Cepik J. - Słowianie.doc

(2744 KB) Pobierz
Jacek Komuda - Czarna bandera.epub

JERZY CEPIK

SŁOWIANIE

 

OD AUTORA

Akcja książki toczy się na przełomie 11 i III wieku n. e. Zdawać by się mogło, ze to jeszcze epoka kamiennych toporków i tycia „jaskiniowego” Słowian. Tak jednak nie było, gdyż już w V stuleciu imię Słowian zagrzmi na theatrum wojen, kończących czasy przemieszczania się ludów. A za siedem stuleci połączony, mocny organizm ujawni siły godne sił Ce­sarstwa Niemieckiego, To nie mogło się stać nagle, za sprawą bogów, lecz musiało dokonywać się długo, w mroku wielu stuleci, którego nigdy nie zdołamy rozjaśnić.

Opowieść moją oparłem na przekazach przeszłości, zachowanych do na­szych czasów rękopisach i księgach, na pomnikach i ruinach tego, co by­ło, na sędziwych inskrypcjach i mapacb, a także na wynikach najśwież­szych badań historii i archeologii. "Przekopałem się poprzez stosy ksiąg, słuchałem, co mówią jedni, nie gardząc tym, co mówią inni, uznanie sta­wiwszy, po doświadczeniu. Niejeden zechce mnie zakrzyczeć, powie, Że nie tak było. Odpowiem mu: a jak było? Tam gdzie znalazłem kilka- sądów, pozostaję przy własnym. Żadnej koncepcji nie oparłem wy­łącznie na wyobraźni. Większość z tego, co powiem, oparta będzie na prawdzie. Nie mam w ręku dowodów, że Warcibor przyniósł do Kalisza znajomość rzymskiego pisma, owe „znaki Romy”. Myślę wszakże, iż czło­wiek ze sławnej w świecie Calisii mógł, powracając z rzymskiej niewoli, przynieść tam „znaki Romy”. Pewnie przyniesiono je tam przed nim. Mo­że wtedy, kiedy pewien rycerz rzymski, poddany cesarza Nerona, podró­żował przez ziemie Słowian? A może jeszcze wcześniej?

Nie wiem też Z całą dokładnością, kiedy Słowianie i Germanie pospołu uderzyli na rzymskie legiony. Wiem wszakże, iż nie dałem się ponieść wyobraźni, brak przekazów w pracach historyków rzymskich nie może mi przeczyć. Jakże bowiem często Rzymianie nazywali obszary na wschód od Renu po prostu „W olną Germani ą”. Wiedza ich o obszarach wschodniej Europy narastała bardzo powoli.

Również czasu pierwszych wypraw słowiańskich na ziemie późniejszych „Czech” nie można ustalić dokładnie. Możliwe, że Słowianie chodzili tam zbrojnie już w 1 wieku n. e., jednakże były to prawdopodobnie wyprawy łupieżcze. Wyprawy militarne najczęściej poprzedzały ruch osadniczy Sło­wian. Pewne jest, że Słowianie zatrzymali tam zbrojnie Longobardów, że później postawili tamy supremacji Turyngów. Inaczej miały się sprawy na południowych krańcach „Czech”, gdzie pochód Słowian mogli jeszcze utrudniać Gepidzi. Znaleziska słowiańskie w „Czechach”, na „Mora- wach”, datowane są najwcześniej na wiek IV. Trzeba jednak pamiętać, Że dowody archeologiczne bardzo często z dużym opóźnieniem potwier­dzają fakty osadnictwa. Zapewne istniało też jakieś skrzyżowanie osad­

nictwa słowiańsko-germańskie go, potem zbrojny nacisk Słowian mógł spo­wodować wyparcie elementów germańskich. W V stuleciu przewaga Sło­wian na tych ziemiach była absolutna.

Winienem jeszcze wyjaśnienie do cytatów z „Germanii" Tacyta i „Geo­grafii” Ptolemeusza. We fragmencie z Tacyta dodałem po Sarmatach na­wias z „Wenedami”. Tacyt nie mieszał Wenedów z Sarmatami, przeciwnie, dobrze widział dzielące ich różnice. Ale istniało pojęcie Sarmacji Europej­skiej i Sarmacji Azjatyckiej, a Germanię starożytni rozciągali po Odrę i Wisłę. Trzeba to było wyjaśnić.

