Bułyczow Kirył - Miasto na Górze.rtf

(1132 KB) Pobierz
Sali posiedzeñ Rady Dyrektorów nie remontowano ju¿ od wielu lat, aby nie zniszczyæ bezpowrotnie œwiêtych fresków na jej suficie

 

KIRYŁ BUŁYCZOW

 

Miasto na Górze

 

(Przełożył: Tadeusz Gosk)

PROLOG

Sali posiedzeń Rady Dyrektorów nie remontowano już od wielu lat, aby nie zniszczyć bezpowrotnie świętych fresków na jej suficie. Plafony niemal zupełnie wyblakły i pokryły się dziwacznymi plamami wilgoci, co sprawiło, że znajdujące się na nich sceny batalistyczne nabrały jeszcze więcej dynamizmu i tajemniczości.

Pan Dyrektor Spel wpatrywał się w sufit, starając się odnaleźć jakiś sens w malunkach, gdyż nie chciał sprawiać wrażenia, że interesuje go to, co działo się akurat na sali.

Pan Dyrektor Mekil, szef policji, kończył już swoje miażdżące przemówienie i do uszu Spela dobiegły urywki zdań: “Inżynier Lemeń, gwałcąc w sposób zbrodniczy wszelkie normy postępowania... Inżynier Lemeń, okrywając hańbą jeden z najszacowniejszych rodów... Inżynier Lemeń, dokonując świętokradczego zamachu...”

Mekil, przezwiskiem Glizda, miał na myśli rodzinę Spelów. Inżynier Lemeń zapragnął poślubić córkę Spela.

Szesnastu Dyrektorów, siedzących w twardych drewnianych fotelach wokół masywnego wypolerowanego łokciami stołu, słuchało mówcy bardzo uważnie i każdy z nich starał się przeniknąć, jaką groźbę dla niego osobiście kryje w sobie gniewna oracja Glizdy. Chudy, ponury, podobny do nietoperza Pierwszy Dyrektor Kalgar obracał w palcach dzwonek przewodniczącego. Wzmocnienie pozycji Mekila było mu nie na rękę, a nikt nie wątpił, że przestępstwo Lemenia zostało przynajmniej w połowie wymyślone przez szefa policji. W ten sposób Glizda będzie mógł niedługo dobrać się do samego Spela.

Kalgar zerknął na Spela, który przyglądał się freskom na suficie. Spel najwyraźniej osłabł, bo nie odważył się wystąpić przeciwko Gliździe i teraz musi udawać, że cała sprawa go nie dotyczy. Glizda skończył. Dyrektorzy poruszyli się. Któryś z nich zakasłał. Kalgar wstał. Był Pierwszym Dyrektorem i do jego obowiązków należało przeprowadzenie głosowania. Pomyślał przelotnie, że od dłuższego czasu nie widział Gery Spel. Podobno jest chora.

- Panie Dyrektorze Spel - powiedział. - Czy potwierdza pan, że przestępca inżynier Lemeń zasługuje na śmierć w Ognistej Otchłani?

Spel pochylił głowę.

- Pan Dyrektor Generalny?

Cielsko w mundurze z błyszczącymi naszywkami drgnęło:

- Bez wątpienia.

- Pan Dyrektor Kopalń?

Dyrektor Kopalń poruszył bezdźwięcznie wargami, udając głęboki namysł. Kalgar pomyślał, że Glizda dał mu łapówkę, ale widocznie za małą.

- Uważam, że postępki inżyniera Lemenia wykraczają, że tak powiem, poza ramy... A jego pogląd o istnieniu...

- Sądzimy inżyniera Lemenia nie za jego poglądy, lecz za pogwałcenie Obyczaju - przerwał mu Mekil.

- Tak - powiedział skwapliwie Dyrektor Kopalń. - Tak, tak...

- Pan Dyrektor Kabli?

Dyrektora Kabli bolała wątroba. Skrzywił się, wyjął z kieszeni flakonik z lekarstwem i machnął wolną ręką: jasna sprawa, nie ma się nad czym rozwodzić...

Kiedy ostatni z Dyrektorów opowiedział się za śmiercią Lemenia, Kalgar zdjął z wiszącego na piersi łańcucha klucz od Rozgłośni.

- W takim razie - powiedział - zgodnie z tradycją i Obyczajem musimy włączyć Głos Władzy.

l ruszył ku drzwiom Rozgłośni.

Za nim wstał Spel, który jako Drugi Dyrektor był strażnikiem drugiego klucza.

Glizda patrzył nieruchomym wzrokiem na Dyrektorów. To była godzina jego tryumfu. Zmusił ich do uznania swojej władzy!

Spel wsunął swój klucz w otwór zamka i odwrócił się. Przy czarnej portierze zasłaniającej wejście do sali posiedzeń wśród licznych urzędników, kapłanów, lokajów i strażników stał jego syn w mundurze oficera tajnej policji. Spel senior popatrzył mu w oczy. Spel junior leciutko pochylił głowę.

 

ROZDZIAŁ 1

CIEMNE KORYTARZE

 

Kroni obudził się wcześniej niż normalnie. Za progiem szeleściły kroki, zgrzytały głosy, rozlegał się kaszel i ciężkie sapanie - wracała nocna zmiana z wytwórni azbestu. Zazwyczaj budził się, kiedy kroki milkły. Budziła go cisza. Przypomniał sobie, co go dzisiaj czeka. Pójdzie na dół.

Zrzucił z siebie postrzępiony koc i zeskoczył na zimną podłogę. Wieczna lampka pod statuetką Boga Reda ledwie się tliła. Kroni podszedł na bosaka do stołu, wymacał na nim puszkę z olejem ziemnym i dolał go do zbiornika lampki. Zrobiło się jaśniej i jakby cieplej.

Przejrzał się w odłamku lusterka opartego o nogi statuetki. Twarz się w nim nie mieściła. Kroni zobaczył jedynie jasne oko, kosmyk przedwcześnie posiwiałych włosów i cienki, długi nos, którego cień maskował zapadnięty policzek i głęboką bruzdę, zbiegającą ku kącikowi bladych warg. Od wczoraj na twarzy zostały i smugi sadzy. Kroni postanowił się umyć.

Wziął skrzynkę z narzędziami, zawinął w szmatkę i wsunął do, kieszeni zimny, kleisty kawałek kaszy, założył stojące w progu trzewiki i zdmuchnął lampkę.

Przy źródełku zasilającym okrągły basenik już było pełno kobiet. Niektóre prały, inne przyszły po wodę, ale też nie kwapiły się wracać do domów.

- Uciekaj stąd! - rozwrzeszczały się, kiedy zobaczyły, że Kroni rozbiera się nad basenikiem. - Zapaskudzisz nam wszystką wodę, ty brudny rurarzu!

Kroni nawet się nie odezwał. Usiadł na krawędzi basenu i zanurzył nogi w zimnej mydlanej wodzie.

- Zaraz zawołam męża! - zagroziła Ratni, żona kwartałowego.

- Zawołaj - poparły ją kobiety. - Niech myje się w kałuży. Kroni wyjął ze skrzynki kawałek mydła.

- Po co ci tyle mydła? - zapytała stara jędza, która mieszkała w klitce nad nim. - Zostaw je mnie.

- Nie bierz! - wściekała się Ratni. - Jego mydło śmierdzi.

- To jest zwyczajne mydło - powiedział Kroni.

- On sam też śmierdzi! - parsknęła nieznajoma dziewczyna, która musiała przyjść z sąsiedniego kwartału.

- A ty sama nie masz prawa tu być! - krzyknęła jędza, która miała nadzieję, że Kroni odłamie jej za to kawałek mydła.

- Idiotka! - powiedziała Ratni. - Ta głupia baba nie wie, że mój bratanek się ożenił.

Kobiety wybuchnęły śmiechem i zaczęły się wytrząsać nad starą kobietą, bo bratanek Ratni ożenił się bardzo korzystnie i jego żona przyszła z góry, z rodziny majstra.

Kroni postanowił się nie kąpać. Pochylił się tylko nad wodą i namydlił głowę i kark.

Któraś z kobiet, nie zauważył która, podkradła się z tyłu i żeby przypochlebić się kwartałowej, wylała na niego cebrzyk brudnych mydlin. Zaskoczony tym Kroni wpadł do basenu i przemoczył sobie spodnie. Kobiety zaczęły się z niego wyśmiewać. Jedna z nich chciała wrzucić do wody również skrzynkę z narzędziami, ale jędza usiadła na niej. Wciąż miała nadzieję, że Kroni odda jej mydło.

Kroni, klnąc pod nosem, wygramolił się z basenu i poszedł do ciemnej niszy w ścianie, żeby wyżąć spodnie. W niszy cuchnęło moczem. Kiedy wrócił nad basen, jędza wstała ze skrzynki i bez słowa wyciągnęła rękę. Kroni dał jej kawałek mydła, którego nie upuścił wpadając do basenu. Wziął skrzynkę i ruszył przed siebie korytarzem, przygładzając ręką wilgotne włosy. Słyszał, jak kobiety nad basenem długo jeszcze wrzeszczały na jędzę, żeby oddała im mydło.

- Ty i tak niedługo zdechniesz! - wołały.

Jędza odszczekiwała się im, jak mogła.

Każdego innego dnia Kroni po takiej przygodzie wpadłby we wściekłość, ale dziś było inaczej. Doszedł do służbowej windy i pokłonił się strażnikowi. Strażnik odwrócił się. Nie chciał się witać z rurarzem, ale znał go już sześć lat, od chwili objęcia tego posterunku - i nie dokuczał.

Kroni jechał wcześniej niż zazwyczaj i dlatego w windzie wraz z nim znaleźli się nie ci, których spotykał codziennie. Pomyślał ni z tego ni z owego, że dawniej widywał bardzo niewielu ludzi. Ciągle tych samych. Współpracowników i niektórych sąsiadów. Wielu swoich sąsiadów nie poznał nigdy, a o innych tylko słyszał. Widywał również takich, których trudno było uważać za ludzi, bo przypominali raczej trzęsienie ziemi lub morowe powietrze: poborcę, agentów przeprowadzających comiesięczną rewizję, pomocnika lichwiarza... Kroni wiedział, że niemal wszyscy na jego poziomie żyją tak samo. Tyle tylko, że stara jędza ma mniej znajomych, a pani Ratni więcej.

Winda zatrzymała się i zaczęli do niej wsiadać nowi pasażerowie. Kabina była już mocno przeciążona i Kroni słyszał, jak trzeszczą stare liny. Strażnik nie miał prawa zabierać tylu ludzi, ale nie chciało mu się robić dodatkowego kursu.

- Któregoś dnia spadniemy - powiedział cicho siwy technik. Technik był stary, ale najwidoczniej chciał jeszcze trochę pożyć. Starzy ludzie są bardziej przywiązani do życia niż młodzi. Dawniej Kroniemu też było wszystko jedno. Pewnie dlatego, że był młodszy.

Kroni nie odpowiedział technikowi, gdyż bał się, że strażnik go usłyszy. Milczeli również ludzie stojący wokół nich. Winda minęła bez zatrzymywania się następny poziom i ktoś krzyknął przez kratę ochronną:

- Stójcie! Spóźnimy się do roboty!... Strażnik wykrzywił twarz w uśmiechu.

- Trzeba wcześniej wstawać! - warknął.

Kroni ponad głowami sąsiadów przyglądał się różnokolorowym zaciekom na ścianach szybu windy. Najświeższa była wąziutka czerwona smuga. Puściła rura w farbiarni, pomyślał. Farbiarnia znajdowała się w innym sektorze, ale rurarze mieli obowiązek meldować o wszystkich uszkodzeniach.

Strażnik zatrzymał windę, bo zobaczył dwie handlarki z koszami.

- Nie ma gdzie, nam i tak już jest za ciasno - mruknął ktoś stojący za Kronim.

- Zamknij się! - wrzasnął strażnik.

Handlarki dały strażnikowi po drobnej monecie, ale było mu tego za mało, więc zabrał każdej z nich po największym słodkim korzeniu z koszyka. Kobiety usiłowały wsiąść do windy, ale koszyki się nie mieściły. Strażnik złapał kilku ludzi stojących i wypchnął z windy.

-          Zabiorę was następnym kursem - powiedział.

Wyrzuceni nie oponowali.

 

 

- Coś ty dzisiaj tak wcześnie? - zapytał majster, unosząc głowę znad planu sektora, w którym kreślił coś kawałkiem grafitu. Majster nie był najgorszy i zniżał się do rozmów.

- Chciałem się umyć, ale kobiety mnie nie puściły.

- Pchałeś się do kwartałowego basenu, brudasie? - zapytał majster. - Mało masz kałuż w korytarzach?

- Ma pan rację - powiedział Kroni. - Widziałem w windzie czerwony zaciek. Pewnie w farbiarni puściła jakaś rura.

- Wiem - mruknął majster. - Już czterech mi to meldowało. Nawet sam Zarządca dzwonił. Wysłałem już tam ludzi. Dzisiaj wyjdź trochę poza granice swoje odcinka i spróbuj wyłączyć ósmą i dziewiątą linię. I tak prawie nie działają.

- A co będzie, jak wysiądzie linia główna? Majster wzruszył ramionami.

- Rozkaz pana Kalgara.

Do kantorku weszło trzech rewidentów z nocnej zmiany. Byli zmęczeni, umorusani od stóp do głów i wściekli jak wszyscy diabli. Okropnie cuchnęli.

- Zalutowaliście? - zapytał majster.

- Jutro znowu pęknie - odpowiedział starszy rewident, po czym usiadł pod ścianą i natychmiast zasnął.

- Pójdę - powiedział Kroni biorąc z kąta zwój drutu.

- Nie zaczekasz na pomocnika?

- I tak mamy dzisiaj robotę w różnych miejscach.

- Słusznie.

- Mógłbyś sobie załatać buty - mruknął któryś z rewidentów.

- Są jeszcze całkiem mocne - odpowiedział Kroni.

- Okropnie mi strzyka w krzyżu - poskarżył się drugi rewident.

- Powiedz o tym panu Kalgarowi - powiedział mu majster.

Rewident zaklął.

Kroni wyszedł z kantorku i zamknął za sobą drzwi. Za matową szybą, pękniętą i sklejoną szarą taśmą, przesuwały się ciemne sylwetki. Rewidenci meldowali majstrowi o awariach.

Wszyscy ludzie pracują razem, w grupach. Pracują w fabrykach, koszarach lub elektrowni. Tylko rurarze i szczurołapy spędzają cale dni w pojedynkę. Rurarzami można gardzić i nie pozwalać im korzystać ze wspólnego basenu, ale bez nich cały świat dawno by już zginął. Gdyby policzyć, ile rur załatał Kroni, ile wykrył przecieków i przepchał zamulonych przewodów, to można by dojść do wniosku, że Kroni jest potrzebniejszy niż sam pan Kalgar.

Jeszcze w zeszłym roku nawet do głowy by mu nie przyszło, że mógłby się porównywać z którymkolwiek z czystych. Świat, w którym żył, został w niepamiętnych czasach rozumnie i surowo urządzony przez Boga Reda, który wyłonił się z czerwonego mroku, aby nauczyć ludzi, jak ubierać się i oświetlać sobie drogę. Bóg przekazał swój czarodziejski kaganek czystym i oni to w swej szlachetności podzielili się światłem ze swymi młodszymi braćmi. Karmili i odziewali brudnych, dawali im pracę i karali surowo, lecz sprawiedliwie, po ojcowsku. Bóg Red nauczył czystych posługiwania się pieniędzmi, a oni podzielili się tymi pieniędzmi z brudnymi braćmi. Tak był urządzony świat, taki był zawsze i taki będzie dopóty, dopóki Ognista Otchłań nie zamknie swych dzieci w przepastnym łonie.

Kroni zatrzymał się na podeście, poza który zwyczajni ludzie nigdy nie wychodzili. Tam mogli docierać wyłącznie technicy i rurarze. Po przekroczeniu zardzewiałej kraty Kroni stawał się ważniejszy od kwartałowego, a nawet od Pana Oficera. Nikt z nich nigdy nie zapuszczał się w nieskończone korytarze technicznego miasta. Kroni położył na podłodze skrzynkę z narzędziami, zdjął z ramienia zwój drutu i przyklęknął przed statuetką Boga Reda, oświetloną małą żarówką. Kolana bóstwa błyszczały od oliwy, którą rurarze pragnęli zyskać jego przychylność przed wyruszeniem na dyżur.

Kroni otworzył zamek kraty własnym kluczem. Długi tunel skręcał w lewo łagodnym łukiem i ginął w oddali. Pod sufitem co sto kroków paliły się słabe lampy. Ze ścian zwisały kable i rury. Rury o większej średnicy biegły po podłodze. Kroni stał i wsłuchiwał się w odgłosy rur. Potrafił określić na ucho, jaki jest stan urządzeń. Nie słyszał niczego podejrzanego, może tylko zbyt głośno bulgotała rura doprowadzająca gorącą wodę do pieczarkarni.

Przystanął, żeby wymienić izolację na kablu numer 1. Wyglądało na to, że dobrały się do niego szczury. Kabel numer l zawsze powinien być w porządku, bo jest to linia łącząca Poziom Główny z elektrownią. Ciekawe, czego tu szczury szukają? Kroni wyjął ze jesiennej niszy puszkę z trucizną i rozsypał ją pod ścianą. Trucizna pokrywała białawą warstwą całą podłogę tunelu, ale szczury zupełnie nie zwracały na nią uwagi.

Poszedł dalej. Przy pionowym szybie uważnie skontrolował miejsca, w których rury i kable rozchodzą się w górę i w dół. Tam na zagięciach najczęściej zdarzały się uszkodzenia. Przy gwieździe, namalowanej na ścianie białą farbą, Kroni zatrzymał się i westchnął. W zeszłym roku zginął tu jego poprzedni pomocnik. Dotknął kabla z uszkodzoną izolacją. Pomocnika znalazł malutki szczurołap i przytaszczył go do kantorku. Ale było już za późno. Teraz Kroni powinien dojść aż do trzeciego zakrętu, gdzie kończył się jego odcinek, i tam zejść na niższy poziom. Minął jednak schody i przeszedł jeszcze ze trzysta kroków, poza granicę swojego odcinka. To już było wykroczenie, bo rurarzom nie wolno zapuszczać się samotnie w odległe korytarze.

Dawniej w szybie kursowała winda, która teraz tkwiła nieruchomo między poziomami. Dawno już o niej zapomniano, a ktoś, też nie wiadomo już kiedy, wybił w kabinie dziury na wylot, żeby można było tą drogą przedostać się na dolny poziom. Szyb był zupełnie ciemny, więc Kroni zapalił lampę i przymocował ją do czoła, żeby mieć wolne ręce. Przeciskając się przez zardzewiały szkielet kabiny rozdarł sobie kurtkę. Bardzo go to zmartwiło, bo nowa należała mu się dopiero za osiemdziesiąt dni. Ale trudno, stało się! Pochylił się nad dziurą w podłodze i rzucił skrzynkę z narzędziami w dół, jak najbliżej ściany. Żelastwo wewnątrz skrzynki zabrzęczało głośno i wyraźnie, a więc dno szybu musiało być blisko. Uspokojony tym Kroni zawisnął na rękach i skoczył w dół. Wylądował na szerokim gzymsie utworzonym przez betonową płytę, która odpadła ze ściany szybu i zaklinowała się w nim. Kroni nadstawił uszu. Było cicho, przerażająco cicho dla zwykłego mieszczucha, ale przecież on był rurarzem, człowiekiem, dla którego taka cisza była czymś zwyczajnym i uspokajającym. Gdzieś daleko od stropu oderwała się kropla wody i spadła na mokrą posadzkę. Ten sektor od dawna już był porzucony i mieszkały w nim wyłącznie zjawy.

Rewidenci, którzy docierali na te poziomy jeszcze parę lat temu, mówili, że szczury krążą po nich całymi stadami i jak nic mogą zagryźć samotnego człowieka. Ale inżynier Razi powiedział, że jedynie rurarz może odnaleźć bibliotekę. Rurarze przywykli chodzić w pojedynkę ciemnymi korytarzami i nie bali się pustej ciemności. Kroni był rurarzem, miał klucz od kraty, więc poszedł.

Teraz położył się na zaklinowanej płycie, wysunął głowę poza jej krawędź i poświecił w dół. Wydało mu się, że na dnie szybu mignął blady cień. Może zresztą zobaczył go dlatego, że spodziewał się go zobaczyć... Przywiązał koniec kabla do pręta wystającego z płyty. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zostawić tu skrzynki, ale nie odważył się tego zrobić.

Jeszcze raz nadstawił uszu. W dole coś szeleściło, jakby stado szczurów biegało po tunelu w tę i z powrotem. Można wrócić i powiedzieć inżynierowi Raziemu, że droga do najgłębszych poziomów jest zamknięta. Inżynier nie zdoła tego sprawdzić. Ale powodowało nim coś więcej niż chęć przypochlebienia się zwierzchnikowi. Kroni bardzo chciał znaleźć bodaj jedną książkę.

Szarpnął parę razy za kabel, sprawdzając jego wytrzymałość, przerzucił skrzynkę z narzędziami przez ramię i zaczął opuszczać się na rękach z głową pochyloną tak, aby światło zawsze padało w dół.

Podeszwy butów głośno klasnęły o posadzkę. Dnem tunelu płynął strumyk i prawa noga Kroniego od razu przemokła. Rewident miał rację - but był dziurawy. Kroni cofnął się pod ścianę, oparł o nią plecami i wolno odwrócił głowę. Promień latarki prześlizgnął się po ścianach ze strzępami przewodów i utonął w głębi tunelu. Wielka sala, przez którą miał przejść, znajdowała się z lewej strony.

Przedwczoraj, po Biesiadzie, spotkali się w trójkę z inżynierem i inwalidą z wytwórni azbestu. Inwalidzie opowiadał o bibliotece jego ojciec, który jeszcze jako młody chłopak uczestniczył w wielkiej obławie na szczury i zabłądził w plątaninie tuneli dolnych poziomów. Błądził tam przez trzy doby i widział wiele dziwnych rzeczy, o których nawet nie odważył się wspominać. Właśnie wtedy znalazł wejście do Biblioteki za Domami Przodków. Inżynier Razi wiedział, że biblioteka przepadła wiele, wiele lat temu.

- Istnieje bardzo niewielka szansa na to - powiedział inżynier na tym spotkaniu - że coś z niej przetrwało. Wilgoć - to raz. Szczury - dwa, nieprzewidziane okoliczności - trzy.

Razi mówił dobitnie i niezbyt głośno, jak przystoi inżynierowi przywykłemu do posłuchu podwładnych.

- Uważnie zlustruj wszystkie pomieszczenia, na które natrafisz po drodze. Kiedyś miały one duże znaczenie dla całej infrastruktury miasta - powiedział na koniec inżynier.

Nie wyjaśnił tego szerzej, a Kroni o nic go nie pytał, gdyż wobec ogromu swojej niewiedzy wielu słów inżyniera po prostu nie zrozumiał.

Kroni szedł tunelem. Woda pod nogami była bardzo zimna i wiedział, że się przeziębi, jeśli niebawem nie znajdzie się w suchym miejscu. Woda wydzielała różne zapachy i wedle nich rurarz potrafił określić, skąd wyciekały poszczególne strumyki. Cuchnęło mydłem do prania, kwasem, zużytymi smarami, pomyjami. Kroni wyobrażał sobie, jak strumyk wycieka po kropelce z nieszczelnych rur, przesącza się z poziomu na poziom, aby wreszcie odnaleźć drogę do Otchłani.

Z tyłu rozległ się cichy szmer, jakby kropla wody stoczyła się po ścianie. Dla zwyczajnego człowieka byłby to nic nie znaczący dźwięk w tunelu wypełnionym szelestami i stukotem kropel. Ale słuch Kroniego natychmiast wyodrębnił go spośród setek innych szeptów miasta i wyczuł w nim niebezpieczeństwo. Rurarz odwrócił się gwałtownie, starając się jednocześnie przycisnąć do ściany.

Po piętach deptał mu wielki szczur. Nie spieszył się i kiedy promień latarki wyłowił go z mroku, spokojnie przysiadł na tylnych łapach i czekał, aż Kroni ruszy dalej. W zachowaniu szczura była jakaś przerażająca rozumność, pewność siebie i Kroni wyobraził sobie nagle tysiące kroków, które będzie musiał przebyć w ciemności, aby znowu znaleźć się wśród ludzi.

Ruszył przed siebie prawie biegiem, bo przecież chciał dotrzeć do Domu Przodków. Nie wiedział, czym jest Dom Przodków, a inżynier Razi powiedział jedynie, że zapewne właśnie tam znajdowało się kiedyś centrum miasta. Stosunkowo niedaleko elektrowni i na bezpiecznej głębokości. Razi podejrzewał, że miasto było zaprojektowane odwrotnie, że brudni mieszkali z początku nad czystymi. Brzmiało to dziwnie i na pozór nie miało sensu, ale Kroni wiedział już, że wszelkie dziwactwa miasta zostały stworzone przez zamieszkujących je ludzi i że w drodze do prawdy o nim może natknąć się na wiele jeszcze różnych niespodzianek.

Mały, obszarpany człowieczek biegł czarnym tunelem. Światło latarki zdradzało mieszkańcom ciemności jego ruchy, co było bardzo niebezpieczne, ale zrezygnować ze światła przecież nie mógł. Szczury, stonogi i zjawy umiały widzieć bez oczu, a Kroni, chociaż pół życia spędził w mrocznych tunelach instalacyjnych, w całkowitej ciemności był jednak bezsilny i bezradny.

Szczur dreptał za nim, przysiadając czasem i czekając, kiedy się zatrzymywał. Kroni rzucił w niego kamieniem i chybił. Szczur nawet nie drgnął, jakby wiedział z góry, że kamień przeleci obok. Szli tak może godzinę, a może trochę krócej.

Nagle w przedzie pokazało się światło. Zielone i blade, jakby odbite w głębokiej wodzie. Kroni zwolnił kroku. Na tym poziomie nie powinno być żadnego światła! Żałował teraz, że nie zostawił skrzynki z narzędziami w unieruchomionej windzie. Żadnego pożytku, a tylko przeszkadza w ucieczce. Chwycił rękojeść noża. Uspokoiło go to nieco, chociaż doskonale wiedział, że nóż nie obroni go nawet przed szczurami. Na końcu drogi były przecież nie tylko Domy Przodków. Mogły tam pozostać ich dusze, a ten, kto napotka duszę zmarłego, nigdy już nie wróci do domu. Kroni pojął nagle, jak przytulny jest jego własny dom, i przestał złościć się na panią Ratni, która przecież tylko stawała w obronie Obyczaju i nie chciała wyrządzić mu krzywdy. Pojął też, że nie może iść dalej. Żadnej biblioteki nie ma. Inżynier zwabił go tutaj i oszukał, inżynier po prostu zwariował. Na świecie nie ma nic poza Miastem i Otchłanią...

Odwrócił się wolno, zastanawiając się, jak wrócić, żeby szczur go nie ugryzł.

Ale szczur już nie był sam. Zobaczył tam już trzy lub cztery. Uśmiechały się lub może tylko szczerzyły zęby. Kroni z początku nie domyślił się, dlaczego tak wyraźnie widzi uśmiechy szczurów, ale potem go olśniło - szczury podeszły tak blisko, że bez trudu rozróżniał ich zęby i drgające wąsy.

Szczury zachowywały się jak nagonka, chociaż w przeciwieństwie do zwyczajnych naganiaczy nie biegały nerwowo, nie wrzeszczały, nie hałasowały i nie bały się ciemności. Po prostu czekały. Kiedy Kroni skoczył w ich stronę, nie cofnęły się, tylko przysiadły na tylne łapy i uniosły do góry wyprężone ogony, jakby same gotowały się do skoku.

Rurarz nie odważył się cofać dalej, tylko odwrócił się i pochylając głowę, żeby świecić sobie pod nogi i nie poślizgnąć się na stonodze, popędził w stronę zielonego światła. To było bardzo nierozsądne, bo z kilkoma szczurami zdołałby sobie poradzić, a w głębi korytarza mogła czekać go pewna śmierć, ale nie potrafił przezwyciężyć lęku i obrzydzenia. Niektórzy rewidenci chwalili się, że nie boją się szczurów i nawet je dokarmiają, a szczury nie robią im krzywdy. Nie rzucają się też na myśliwych szczurołapów. Ale oni znają zaklęcie.

 

 

Tunel nagle się skończył. Kroniemu wydawało się, że do światła jest bardzo daleko, ale światło go oszukało. Było słabe i blade. Sączyło się ze ściany podziurawionej tysiącami korytarzyków. W każdym z nich tkwiła gąsienica, ledwie widoczny zielony płomyczek. Gąsienice, mrowiąc się w tych norach, dawały w sumie tyle światła, że w jego blasku widać było domy na ulicy, wysoki strop i zwisające z niego porozbijane, dawno zgasłe lampy. Strop był niegdyś pomalowany niebieską farbą, która łuszcząc się zasłała posadzkę tunelu błękitnymi płatami.

W tym miejscu można było obejść się bez latarki, więc Kroni nieco się uspokoił. Szczury gdzieś zniknęły, widocznie zostały w tamtym tunelu.

A więc inżynier Razi miał rację: Domy Przodków istniały i Kroni właśnie do nich dotarł. Domy były wielkie, zagłębione w skałę, z której sterczały tylko zniszczone, odrapane fasady. W niektórych oknach zachowały się kawałki szyb. Szkło okienne miało w mieście bardzo wielką wartość, więc Kroni postanowił, że w drodze powrotnej zabierze kilka odłamków, żeby potem zrobić z nich lusterka. Podszedł do drzwi najbliższego domu i zajrzał do środka. Kiedyś podłoga domu pokryta była grubą warstwą plastiku, ale właściciele przed wyprowadzeniem się zerwali wykładzinę, pozostawiając tylko zardzewiałą kratę, do której mocowano plastik. Pierwszy od wejścia pokój był ogromny. Kroni nigdy jeszcze nie widział takiego wielkiego pokoju, chociaż z pewnością pan Kalgar ma pokoje jeszcze większe. Po ścianie, chroniąc się przed światłem, pełzła glista. Kroni jednak nie wycofał się, nie uciekł, bo był pewien, że skoro ludzie kiedyś tu mieszkali, to choćby nie wiedzieć ja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin