Amis Martin - Pola Londynu.txt

(1030 KB) Pobierz
Amis Martin 
 POLA LONDYNU


Słowo od Autora
Słowo na temat tytułu. Nasuwało się tu kilka możliwoci. Przez jaki czas kršżyła mi po głowie Strzała czasu. Potem uznałem, że Milenium byłoby fenomenalnie miałe (powszechne to mniemanie: wszystko się teraz nazywa Milenium). Raz nawet, pónš nocš, urzekła mnie przelotnie myl o mierci miłoci. Pod koniec najpoważniejszym pretendentem okazała się OBara morderstwa, rozwišzanie nader chwytliwe, a przy tym złowieszcze. Zaczšłem cudować i uciekać się do takich hybryd jak Pola Londynu, czyli OGara morderstwa. Ostateczna weršja...
Jak jednak widać, dotrzymałem ironicznej wiernoci swojemu narratorowi, który z całš pewnociš przypomniałby mi chętnie, że istniejš dwa rodzšje tytułów - dwie klasy, dwie kategorie. Pierwszy lansuje okrelenie czego, co już tam jest. Drugi natomiast towarzyszy nam przez cały czas: żyje i oddycha - w każdym razie usiłuje - na każdej stronie. Wszystkie moje propozycje (a kosztowały mnie sporo snu) dotyczyły pierwszego rodzšju tytułu. Pola Londynu to drugi rodzšj tytułu. Niech więc zostanš Pola Londynu. Ta ksišżka nazywa się Pola Londynu. Pola Londynu...
M.A.
Londyn
W przekładzie wykorzystano cytaty z następujšcych utworów:
Przejrzystoć rzeczy - Vladimir Nabokov, przeł. Ariadna Demkowska-Boh- dziewicz
Jasna gwiazdo - John Keats, przeł. Stanisław Barańczak Lamia - John Keats, przeł. Zoila Kierszys
Przemylny szlachcic Don Kichote z Manczy - Miguel de Cervantes Saavedra. przeł. Anna Ludwika Czerny, Zygmunt Czerny Upadek Hypeńona - John Keats, przeł. Zygmunt Kubiak Dziwne spotkanie - Wilfred Owen, przeł. Ewa Życieńska
O	miłoci - Stendhal, przeł. Tadeusz Żeleński (Boy)
To jest prawdziwa historia, ale nie mogę uwierzyć, że się naprawdę rozgrywa.
Jest to również historia morderstwa. Nie mogę uwierzyć własnemu szczęciu.
A zarazem historia miłosna (tak mi się przynšjmniej zdaje), dziw nad dziwy, pod koniec tego stulecia, pod koniec tego przeklętego dnia.
To jest historia morderstwa. Które się jeszcze nie rozegrało. Ale się rozegra. (Miejmy nadzieję.) Znam mordercę, znam ofiarę morderstwa. Znam czas i miejsce akcji. Znam motyw (jej motyw) i znam sposób. Wiem, kto da się poznać jako kołek, kiep, nieszczęsny kogut i wiem, że jego również czeka smutny koniec. Ale nie mógłbym ich powstrzymać, nie sšdzę, nawet, gdybym chciał. Dziewczyna zginie. Zawsze tego chciała. Nie sposób powstrzymać ludzi, skoro raz zacznš. Nie sposób powstrzymać ludzi, skoro raz zacznš dokazywać.
Co za dar. Skropiłem pokrótce tę stronicę łzami wdzięcznoci. Rzadko się trafia taka gratka, żeby co się działo naprawdę (co jednorodnego, dramatycznego i dostatecznie pokupnego), a powieciopisarz mógł to tylko spisywać.
Muszę zachować spokój. Proszę nie zapominać, że i ja mam swój ostateczny termin. Ech, to doniosłe wzruszenie. Kto mnie łaskocze w serce delikatnymi palcami. mierć nader często zaprzšta ludziom głowy.
Trzy dni temu (nie do wiary) przyleciałem tu pokrzepiony zšjzšje- rem z Nowego Jorku. Na dobrš sprawę miałem cały samolot dla siebie. Wycišgnšłem się, zarzucšjšc żałonie i nazbyt często stewardesy probami o kodeinę i zimnš wodę. Ale zšjzšjer zrobił swoje. Chryste Panie, wyglšdam jak pies Baskervilleów... Wyrwany gwałtownie ze snu na lep miękkiej bułeczki o 1.30 nad ranem mojego czasu, przesiadłem
się pod okno i patrzyłem przez promienne mgły na pola formiyšce zastępy w pełnym szyku defiladowym, na te smętne hrabstwa niczym armia wielkoci Anglii. Potem już miasto, Londyn, napięte i skrupulatne jak pšjęcza nić. Samolot miałem dla siebie, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie chce wracać do Europy, przynšjmniej nie w tej chwili, jeszcze nie teraz; wszyscy wolš podróżować w przeciwnym kierunku, co potwierdziło Heathrow.
Zalatywało snem. Somnopolis. Zalatywało snem, niepokojem i udrękš bezsennoci, udaremnionš ucieczkš. Albowiem w rodku nocy wszyscy jestemy poetami lub oseskami, zmagajšcymi się z istnieniem. Właciwie nie było żadnych Przylotów, nie liczšc mnie. Całe lotnisko tętniło Odlotami. Kiedy stałem w ogrodzonym przejciu i słuchałem katarynkowych poleceń, spojrzałem w dół na płytę i drogi startowe przez nawarstwionš zniewagę porannego deszczu: wszystkie rekiny miały wyprężone płetwy - młoty, żarłacze, ludojady - drapieżniki. Drapieżniki co do jednego.
Samo mieszkanie - po prostu dech mi zapiera. Dosłownie. Kiedy wchodzę w drzwi, nie mogę opanować ach-ach-ach. Ten lokal mnie dobija. I to wszystko dzięki drobnemu ogłoszeniu w New York Review of Books? Z całš pewnociš wygrałem na tym interesie. Najzwyczajniej wykołowałem Marka Aspreya. Szwendam się po pokojach i mylę ze wstydem o swojej ciasnej, pokręconej norze w Kuchni Piekła. W końcu to mój kolega po piórze, czułbym się więc znacznie lepiej, gdybym mógł mu zaoferować co z grubsza zbliżonego, jeli już nie równorzędnego. Chociaż nawet ja podejrzewam, że wystrój jest w godnym ubolewania gucie. Co Mark Asprey pisze? Musicale? Pisze urocze liciki. Drogi Samie: Witaj! - zaczyna się jego list.
Żaden przedmiot w tym lokalu nie poprzestaje na zwykłej użytecznoci ani wygodzie. Szczotka klozetowa to wšsate berło. Kurki kuchenne skręcajš się w gargulce. Najwyraniej kto tu podgrzewa sobie porannš kawę na płomiennym powiewie czerkieskich tancerek. Pan Asprey jest kawalerem, nie ma co do tego dwóch zdań. Chociażby te ciany niemal wytapetowane podpisanymi fotosami - modelek, aktorek. Pod tym względem jego sypialnia przypomina jakš spelunę zwanš Dwaj Faceci z Włoch. Tyle że ten facet jest z Londynu; i to nie jego
kluchy tak wychwalajš. Wykaligrafowana dedykacja i podpis z zakrętasem: rana zadana własnš rękš delikatnej, legendarnej szyi.
Na domiar wszystkiego korzystam z jego samochodu, czterech kółek z punktu A do B, który posłusznie czeka na mnie przy krawężniku. W swoim licie Mark Asprey przeprasza za ten pojazd, informujšc mnie, że ma lepszy, znacznie lepszy, zakotwiczony w jego domku czy też dworku na wsi, czyli mšjštku ziemskim. Wczoraj wywlokłem się z domu i obejrzałem wóz. Najnowszy model, wyranie stawia sobie za cel kamiennoszarš niewidzialnoć. Nawet moje oględziny uznał za kłopotliwe i nie na miejscu. Jego znaki szczególne to między innymi imitacja wgnieceń, naklejana purchla rdzy na masce oraz samoprzylepne zadrapania kluczykiem rozsiane po całym lakierze. Angielska strategia: profilaktyka zawici. Przez ostatnich dziesięć lat sporo się zmieniło, sporo się ostało. Z pewnociš zagęciła się atmosfera londyńskich pubów: dym, murarski pył i piach, cuch toalet, ulice jak ohydny dywan. Niewštpliwie czekšjš mnie tu niespodzianki, kiedy się zacznę rozglšdać, ale przecież zawsze miałem wrażenie, że wiem, dokšd Anglia zmierza. Wszystkie oczy były zwrócone na Amerykę...