A Ptolemeusz? Wszystkie mapy Ptolemeusza mają orientację północną. Można mówić, uwzględniając charakter „Geografii”, o szeregach miast układających się południkowo. U Ptolemeusza widzimy literackie trans lo­kacje nazw plemiennych, nie mające pokrycia w geografii etnicznej, gdzie na przykład na południe od Gotów Ptolemeusz wylicza, idąc w górę Wisty, Finów, Sulonów, Burgundów, Aw ary nów, Ombronów, czyli sąsiadów Go­tów ze Skandii. W odbiciu rzeczywistej geografii plemiennej Goci muszą Znaleźć się na południe od Wenedów, czyli „poniżej Wenedów*’.

Jeszcze kilka uwag o słowie „Słowianie”. Nazwa to nasza, rodzima, choć pochodzenie jej niejasne. Rzymianie, którzy na swoich mapach kła­dli przy obszarach słowiańskich nazwę „Wenetowie” dla określenia lu­dów z jednego pochodzących pnia, wymieniali później jeszcze dwie na­zwy: Antów i Sklawinów, Także inne nazwy mniejszych słowiańskich związków plemiennych, Wenetowie, Antowie to nazwy obcego pochodze­nia. Sklawinów i e - to zniekształcona przez obcycb rodzima nazwa Słowian. Etymologia tego słowa nie została dotąd wyjaśniona. Istotne jednak znaczenie ma pradawność metryki tej nazwy, ustalenie jej od­wiecznego, rodzimego pochodzenia, sięgającego chyba czasów wspólnoty bałto słowiańskiej.

PROLOGUS

do opowieści o Słowianach

Prologus. Słowo to, które Rzymianie zapożyczyli od Greków, oznacza po dzisiejsze dni wstęp do utworu literackiego. W czasach, które opisane będą w tej książce, oznaczało ono jednak i aktora czytającego prolog, czyli wstęp do dramatycznego utworu. Przyjąwszy to ostatnie znaczenie, podejmę owo imię i jak aktor, który na chwilę wystąpi przed widzami, przedstawię to, co gwoli zrozumienia późniejszych wydarzeń, czasów, nie­zbędnym się wydaje. Więc opuszczam auleum *...

Egipt oglądał właśnie triumf arcykapłana Herhora. Słudzy Herhora ścigali ludzi wiernych pamięci faraona Amenhotepa, tego, który chciał zgasić słońce sławy i potęgi kapłańskiej. Jedni mówili, że królowa Nefre- tete uciekła na pustynię. Inni - że żyje w oddalonym pałacu, pozbawiona wszelkiej władzy, każdego dnia i nocy każdej oczekująca zbirów niosących jej wyrok śmierci. Opowiadano też, że przepiękna królowa Nefretete zo­stała zabita przez kapłanów, jak młody faraon Tut-ankh-Amon, spokrew­niony z wrogiem Herhora, Amenhotepem. Szeptano, że zamordowana jest przez kapłanów piękna małżonka Tut-ankh-Amona, młodziutka Ankh-es- -em-Amon. Nowy władca przyjmował hołdy we wspaniałym pałacu fara­onów, w chłodnej ciszy marmurowej sali - wokół niego pokorny, ginący Egipt.

W Palestynie trwało państwo Dawida i Salomona, państwo pysznych wrogów pokoju, Izraelitów, gdzie kapłani jak sępy składać będą dymiące ofiary obłąkanemu i krwiożerczemu bogu nienawiści i wojny, Jehowie.

Fenicjanie nie założyli jeszcze Kartaginy. Upadło państwo Hammura- biego. Upada znużony Babilon, rośnie straszna potęga Asyrii. Upadło państwo potężnych Hetytów. Achajowie zburzyli piękną Kretę i rozpro­szyli się po wyspach Morza Egejskiego, zaludnili wybrzeża Azji Mniejszej. Zburzyli Troję. Wielki Homer napisze o tym „Iliadę”. W ziemi, z której dopiero za lat kilkaset wyrosną groźne legiony Rzymu, panują Etrusko­wie. Rzymianie nie pojawili się jeszcze na scenie dziejów.

Oto jest czas, w którym na wschód od rzeki Łaby umocniła się ludność prasłowiańska - kultura „łużycka”, jak mówią dziś archeologowie - wy­łoniona z przemieszania ludów w mrocznej głębi dziejów, między rokiem tysiącznym czterechsetnym i tysiącznym starej ery. Pomiędzy rokiem sie­dem setnym i pięćsetnym starej ery niektóre grupy naszych praojców da­leko zostawiły Wisłę, Wartę... stanęły nad szerokim Dnieprem, dając tam zaczątek słowiańskiej cywilizacji.

*              auleum (tac.) - kurtyna (kurtyna była po raz pierwszy zastosowana w teatrze rzymskim; opuszczano ją, a nie podnoszono ani rozsuwano)

A oto dziejopis rzymski, Tacyt, żyjący na przełomie pierwszego i dru­giego wieku naszej nowej ery. Właśnie siedzi nad pięknie gładzonym zwojem papirusu, stanowiącym część dzieła pod tytułem „Germania”. W tym to dziele Tacyt porównuje Wenedów (tak bowiem nazywa Sło­wian) z Germanami. W tym samym mniej więcej czasie geograf Ptole­meusz, siedząc w swoim aleksandryjskim domu, napisał, że Wenedowie to lud ogromny, germańskich zaś Gotów zaliczył do pomniejszych ludów. Stary Ptolemeusz miał dobre informacje!

Teraz siądźmy na okręt. Przepłyniemy, wracając z Aleksandrii, Mare Internum, czyli Morze Śródziemne, przetniemy ziemie istniejącego już Ce­sarstwa Rzymskiego, nasze wozy toczą się wspaniałymi rzymskimi droga­mi ku najdalszym granicom Cesarstwa, ku szlakom bursztynowym. W Ariminum, na wschodnim wybrzeżu Italii, wynająłem już okręt. Szyb­kie wiatry poniosły go poprzez Mare Adriaticum, Z Akwilei mkniemy zno­wu wspaniałymi drogami rzymskimi do Aquincum, stamtąd do warow­nego Carnuntum. Przed nami północny szlak bursztynowy, wiodący do ziemi Kaliszan, do warownego słowiańskiego Kalisza, stamtąd ku mo­rzu, które wyrzuca na brzeg cenniejszy od złota elektron. Łzy słońca. Bur­sztyn, przez Słowian jantarem zwany.

Słowianie.

Oparli się mężnie Scytom. Oparli się w boju Celtom, zdobywcom całej prawie Europy. Ścierają się z germańskimi plemionami Wandalów i Bur­gundów, Gepidów i Gotów. Wykrwawieni, ale zwycięzcy.

Niepokonani.

Uparci przy Łabie. Twardzi przy Odrze. Zaciekli przy Warcie. Uzno- jeni przy Wiśle. Czujni przy Dnieprze. Przy Wielkich Górach i przy morzu.

W bitwach, w wojnach. W pracy...

,,.A oto jeszcze raz opada auleum. Jesteśmy w Rzymie, w pałacu cesa­rza Marka Aureliusza. Przed nami obszerna sala, do której wiedzie z ogro­du kolumnada. Wspaniałość marmurowych ścian osłaniają półki i szafki pełne zapisanych zwojów i map. Mapy leżą na podłodze, na długim sto­le, przy którym na prostym krześle siedzi cesarz Marek. Chociaż schylo­ny nad mapą, którą depce stopami, poznać można, że mąż to wysoki, mocno zbudowany, o silnych ramionach, Jest w prostej szacie, bo wszel­kim zbytkiem gardzi. Wpatruje się w mapę, podnosi głowę, oczy, przy­mrużone pod szerokim czołem, patrzą badawczo. Szarpie brodę. Spogląda na stojących przed nim mężczyzn. Jeden z nich to znakomity wódz rzym­ski, Awidiusz Kasjusz, twardy żołnierz. Drugi, z przylepionym do twarzy uśmiechem, to krewny cesarza, Libon. Kasjusz odwraca się raz po raz od Libona, jakby dawał Markowi do poznania, że gardzi onym płazem, dworakiem, gotowym płaszczyć się za lada łaskę. Libon znosi z mdłym

spokojem te niewątpliwe obelgi. Cesarz uśmiecha się, rozumie Awidiusza Kasjusza, ale cóż począć - Libon będzie lepszy w Syrii niżeli Werus.

-              Wrócisz do Syrii, Kasjuszu - ozwał się nagle miłym, niskim głosem cesarz.

-              A Werus, cezarze?

-              Pewnie szaleje w swojej willi przy Drodze Klodiańskiej.

-              Z aktorem Agryppusem! Z cytrzystkami! Z kuglarzami! Z niewolni­cami! - parska wściekle Kasjusz. - Cezar!

-              Milcz! Ty... Libonie...

Libon podobny teraz do wijącego się na posadzce płaza, choć stoi. Po­korny, służalczy, bystry.

-              Ty, Libonie.., pojedzies2 z Awidiuszem Kasjuszem do Syrii.

-              Jako?... - jąka Libon, przypadłszy do cesarskiej ręki.

-              Jako legat rzymski. I wstań, Libonie, gdyż nie przystoi Rzymianinowi klęczeć przed Rzymianinem - karci go cesarz Marek.

n

Stukot trzewików po marmurowych posadzkach, białe ramię odsuwa zasłonę. Oto on. Wysoki, barczysty mężczyzna z nawisłym nad jasnymi oczami lwim czołem, kędzierzawy, z długą na modłę syryjską brodą, o mi- łej twarzy, ale już ociężały, jakby czyjaś niemiłosierna ręka wypisała na postaci tego pięknego mężczyzny wszystkie hulanki, noce bezsenne, pełne szaleństw, pijaństwa i obżarstwa... Współ władca cesarstwa.

-              Raczyłeś przybyć, Werusie - wita go cesarz Marek.

-              Chcę wiedzieć, co tu knujesz. Mów szybko, łeb mi pęka.

-              Piłeś znowu?

-              Czy piłem?! - Werus kiwa z politowaniem głową. - Żłopałem!

Wzgardliwe prychnięcie Kasjusza. Przymilny uśmiech Libona. Werus

nie zwrócił na to uwagi.

-              Będzie wojna, Werusie - mówi powoli cesarz Marek.

-              Tak? - westchnął Werus. - Mam już przydomki Armeńskiego, Par- tyjskiego i Medyjskiego, dodam nowe!

-              Obyś zasłużył na te nowe lepiej niżli na owe stare, Werusie.

-              Czy to opinia tego żołdaka, Awidiusza Kasjusza? Nie mam sił, by się gniewać... A z kim wojna? Kogo zamierzasz teraz pokonać? - pada obojętne pytanie.

-              Germanów.

-              Pewnie sam zechcesz prowadzić wojska?

-              Ty ze mną, Werusie - rzekł z naciskiem Marek.

-              Co?! Więc nie pojadę do Syrii, do mojej słodkiej Syrii?

-              Do Syrii wrócą Kasjusz i Libon. Ja i ty uderzymy na Germanów.

-              Wina... - jęczy Werus. Opada na krzesło stojące pod ścianą.

RZYMSKIE ORŁY

■*

ROZDZIAŁ 11 Święte Jezioro

Bogowie nie sprzyjali podróży galijskiego kupca. Przybywszy z Lugu- dunum do Akwilei, nie zastał tam swoich agentów. Uciekli po pożarze tamtejszych składów elektronu, sprowadzanego z dalekich wybrzeży Ma­re Suebicum *, bojąc się gniewu swego pana. Kazał wysłać za nimi listy gończe, sam zaś - młody, bogaty, pewny siebie, mający we wszystkich większych miastąch rzymskiego świata kredyt u bankierów i kupców - postanowił niebacznie sam zapoznać się ze stanem swoich interesów na północy. Więc w otoczeniu kilku dziesiątków sług, dobrze dobranych, ma­jąc przy boku żonę, Julię Maximillę, i sześcioletniego syna, zwanego piesz­czotliwie Ursulusem, opuścił Akwileję bramą, za którą zaczynał się słyn­ny północny szlak.

Wygodnymi drogami dotarł w jakiś czas potem do Brigetio i, zaba­wiwszy czas jakiś w kąpieliskach Aquincum * na życzenie małżonki, po­mknął do Carnuntum *, W Carnuntum powiedziano mu, by zabrał się z legionistami, którzy mają wyruszyć z Vindobony* do granicy, ku ostat­nim strażnicom Rzymu. Tak też uczynił, Za Dunajem kończyły się dosko­nałe drogi rzymskie, a zaczynały inne, wydeptane w ciągu stuleci, dobrze zna­ne rzymskim kupcom. Prowadziły one do Calisii * i ku Zatoce Wenedzkfej *.

Siedzący w Calisii agenci Galijczyka, wyzwoleńcy, przyjęli go z rado­ścią. Uznał, że mają czyste sumienie, że kradną tyle, ile trzeba., ile kraść można, nie budząc nieufności pana. Interesy rozwijały się dobrze między barbarzyńcami i agentami rzymskimi, cóż przy nich znaczyć mogą akwi- lejskie straty! Pewny siebie, zapytał żonę, czy pragnęłaby ujrzeć ludzi sku-

*              Marę Suebicum » Bałtyk

*              Aquincum - w pobliżu Budapesztu

*              Carnuntum - Komarno w Słowacji

*              Vindobona - Wiedeń

*              Calisia - Kalisz

*              Zatoka Wenedzka - Bałtyk znany był także jako Ocean Sarmacki; Zatoka Wenedzka u Ptolemeusza to nie tylko Zatoka Gdańska lub Zalew, Ptolemeusz cały po­łudniowy Bałtyk nazywał „zatoką wenedzką” oceanu

pujących „łzy słońca” tam, nad Mare Suebicum. Lękać się nie ma czego. Kupcy to jakby najdalej wysunięte legiony Rzymu. Jakiż lud ośmieliłby się niepokoić Rzym? Rzymianina?

Goci szli od brzegów Pontu Euksyńskiego *, dokąd kiedyś dotarły gro- mady ich przodków z północy. Szli, wabieni tajemniczą tęsknotą, wlekli się ku prastarym swoim siedzibom, na północ, drogą, którą ongi ich przod­kowie przybyli z północy, przeprawiwszy się przez Mare Suebicum swymi długimi łodziami.

Ledwie po opuszczeniu euksyńskich siedzib weszli w ziemie ludu na­zywanego przez rzymskich żołnierzy Wenedami, a przez niektórych kup­ców Słowianami, pojęli, głupcy, na co się ważyli.

Daleka to była droga. Daleka i niebezpieczna. Półnadzy, drżący z zim­na, głodni, często tropieni przez wojowników słowiańskich, za dnia za­szyci w obcej puszczy jako dzikie zwierzęta...

Zdani na groźne kaprysy bóstw władających powietrzem, ogniem, pio­runem i śmiercią.

Inaczej było, gdy mieli czym okupić swobodne przejście dwóch secin gockich przez słowiańskie ziemie. Teraz, kiedy oddali ostatnie srebrne naczynia zdobyte na Grekach, ostatnie skarby wleczone od Euksynu, już tylko siłą przebijali się na północ, ginąc od słowiańskich toporów. Zosta­ło ich trzydziestu i już nawet bydła z zagród kraść nie śmieli, gdy natknęli się na ludzi, w których rozpoznali kupców.

Wyszli ostrożnie na wijącą się między pagórkami drogę. Nadciągający z przeciwnej strony kupcy zatrzymali się, zbili w gromadę. Goci byli gło­dni. Najstarszy z nich, okryty wilczą skórą, zszytą na kształt sięgającego bioder płaszcza, takąż owinięty w pasie, bosy, jedną ręką wsparty na włóczni, drugą szarpnął żelazną zapinkę, podtrzymującą jego wilcze okry­cie. Płaszcz osunął się na zrudziałą trawę.

Wtedy jeden z jeźdźców spiął konia.

Got wyciągnął rękę, w której trzymał żelazną zapinkę.

-              ...Panem - powiedział, wskazawszy oczyma na zapinkę.

Panem, czyli chleba. Zapamiętał to słowo, zasłyszane kiedyś, gdzieś rzymskie słowo. Rzym jest potężny, a mowa Rzymian znaną być musi na­wet w krainie Wenedów. Tak myślał.

Jeździec roześmiał się. Zrozumiał propozycję. Skinął na sługi, powie­dział coś do nich, patrząc na stojących pokornie Gotów. Teraz trzymał w ręku kawał białego chleba, nie wojskowy suchar, ale chleb biały.

Splunął na chleb, rzucił pod żylaste stopy gockiego wojownika.

*              Pont Euksyński (Pontu s Euxinus) - Morse Czarne

Źle uczynił. Zrozumiała to jadąca z kupcami kobieta. Goci byli wo­jownikami, choć w ich rękach znajdowały się tylko ułamki framei, włócz­ni, której jak nikt inny potrafili używać do walki wręcz.

Trzymając w ramionach dziecko, chłopca może sześcioletniego, kobieta zdjęła trzęsącą się ręką srebrny na łańcuszku półksiężyc, dobyty spod po­dróżnego, opadającego na ramiona kaptura.

~ Dała mi cię łaskawie Pani Diana, Ursulusie, niechaj cię tedy chroni ten znak bogini... Uciekaj!

Kobieta rozwarła ramiona, zepchnęła prawie chłopca z konia.

-              Uciekaj, Ursulusie! - krzyczała przeraźliwie, pobielałymi wargami, patrząc na śmierć męża, usiłującego wyrwać wąski grot framei z brzucha.

Chłopiec przepadł w gęstwinie. Nie, nie uciekał daleko. Zaszyty pod jagodowym krzewem, nasłuchiwał zgiełku walki. Lada chwila nadbie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin