybko, a on był już mocno spóźniony. Jeżeli nie wróci do wioski na czas, brama zostanie zamknięta, i Fletcher albo przekupi wartowników - a pieniędzy nie miał - albo będzie musiał spędzić noc w lesie.
Młody łoś pocierał łbem o pień strzelistej sosny. Płaty zdartego mchu pokrywały poszycie wokół drzewa. Sądząc po rozmiarach i budowie zwierzęcia, Fletcher ocenił, że ma przed sobą młodego osobnika, który właśnie zamierzał zrzucić pierwsze rogi. Okaz był wspaniały. Sierść połyskiwała przy każdym ruchu, ślepia skrzyły się inteligencją.
Fletcherowi zrobiło się smutno, że musi zapolować na to majestatyczne stworzenie. Zaczął już jednak szacować wartość zdobyczy. Grubą skórę sprzeda handlarzom za niemałą sumkę, zwłaszcza że zima wciąż nie ustępowała. Zarobi na niej przynajmniej pięć szylingów. Poroże, choć jeszcze niezbyt okazałe, było w znakomitym stanie. Przy odrobinie szczęścia mogło przynieść Fletcherowi kolejne cztery szylingi. Najbardziej jednak pożądał mięsa. Kruchej, soczystej dziczyzny, której skwierczący tłuszcz spłynie ciężkimi kroplami do ognia.
Pasma gęstej mgły osiadały na ubraniu młodzieńca warstwą wilgoci. W lesie panowała cisza. Zazwyczaj w górze skrzypiały kołysane wiatrem gałęzie, dzięki czemu mógł przekradać się wśród zarośli bez obaw, że zdradzi go jakiś szelest. Dzisiejszego wieczoru stąpał delikatnie, wstrzymując oddech
Zsunął łuk z ramienia i oparł strzałę na cięciwie. Lepszej nie mógł sobie wymarzyć. Drzewce było solidne i proste, lotki wykonano z porządnych gęsich piór, stabilizujących lot strzały o wiele skuteczniej niż tanie indycze pióra, jakie zwykle kupował na targu. Odetchnął płytko i napiął cięciwę. Poczuł pod palcami śliską powierzchnię. Przed wyjściem z domu natarł ją gęsim sadłem, by nie skurczyła się w wilgotnym powietrzu. Zmrużył oczy i wymierzył do łosia. Obraz grota strzały był rozmyty, po chwili jednak odzyskał ostrość. Ukrytego w wysokiej trawie Fletchera dzieliło od zwierzęcia dobrych trzydzieści stóp. Cel był trochę zbyt daleko, lecz brak wiatru sprzyjał łucznikowi. Nie musiał się obawiać przypadkowych podmuchów.
Nauczony gorzkim doświadczeniem wielu nocy spędzonych z pustym brzuchem wyczuł chwilę, kiedy w jego ciele i umyśle zapanował absolutny spokój. Wykorzystał ją. Płynnym ruchem uwolnił strzałę i wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze. Usłyszał głuche trzepotanie cięciwy i uderzenie grotu w cel. Pięknie! Pocisk przeszył pierś, płuca i serce młodego łosia. Zwierzę runęło na ziemię, ciałem zatrzęsły konwulsyjne drgawki. Bijące bezradnie kopyta znaczyły ziemię głębokimi śladami.
Fletcher wysunął sztylet z zawieszonej u pasa cienkiej pochwy i puścił się biegiem w stronę łosia. Nie musiał go dobijać. Czysty strzał, zapewne tak powiedziałby Berdon. Zabijanie jednak nigdy nie jest czyste. Sącząca się z rozwartego pyska krwawa piana świadczyła o tym aż nazbyt wyraźnie.
Ostrożnie wyciągnął drzewce strzały i z zadowoleniem stwierdził, że nie pękło. Także grot nie wyszczerbił się na twardych żebrach. Wbrew swemu imieniu, Fletcher[1] nie lubił tracić czasu na przygotowywanie nowych strzał. Wolał zajęcia, jakie zlecał mu Berdon. Podobała mu się praca kowala; z lubością nadawał kawałkom żelaza rozmaite kształty. Być może przypadł mu do gustu panujący w kuźni żar, a może rozkoszny ból mięśni po całodziennym trudzie. Bez znaczenia był też zapewne ciężar pobrzękujących w kieszeni monet.
Łoszak okazał się ciężki, lecz droga do wioski nie była daleka. Młodzieniec ciągnął zwierzę za poroże, cielsko gładko sunęło po mokrej trawie. Oby tylko nie wytropił go jakiś wilk albo żbik. Zdarzało się, że drapieżniki napadały na wracających z łowów mężczyzn i odbierały im upolowaną zdobycz. Niekiedy także i życie.
Fletcher wytropił łosia w lesie porastającym Góry Niedźwiedziozębe. Ich nazwa pochodziła najpewniej od dwóch bliźniaczych szczytów, kształtem przypominających kły potężnego zwierzęcia. Wieś rozłożyła się na łączącej oba wierzchołki skalistej przełęczy i wiodła do niej jedyna usłana kamieniami ścieżka. Można ją było bez trudu obserwować z bramy oraz niewysokich wież strażniczych, umacniających wzniesioną z grubych pni palisadę. Napaści nie zdarzały się często. Piętnastoletni Fletcher pamiętał właściwie tylko jedną. Osada położona była daleko na północ od dżungli, nie spodziewano się więc najazdu orków. Mieszkańcom groziły raczej okoliczne bandy rabusiów. Wiejska rada traktowała jednak kwestie bezpieczeństwa bardzo poważnie, przekroczenie bramy po dziewiątym dzwonie stanowiło dla spóźnialskich nie lada wyzwanie.
Fletcher ciągnął łosia po gęstej trawie, wzdłuż porastającej pobocze skalistej dróżki. Nie chciał uszkodzić na kamieniach delikatnej sierści. Była zbyt cenna. Futra należały do nielicznych towarów, jakie mieli na sprzedaż, i to właśnie im wieś zawdzięczała swą nazwę: Skóry.
Szło się coraz trudniej. W gęstniejącym mroku zdradliwy żwir raz po raz sypał mu się spod stóp. Słońce skryło się za górską granią i Fletcher przeczuwał, że lada chwila usłyszy dźwięk dzwonu. Zacisnął zęby i przyspieszył kroku. Zaklął pod nosem, kiedy potknął się i przewrócił. Starł kolana na twardym podłożu.
Gdy wreszcie dotarł do wioski, zastał to, czego się spodziewał. Wrota były zaryglowane, zapalono nocne latarnie. Leniwi wartownicy zamknęli bramę wcześniej, niż powinni. Wałkoniom spieszno było do karczmy na wieczorny kufelek piwa.
- Durne nieroby! Do dziewiątego dzwonu jeszcze kawał czasu! - krzyknął Fletcher, opuszczając na ziemię rogaty łeb swej zdobyczy. - Otwierać! Nie będę spał w lesie tylko dlatego, że zachciało się wam zalać ryje! - Zdzielił bramę mocnym kopniakiem.
- Spokojnie, Fletcher, spokojnie. O co tyle hałasu? Tu próbują spać porządni ludzie - padła odpowiedź i sponad drewnianej palisady wychylił się Didric, a jego wielka twarz, okrągła jak księżyc w pełni, rozciągnęła się w paskudnym uśmiechu.
Fletcher skrzywił się z niesmakiem. Ze wszystkich strażników, którzy mogli trzymać dziś wartę, musiał akurat trafić na Didrica Cavella, najgorszego z całej zgrai! Miał piętnaście lat i był jego równieśnikiem, ale uważał się za dorosłego mężczyznę. Fletcher nie znosił tego typa. Prymitywny osiłek, który przy każdej okazji starał się pokazać, kto rządzi we wsi.
- Pozwoliłem dziennej zmianie zejść z posterunku nieco wcześniej. Widzisz, ja swoje obowiązki traktuję poważnie. Jutro z rana przyjeżdżają kupcy, a w takich sytuacjach ostrożności nigdy za wiele. Nie wiadomo, jaka hołota może się przywlec pod bramę. - Didric zachichotał, wyraźnie ubawiony własnym żartem.
- Wpuszczaj mnie, Didric! Obydwaj wiemy, że brama powinna stać otworem do dziewiątego dzwonu - odrzekł Fletcher.
W tym momencie donośne bicie dzwonu poniosło się smętnym echem po okolicznych dolinach.
- Co mówisz?! Nie dosłyszałem! - zawołał Didric i teatralnym gestem przyłożył dłoń do ucha.
- Powiedziałem, żebyś otworzył, pacanie. To wbrew prawu. Jeżeli mnie natychmiast nie wpuścisz, zgłoszę wszystko twoim przełożonym! - zawołał gniewnie Fletcher, wpatrując się w bladą twarz, majaczącą w mroku nad palisadą.
- Cóż, zrobisz, jak zechcesz. Masz do tego prawo. Nie będę cię powstrzymywać. Ale pamiętaj, ukarzą wtedy nas obu i co komu z tego? Może się jakoś dogadamy, hę? Zostawisz mi tego łosia, a ja w zamian oszczędzę ci noclegu pod gołym niebem.
- Łosia?! Łosia to ja ci mogę, wiesz co... - rzucił z niedowierzaniem Fletcher. Nawet jak na Didrica tego rodzaju propozycja była jawną bezczelnością.
- Proszę cię, Fletcher. Trochę rozsądku. Wilki i żbiki wkrótce wyjdą na łowy, a teraz, zimą, nie powstrzyma ich nawet najjaśniejsze ognisko i albo dasz nogę, albo dasz im się pożreć. Tak czy inaczej, jeżeli nawet dożyjesz świtu, do wioski wrócisz z pustymi rękoma. Chcę ci po prostu pomóc - tłumaczył przyjaznym tonem Didric, jakby wyświadczał Fletcherowi wielką przysługę.
Twarz Fletchera zapłonęła czerwienią. Z taką podłością nie zetknął się jeszcze nigdy w życiu. Nieuczciwość była w Skórach na porządku dziennym i młodzieniec już dawno pogodził się z faktem, że świat dzieli się na ludzi majętnych oraz biedotę. Sam zaliczał się do tej drugiej grupy. Niemniej ten rozpuszczony smarkacz, syn jednego z najzamożniejszych mieszkańców osady, chciał go po prostu obrabować.
- Pomóc, powiadasz? Myślisz, że taki jesteś sprytny, co?
- Przedstawiam ci logiczne wnioski, jakie nasuwają się po analizie naszej sytuacji. A fakt, że okazuję się jej beneficjentem, jest po prostu przypadkowym zrządzeniem losu. - Didric odsunął dłonią długą grzywkę spadającą mu na oczy.
Wszyscy wiedzieli, że rodzice Didrica opłacają prywatnych nauczycieli, a on sam lubi się popisywać kwiecistym słownictwem. Ojciec miał nadzieję, że pewnego dnia syn zostanie sędzią pokoju i zasiądzie w prawniczej ławie w jednym z największych miast Hominum.
- Zagalopowałeś się nieco - odezwał się Fletcher. - Wolę przenocować w lesie, niż pozwolić, żebyś odebrał mi zdobycz.
- Ha! Zobaczymy, jaki z ciebie chojrak! Przed nami długa noc. Z przyjemnością popatrzę, jak opędzasz się od wilków. Zapowiada się ubaw po pachy. - Didric parsknął śmiechem.
Fletcher zdawał sobie sprawę, że strażnik rozmyślnie go prowokuje, lecz rozum nie zdołał ostudzić gotującej się w nim złości. Spróbował zdusić narastającą wściekłość, ale ta okazała się silniejsza.
- Nie oddam ci łosia. Za samą skórę wezmę pięć szylingów, a mięso jest warte dodatkowe trzy. Mam propozycję: wpuść mnie, a nikomu nie powiem o naszej rozmowie. I zapomnimy o całej sprawie - rzekł, wciąż czując w sercu bolesne ukłucie zranionej dumy.
- Teraz ty mnie posłuchaj. Ja też muszę coś z tego mieć, chyba to rozumiesz, prawda? Dzisiaj jestem w dobrotliwym nastroju i jeżeli oddasz mi poroże, o którym przypadkowo zapomniałeś wspomnieć, przestanę się wygłupiać i obaj dostaniemy to, na czym nam zależy.
Fletcher zesztywniał. Tupet Didrica przechodził wszelkie pojęcie. Po chwili jednak ochłonął i dał za wygraną. Ostatecznie noc we własnym łóżku była warta cztery szylingi. Westchnął głęboko i wyciągnął sztylet. Był ostry jak brzytwa, lecz nie wykonano go z myślą o piłowaniu rogów. Fletcher był wściekły, że będzie musiał okaleczyć łosia, ale nie miał wyjścia - postanowił odrąbać cały łeb.
Po chwili zmagań z kręgami szyjnymi trzymał w dłoniach rogatą głowę. Cieknąca krew zachlapała mu mokasyny. Krzywiąc się, uniósł łeb łosia wyżej i pokazał go Didricowi.
- No dobra, chodź tu i weź sobie te rogi - rzucił zza krwawego czerepu.
- Wrzuć mi to na górę - odparł wartownik. - Nie ufam ci.
- Co takiego?! - zawołał Fletcher
- Rzucaj albo nici z umowy! - zagroził Didric. - Nie chcę upaprać sobie munduru posoką.
Fletcher cisnął łeb w powietrze. Gęsty szkarłatny płyn chlusnął mu na bluzę. Rogaty łeb zatoczył łuk nad głową Didrica i rąbnął na drewniane deski pomostu za ostrokołem. Strażnik nawet na niego nie spojrzał.
- Wiesz co, Fletcher? Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność. Do zobaczenia jutro. Miłej nocy na świeżym powietrzu - dorzucił filuternie.
- Zaraz! - zawołał Fletcher. - A co z naszą umową?!
- Dotrzymałem swoich zobowiązań. Powiedziałem, że przestanę się wygłupiać i obaj dostaniemy to, na czym nam zależy. Ty z kolei stwierdziłeś, że wolisz zanocować w lesie, niż oddać mi łosia. Jak widzisz, obaj mamy to, na czym nam zależało. Powinieneś uważniej słuchać. W umowach liczy się każde słowo. Każdy sędzia ci to powie. - Didric odsunął się od palisady.
- Nie tak się dogadaliśmy! Wpuszczaj mnie, ty mała gnido! - ryknął Fletcher i zamaszyście wyrżnął czubkiem buta we wrota.
- Nic z tego. Czeka na mnie ciepłe łóżko. Niestety, twoje zostanie dziś puste - odparł ze śmiechem Didric i odwrócił się na pięcie.
- Masz wartę! Nie możesz wracać do domu!
Gdyby Didric opuścił posterunek, Fletcher mógłby się zemścić, zgłaszając sprawę wioskowym władzom. Co prawda, nie cierpiał donosicielstwa, lecz dla tego drania gotów był uczynić wyjątek.
- Ależ skąd. Nie mam dziś warty. - Głos Didrica stopniowo cichł. Widocznie schodził po schodach. - Niczego takiego nie powiedziałem. Zastąpiłem tylko Jakova, który skoczył do wygódki. Lada chwila powinien wrócić.
Fletcher zacisnął pięści. Nikczemność kłamliwego Didrica nie mieściła się w głowie. Spuścił wzrok i spojrzał na bezgłowe cielsko łosia, leżące obok jego zakrwawionych mokasynów. Wściekłość dławiła go niczym wzbierająca w gardle żółć. W myślach powtarzał sobie: To jeszcze nie koniec, na pewno nie.
- Wyłaź z łóżka. To jedyny dzień w roku, kiedy potrzebuję, żebyś wstał na czas. Nie mogę jednocześnie pilnować straganu i podkuwać jucznych koni.
Ledwie Fletcher uniósł powieki, rumiana twarz Berdona przesłoniła mu cały świat.
W odpowiedzi wymamrotał coś niezrozumiałego i naciągnął na głowę futrzaną narzutę. Miał za sobą długą noc. Nim Jakov pozwolił mu wejść, przetrzymał go za bramą całą godzinę. Postawił też warunek: kiedy następnym razem spotkają się w karczmie, Fletcher postawi mu kolejkę.
Zanim wreszcie trafił do łóżka, musiał wypatroszyć i oskórować łosia. Następnie podzielił mięso i rozwiesił je przy palenisku, by wyschło. Pozwolił sobie zjeść tylko jeden soczysty plaster. Piekł go dość krótko, bo szybko stracił cierpliwość i wcisnął całość do ust. Zimą mądrze było zachować mięso na później. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach Fletcher nie był pewien, kiedy nadarzy się okazja na następny posiłek.
- No już, Fletcher! I obmyj się. Cuchniesz jak prosię. Nie chcę, żebyś mi płoszył klientów. Od takiego obdartusa nikt niczego nie kupi. - Berdon bezceremonialnie zdarł z podopiecznego ciepłe futra i wyszedł z maleńkiej izby, znajdującej się na zapleczu kuźni.
Pozbawiony okrycia, Fletcher skrzywił się i usiadł na posłaniu. W izbie było cieplej, niż się spodziewał. Zapewne Berdon pracował całą noc, przygotowując się do dnia targowego, ale on już dawno temu nauczył się spać mimo ogłuszającego brzęku żelaza, sapania miechów i przenikliwego syku rozgrzanych do czerwoności ostrzy, które kowal hartował w zimnej wodzie. Fletcher poczłapał przez kuźnię, wyszedł na dwór i stanął przed niewysoką studnią. Nabrał wody do wiadra i po chwili wahania wylał ją sobie na głowę. Była lodowata. Bluza i spodnie natychmiast przemokły, ale może to i dobrze. Przecież wczoraj ubrudził je krwią. Po kilku kolejnych wiadrach i chwili szorowania kawałkiem pumeksu rozdygotany i zziębnięty wrócił do środka. Objął się ramionami.
- Pokaż się, niech no ci się przyjrzę. - Berdon pojawił się w drzwiach swojej izby. Światło z paleniska zagrało na jego długich rudych włosach.
Kowal był zdecydowanie najpotężniej zbudowanym mieszkańcem wioski. Na skutek ciężkiej pracy z młotem w ręku bary i pierś mężczyzny rozrosły się do niesamowitych rozmiarów. Niski i chudy jak na swój wiek Fletcher wyglądał przy nim jak krasnolud.
- Tak jak myślałem. Musisz się jeszcze ogolić. Słowo daję, ciotka Gerla miała bardziej krzaczaste wąsy niż ty. Pozbądź się tych nędznych kłaczków. Zapuścisz zarost, kiedy doczekasz się prawdziwego, takiego jak mój.
Berdon z błyskiem w oku podkręcił sumiaste rude wąsiska, pod którymi pyszniła się siwiejąca już broda. Fletcher przyznał w duchu rację kowalowi. Dzisiaj spodziewali się przybycia kupców, którym często towarzyszyły ich miastowe córki, dziewczęta ze starannie ułożonymi fryzurami, w długich plisowanych spódnicach. Co prawda, dotychczasowe doświadczenia wskazywały, że nie poświęcą mu nawet jednego spojrzenia, ale co szkodzi trochę się postarać.
- Bierz się do golenia. Ja w tym czasie przygotuję ci ubranie. I bez marudzenia! Klienci chętniej kupują towary od porządnego gościa.
Fletcher bez entuzjazmu wrócił na dwór. Kuźnia stała tuż przy bramie osady, drewniany ostrokół wznosił się kilka stóp od tylnej ściany jego izby. W pomieszczeniu czekały już na niego lustro i niewielka miednica. Fletcher sięgnął po nóż i pozbył się młodzieńczego wąsika, po czym krytycznie przejrzał się w zwierciadle.
Był blady, co na północnych rubieżach Hominum n...
entlik