Wsiadłem i ruszyłem na wariackš przejażdżkę. Powiadam wariackš, żeby jako uzasadnić dziesięciominutowy zawrót głowy, który mnie dopadł po powrocie do domu. Tšpnęło mnie to z niesłychanš siłš. Oszołomienie i nowy rodzšj mdłoci, mdłoci moralnych, wprost z trzewi, skšd bierze się cała moralnoć (kiedy na przykład budzimy się ze sromotnego snu i szukamy z lękiem ladów krwi na rękach). Z przodu, na siedzeniu pasażera, pod eleganckš szmatš w postaci białego jedwabnego szala, leży ciężkie narzędzie samochodowe. Mark Asprey musi się czego bać. Musi się bać londyńskiej biedoty.
Trzy dni na miejscu i już jestem gotów - gotów do pisania. Słyszycie ten trzask palców w stawach. Życie nadcišga z takim impetem, że nie mogę dłużej zwlekać. Co niesłychanego. Dwadziecia lat wymylnych mšk, dwadziecia lat bez zapłonu i oto jestem gotów. Ale to zawsze miał być rok dziwnych zachowań. Powiem tylko z należytš skromnociš i rozwagš, że mam zaczyn na naprawdę chwytliwy kryminał. I na swój sposób oryginalny. Nie z gatunku kto zabił. Już raczej po co to było. Cziyę się odurzony i olniony. Jestem cały w skowronkach. Czuję się nie tyle jak powieciopisarz, ile jak sumienny skryba, który
sponšdx& szczegółowy protokół życia. Formalnie rzecz bioršc, jestem też chyba podżegaczem, ale, do diabła, dšjmy z tym sobie na razie spokój. Obudziłem się dzisišj i pomylałem: jeżeli Londyn jest pšjęczy- nš, to gdzie w nim mqje mišjsce? Może jestem muchš. Tak, jestem muchš.
Prędzęj. Zawsze sšdziłem, że zacznę od ofiary morderstwa, od niej, od kobiety nazwiskiem Nicola Six. Ale nie, to by było jako nie tak. Na pierwszy ogień niech idzie czarny charakter. Aha. Keith. Na pierwszy ogień niech idzie morderca.
Rozdział 1 Morderca
Keith Talent to był czarny charakter. Keith Talent to był naprawdę czarny charakter. Można by nawet powiedzieć, że to był najczarniejszy charakter. Ale przecież nie z gruntu najczarniejszy, nie nšjczar- niejszy z czarnych. Bo byli gorsi od niego. Gdzie? Chociażby w goršcym wietle Skrzętnej Kieszeni, na grzbiecie beżowy podkoszulek, w ręce kluczyki do samochodu, szeć piw Peculiar Brew, szamotanina przy drzwiach, obelżywa pogróżka i łokieć wbity w czarnš szyję skamlšcej kobiety, następnie wóz z nieodłšcznš rdzš i czekajšcš w rodku blondynš, i naprzód, do dzieła, co tam jeszcze zostało do załatwienia. A te gęby nšjczarniejszych charakterów, a te ich oczy. W oczach czaił się posępny, miniaturowy wszechwiat. Nie. Keith nie był aż tak zły. Miał swoje zbawienne cnoty. Nie żywił z góry nienawici do nikogo. W każdym razie odznaczał się wielorasowym podejciem - w całej swej bezbrzeżnoci, w całej bezradnoci. Miał pewnš słaboć do intymnych spotkań z kobietami o dziwnych odcieniach skóry. Wszystkie jego zbawienne cnoty nosiły jakie imiona. To włanie dzięki znšjomoci z damami o tak różnych imionach, jak Fetnab i Fatima, Nketchi i Iq- bala, Michiko i Bogusława, Ramsarwatee i Rajashwari Keith stał się poniekšd człowiekiem wiatowym. One to tworzyły szpary w jego kruczoczarnej zbroi - niech Bóg je ma w opiece.
Chociaż Keith lubił prawie wszystkie swoje cechy, to nie znosił w ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin