BORIS AKUNIN
PELAGIA I BIAŁY BULDOG
Пелагия и белый бульдог
KRYMINAŁ PROWINCJONALNY
I
Przełożył: Wiktor Dłuski
Wydanie polskie: 2004
Część pierwsza
PATRZAJCIE SIĘ PSÓW
Śmierć Hulaja
...Bo też trzeba wam wiedzieć, że na Jabłecznego Zbawiciela, kiedy niebo powoli zaczyna zawracać z lata na jesień, miasto nasze ulega zwykle istnemu najazdowi cykad, tak że nocą choćby i chciał człowiek zasnąć, to nie zaśnie – takie się ze wszystkich stron trele niosą, tak niziusieńko schodzą gwiazdy, a księżyc to już zawisa tuż-tuż nad dzwonnicami i podobny się robi do jabłka naszej słynnej „śmietanowej” odmiany, którą kupcy tutejsi aż na dwór cesarski dostarczają i nawet do Europy na wystawy wożą. Gdyby wypadło komuś spojrzeć na nasz Zawołżsk hen, z nieboskłonu, skąd nocą promienie ciał niebieskich na nas spływają, to szczęśliwiec taki ujrzałby pewnie obraz jakiegoś zaczarowanego królestwa: Rzeka skrzy się leniwie, dachy połyskują, latarnie gazowe migoczą, a nad całą tą grą różnorakich błysków unosi się srebrzysty dźwięk chóru cykad.
Ale wróćmy do władyki Mitrofaniusza. O przyrodzie bowiem wspomnieliśmy tylko po to, żeby wyjaśnić, czemu w taką noc niełatwo by zasnął nawet człowiek najzwyczajniejszy, mniej troskami obciążony niż archijerej guberni. Nie przypadkiem ludzie niechętni, a ma ich nawet ów dostojny pasterz, no bo kto ich nie ma, utrzymują, że to właśnie przewielebny, a bynajmniej nie gubernator Antoni Antonowicz von Hagenau, prawdziwie włada rozległą naszą krainą.
Nawiasem mówiąc – rozległa, bo rozległa, ale zaludniona nie zanadto. Prawdziwe miasto to bodaj jeden tylko Zawołżsk, inne zaś, nawet i powiatowe, wyglądają na jakieś rozrośnięte wioski, z gromadką murowanych budynków urzędowych wokół jedynego placu, z niewielką świątyńką i setką czy dwiema drewnianych domów krytych blachą, którą od niepamiętnych czasów maluje się u nas, nie wiadomo czemu, koniecznie na zielono.
A i stolica guberni to żaden tam Babilon – w czasach, o których tu mowa, cała jej ludność liczyła dwadzieścia trzy tysiące pięćset jedenaście osób płci obojga. Co prawda, w tygodniu po Przemienieniu, jeśli nikt nie umrze, oczekiwano powiększenia liczby tutejszych obywateli o jeszcze dwie dusze, jako że żona zarządcy kancelarii gubernialnej Sztopsa oraz mieszczanka Safulina już donaszały, a ta druga nawet wedle powszechnego zdania przenosiła.
Zwyczaj prowadzenia ścisłej ewidencji ludności zapoczątkowano u nas niedawno, za teraźniejszej władzy, i to tylko w miastach. A ile narodku gdzieś tam po lasach i błotach sobie biduje, to już jeden Pan Bóg wie; jak kto chce, niech sam pójdzie i policzy. Od Rzeki po sam Ural ciągną się na setki wiorst głuche, nieprzebyte knieje. Są tam i pustelnie raskolników, i faktorie solne, a na brzegach ciemnych, głębokich rzek, w większości w ogóle bezimiennych, żyje plemię Zytiaków, ludek spokojny i posłuszny, ugryjskiego pochodzenia.
Jedyną wzmiankę o dawnym życiu naszej niezbyt znamienitej krainy znaleźć można w Księdze nowogrodzkiej, piętnastowiecznej kronice. Mowa tam o kupcu imieniem Ropsza, którego w tutejszych lasach „pogaństwo dzikie gołobrzuche ułowiwszy”, na ofiarę kamiennemu bałwanowi Szyszydze głowy pozbawiło, od czego, uważa za stosowne objaśnić kronikarz, „sczezł onże Ropsza, ducha oddał i bez głowy pogrzebion jest”.
Były to wszelako czasy dawne, mityczne. A teraz jest u nas cicho i spokojnie, nikt po drogach nie łobuzuje, nie zabija i nawet wilki w lasach tutejszych dla obfitości pożywienia wyraźnie tłustsze są i bardziej leniwe niż w innych guberniach. Dobrze nam się żyje, daj tak Boże każdemu. A co do tego, co przygadują ludzie niechętni naszemu arcypasterzowi, to kto naprawdę zawołżańską krainą włada – czy władyka Mitrofaniusz, czy może gubernator Antoni Antonowicz, czy też wytrawni doradcy pana gubernatora albo zgoła gubernatorowa Ludmiła Płatonowna – my się rozstrzygać nie podejmujemy, bo to rzecz nie na nasz rozum. Powiemy tylko, że stronników i wyznawców przewielebny ma w Zawołżsku o wiele więcej niż nieprzyjaciół.
Zresztą ostatnimi czasy w związku z pewnymi wydarzeniami ci ostatni nabrali śmiałości i głowy podnieśli, co przysporzyło Mitrofaniuszowi, oprócz zwykłych powodów do bezsenności, związanych z szalejącymi cykadami, powodów dodatkowych, szczególnych. Dopieroż więc chmurzył władyka swoje wysokie, trzema poprzecznymi zmarszczkami przecięte czoło, dopieroż nasępiał czarne, gęste brwi.
Urodziwy jest na twarzy biskup zawołżski, nie po prostu przystojny, ale zaiste piękny, jak przystałoby nie pasterzowi nawet, tylko jakiemuś kniaziowi staroruskiemu czy bizantyjskiemu archistrategowi. Włosy ma nasz władyka długie, siwe, brodę też długą i jedwabistą, na razie wciąż na wpół czarną, a w wąsach to nawet jednego siwego włoska nie uświadczysz; spojrzenie przenikliwe, najczęściej miękkie i jasne, ale tym straszniejsze, kiedy się zachmurzy gniewem i błyskawice zacznie ciskać. W takich groźnych chwilach wyraźniej rzucają się w oczy i surowe zmarszczki wzdłuż kości policzkowych, i orle wygięcie wydatnego, rasowego nosa. Głos ma władyka głęboki, dźwięczny, przelewający się nisko, tak samo dobry do serdecznej rozmowy, jak do natchnionego kazania czy państwowotwórczej mowy na kolejnej sesji Świętego Synodu.
Za młodych lat wyznawał Mitrofaniusz poglądy ascetyczne. Chodził w habicie z workowatego płótna, udręczał ciało nieustannymi postami, a nawet, powiadają, nosił pod koszulą żelazne łańcuchy. Dawno już jednak wyrzekł się tych udręczeń, uznał je za powierzchowne, nieistotne, co gorsza – szkodzące prawdziwej pobożności. Doszedłszy lat i dostąpiwszy mądrości, stał się dla własnego i cudzego ciała bardziej pobłażliwy, a co się tyczy codziennego stroju, to lubił szczególnie domowe sutanny z cienkiej materii, granatowej lub czarnej. Czasem, kiedy wymagał tego autorytet biskupiej godności, przywdziewał fioletowy płaszcz z kosztownego aksamitu, kazał zaprzęgać w sześć koni paradną karetę, na stopniach zaś musieli koniecznie stać dwaj potężni, gęstobrodzi braciszkowie w zielonych sutannach z galonami, wielce do liberii podobnych.
Trafiali się oczywiście i tacy, co cichaczem wyrzekali na sybaryckie nawyczki przewielebnego i zamiłowanie do wystawności, ale nawet oni nie osądzali go zbyt surowo, pamiętając o jego wysokim pochodzeniu i o tym, że od dziecka był nawykły do zbytku i dlatego nie przywiązywał do niego jakiegoś szczególnego znaczenia, nie raczył zauważać, jak wyrażał się biskupi sekretarz, ojciec Serafini Starowny.
Urodził się zawołżski przewielebny w znakomitej, zbliżonej do dworu rodzinie, ukończył Korpus Paziów, po czym wstąpił do kawalerii gwardii (a było to jeszcze za panowania Mikołaja Pawłowicza). Życie prowadził takie, jakie zwykli wieść młodzi ludzie z jego sfery, i jeśli różnił się czymś od rówieśników, to bodaj tylko pewną skłonnością do filozofowania, zresztą nie tak znowu rzadką wśród wykształconych i wrażliwych młodzieńców. W pułku uważano „filozofa” za dobrego kolegę i chwackiego kawalerzystę, dowództwo go lubiło, awansowało, tak że koło trzydziestki poszedłby pewnie w pułkowniki, ale akurat trafiła się kampania krymska. Bóg wie, co się objawiło przyszłemu biskupowi zawołżskiemu w pierwszej jego sprawie bojowej, konnej potyczce pod Bałakławą, wiadomo tylko, że wyzdrowiawszy po ranie od szabli, więcej już broni do ręki wziąć nie chciał. Podał się do dymisji, pożegnał z rodziną i wkrótce odbył nowicjat w jednym z najodleglejszych od stolicy monasterów. Jednak jeszcze dziś, zwłaszcza kiedy odprawia w świątyni nabożeństwo z okazji któregoś z dwunastu wielkich świąt albo przewodniczy na zebraniu w konsystorzu, łatwo sobie wyobrazić, jak gromko podawał swym ułanom komendę: „Szwaaadron, szaaableee w dłoń! Maaarsz, marsz!”
Człowiek nieprzeciętny na każdym polu się wyróżni, toteż niedługo wiódł Mitrofaniusz anonimowe życie w zapadłym klasztorze. Jak przedtem został najmłodszym dowódcą szwadronu w całej lekkokonnej brygadzie, to i teraz tak się złożyło, że został najmłodszym z biskupów prawosławnych. Mianowany do nas, do Zawołżska, najpierw wikariuszem, a potem już gubernialnym arcypasterzem, wykazał się taką mądrością i gorliwością, że wkrótce wezwano go do stolicy i powołano na wysoką godność kościelną. Wielu wróżyło Mitrofaniuszowi w najbliższej przyszłości biały kłobuk metropolity, ale on, ku zdumieniu wszystkich, jeszcze raz zboczył z ubitej drogi – ni stąd, ni zowąd poprosił, by go znów posłano w naszą głuszę, i choć długo próbowano mu to wyperswadować, to ku radości Zawołżan odprawiono go z Bogiem, a on już nigdy nie opuszczał tutejszej skromnej, oddalonej od stolicy katedry.
Ale co z tego, że oddalonej. Dawno wiadomo, że im dalej od stolicy, tym do Pana Boga bliżej. A stolica i przez tysiąc wiorst potrafi dosięgnąć, jeśli jej, wysoko rozsiadłej, daleko widzącej, strzeli do głowy taka fantazja.
I przez taką właśnie fantazję nie spał tej nocy władyka, bez przyjemności słuchając uprzykrzonego cykadowego crescendo. Stołeczna fantazja miała twarz i nazwisko, była bowiem inspektorem Synodu i nazywała się Bubiencow, i właśnie rozmyślając o tym, jak by tu utrzeć nosa temu złowrogiemu jegomościowi, przewielebny już setny raz przewracał się z boku na bok na miękkiej, kaczym puchem nabitej pierzynie, postękiwał, wzdychał, a czasem nawet wydawał z siebie żałośliwe: „Och!”
Łoże w biskupiej sypialni było szczególne, starodawne, z elżbietańskich jeszcze czasów pochodzące, ze wspartym na czterech słupach baldachimem w postaci rozgwieżdżonego nieba. W czasach wspomnianego już zapału do ascezy Mitrofaniusz spał doskonale i na słomie, i na gołych deskach, dopóki nie doszedł do wniosku, że umartwianie to głupota i na nic się nie zda, bo przecież nie po to Pan ulepił nasze ciało na swój obraz i podobieństwo, by się nad nim znęcać, a do tego nie przystoi arcypasterzowi popisywać się przed podlegającym mu duchowieństwem i narzucać mu samoudręczeń, do których nie wszyscy wszak mają duchowy pociąg i których zresztą reguła kościelna nie wymaga. W dojrzałym wieku zaczął przewielebny skłaniać się coraz bardziej do zdania, że prawdziwe próby niebo zsyła na człowieka nie w sferze fizjologicznej, lecz duchowej, a niszczenie ciała nie zawsze pociąga za sobą zbawienie duszy. Dlatego biskupie komnaty urządzone są nie gorzej od gubernatorskiego domu, stół w refektarzu jest nawet nieporównanie lepszy, a w sadzie jabłkowym – pierwszym w całym mieście – stoją altanki, rotundy i nie brak też fontanny. Spokojnie tam, cieniście, dobrze się rozmyśla, niechętni zaś niech tam sobie szepczą, cóż – złego jęzora nie wsadzisz do wora.
A z perfidnym kontrolerem Bubiencowem oto jak postąpić należy – umyślił władyka. Nasamprzód napisać do Petersburga do Konstantego Pietrowicza o wszystkich wyczynach jego zaufanego nuncjusza i o tym, jakie nieszczęścia mogą z tych sztuczek wyniknąć dla Cerkwi. Oberprokurator to człowiek rozumny. Może się nad tym zastanowi. Ale do listu się nie ograniczać, tylko koniecznie wezwać na rozmowę gubernatorową Ludmiłę Płatonownę – przemówić jej do sumienia, zawstydzić. Kobieta z niej dobra i uczciwa. Powinna się opamiętać.
I wszystko się ułoży. Jakie to proste.
Ale chociaż już sercu ulżyło, sen wciąż nie przychodził, a winien temu był nie okrągły księżyc ani nawet nie cykady.
Znając swoją naturę i mając zwyczaj najstaranniej, do ostatniej śrubki, sprawdzać pracę jej mechanizmu, Mitrofaniusz zaczął kalkulować, co to za robak go gryzie i nie dozwala rozumowi otoczyć się obłokiem snu. Gdzie przyczyna?
Czyżby dzisiejsza rozmowa z szurniętą nowicjuszką, szlachcianeczką, której odmówiono postrzyżyn zakonnych? Władyka nie patyczkował się z nią, palnął prosto z mostu: „Ty, córko moja, nie potrzebujesz najsłodszego Niebiańskiego Oblubieńca, tak tylko ci się zdaje. Tobie najzwyczajniejszego narzeczonego trzeba, z urzędniczego stanu, a jeszcze lepiej – oficera. Z wąsami!” Rzecz jasna, nie należało tak... Skutkiem był atak histerii i długie handryczenie się. No, ale mniejsza o to, głupstwo. Co jeszcze?
Trzeba było podjąć nieprzyjemną decyzję w sprawie ojca ekonoma z monasteru Bogojawleńskiego. Za burdy po pijanemu i rozpustne odwiedzanie kobiet złej konduity winowajca został skazany na usunięcie z klasztoru i przywrócenie do stanu świeckiego. Teraz zacznie się pisanina – i do ekscelencji, i do Synodu. Ale i to była zwykła sprawa, nie w niej kryła się przyczyna niepokoju.
Mitrofaniusz pomyślał jeszcze trochę, pomacał sam w sobie, zabawił się w ciepło-zimno, jak bywało w dzieciństwie, i nagle zrozumiał: list od ciotki, generałowej Tatiszczewej, to jest właśnie ten robak, co go gryzie. Aż sam się zdziwił, ale serce od razu potwierdziło – ciepło, ba, gorąco! Niby głupstwo, a w duszy coś spokoju nie daje. No to jak, wziąć? Przeczytać?
Usiadł na łóżku, zapalił świecę, założył pince-nez. Gdzie ten list? O, jest, na nocnym stoliku.
„Miły mój Misza – pisała staruszka, Maria Afanasjewna, z przyzwyczajenia nazywając krewniaka dawno zapomnianym świeckim imieniem – jak zdrowie? Dała Ci spokój podagra przeklęta? Przykładasz liście kapuściane, jak Ci kazałam? Nieboszczyk Apoloniusz Nikołajewicz zawsze mówił, że...” Dalej następował obszerny opis cudownych właściwości kapusty ogrodowej i przewielebny niecierpliwie prześlizgnął się po linijkach, pisanych równym, staroświeckim pismem. Oczy zatrzymały się na nieprzyjemnym nazwisku. „Znów mnie odwiedził Włodzimierz Lwowicz Bubiencow. A czegóż to o nim nie wygadywali, że niby oczajdusza i prawie morderca! Przyjemny młody człowiek, spodobał mi się. Bezpośredni, bez fanaberii i na psach się rozumie. Wiesz, że on, okazuje się, jest ze mną spokrewniony przez Striechninów? Moja babcia, Adelajda Siekandrowna, secundo voto...” Nie, nie, to też nie to, idźmy dalej.
Aha, tutaj: „...Ale to wszystko do sprawy nie należy, a pisałam tylko dlatego, że ze słabości serca zwlekałam z przejściem do najważniejszego. Ledwie się wezmę w garść, na duchu umocnię, znowu łzy płyną jak dwa strumyki, i ręka drży, i w piersi zimno ściska. Piszę do Ciebie, Misza, nie ot tak sobie. Wielkie mam zmartwienie, i to takie, że ty jeden mnie zrozumiesz, a inni tylko patrzeć, jak wyśmieją, powiedzą: całkiem rozum straciła stara wariatka. Sama bym chciała do Ciebie przyjechać, ale siły nie ma, chociaż droga niby niedaleka. Leżę jak kłoda i nic, tylko płaczę i płaczę. Wiesz sam, ile lat, ile sił i środków w to włożyłam, żeby doprowadzić do końca dzieło, któremu Apoloniusz Nikołajewicz życie poświęcił”. (W tym miejscu władyka pokiwał głową, jako że do sprawy, której wujaszek nieboszczyk życie poświęcił, odnosił się sceptycznie). „Dowiedz się więc, przyjacielu mój, co za nikczemność zdarzyła się u mnie w Drozdowce. Jakiś drań, i to nie inaczej, tylko ktoś ze swoich, podsypał trucizny do miseczki Hulajowi i Łapajowi. Łapaja, że młodszy, emetykiem uratowałam, śmierci wydarłam, ale Hulajuś mój zgasł. Całą noc cierpiał, rzucał się, ludzkimi łzami płakał i patrzył na mnie tak żałośnie: poratuj, niby, matuś, w tobie cała moja nadzieja. Nie uratowałam. Już nad ranem zaskowyczał boleśnie, przekręcił się na bok i ducha wyzionął. Padłam bez przytomności i powiadają, że trzy godziny w tym stanie przebyłam, nawet i doktor z miasta zdążył przyjechać. A teraz leżę całkiem słaba, ale najwięcej ze strachu. Przecież to spisek, Michasiu, nikczemny spisek. Ktoś chce zgładzić moje dzieciaczki, a z nimi i mnie, staruchę. Na Boga Wszechmogącego błagam Cię, przyjeżdżaj. I nie z pociechą pasterską, ja jej nie potrzebuję, tylko żeby przeprowadzić śledztwo. Wszyscy mówią, że taki masz dar – każdego drania na wskroś widzisz i każdą zbrodniczą intrygę przenikniesz. A czy można sobie wyobrazić bardziej bezecny uczynek? Naprawdę, przyjeżdżaj, poratuj. Wieczną twoją wielbicielką będę, a w testamencie szczodry legat umieszczę, czy to na świątynię, czy to na klasztor jakiś, czy to na sieroty”. Na samym końcu listu ciotka przechodziła z tonu familiarnego na oficjalny i pełen szacunku: „Polecając się ojcowskiej uwadze, arcypasterskim modlitwom i o biskupie błogosławieństwo błagając, pozostaję oddaną sługą Waszej Przewielebności, Maria Tatiszczewa”.
Tu chyba wypadałoby wyjaśnić sprawę daru, o którym pisała generałowa Tatiszczewa, a który duchownej osobie biskupiej rangi jakby niezupełnie przystoi. Tak czy inaczej, wśród innych, wznioślejszych zalet przypisywano władyce również drogocenny, rzadko spotykany talent rozwiązywania wszelakich najbardziej nawet zawikłanych zagadek, zwłaszcza mających przestępcze tło. Można powiedzieć, że Mitrofaniusz żywił prawdziwą namiętność do takiej gimnastyki umysłowej, i zdarzało się nieraz, że władze policyjne, nawet z sąsiednich guberni, pokornie prosiły go o radę, kiedy miały do czynienia z jakimś zagmatwanym śledztwem. Biskup zawołżski w duchu bardzo szczycił się swoją sławą, ale z niezupełnie czystym sumieniem – po pierwsze dlatego, że duma niewątpliwie zaliczała się do uczuć czczych i marnych, po drugie zaś z jeszcze jednej przyczyny, którą pominiemy milczeniem, jako że znał ją tylko on sam i jeszcze pewna osoba.
Wieczorem, po pierwszej lekturze listu, prośba cioci, żeby pędzić do jej majątku dla zbadania okoliczności śmierci Hulaja, rozbawiła przewielebnego. Również i teraz, ponownie przeczytawszy to orędzie, pomyślał sobie: bzdury, bredzi starowina. Poleży dzień, dwa i wstanie.
Władyka zgasił świecę, położył się, ale serce wciąż nie dawało spokoju. Spróbował pomodlić się o wyzdrowienie cioci. Wiadomo, że nocnej modlitwie bliżej do Najwyższego. Nawet Złotousty pisze, że Pan nasz najbardziej te właśnie sobie umiłował, które „w spokojny czas odmawiasz, obficie nieraz płacząc”.
Modlitwa jednak wyszła jakaś taka bez duszy, sam tylko papuzi słowotok, a tego władyka nie uznawał. Nawet za pokutę nigdy na nikogo nie nakładał odmawiania modlitw, uważał to za świętokradztwo. Pacierz, co tylko przez usta przechodzi, serca nie tknąwszy, to w ogóle żaden pacierz.
No dobrze, niech Pelagia tam jedzie – zdecydował Mitrofaniusz. Niech wyjaśni, co się stało z tym przeklętym Hulajem.
I od razu mu ulżyło. Ani cykady nie dręczyły już duszy drżącym wielogłosem, tylko kołysały do snu, ani księżyc oczu nie oślepiał, lecz jakby omywał twarz ciepłym mlekiem. Mitrofaniusz przymknął powieki, wygładził zmarszczki na surowym czole. Zasnął.
* * *
Z okazji Przemienienia Pańskiego, nazywanego także Jabłecznym Zbawicielem, w cerkwi domowej od rana święcono płody. To święto, z dwunastu wielkich przecież nie największe, Mitrofaniusz lubił za barwność i miłą Bogu lekkomyślność. Sam nabożeństwa nie odprawiał, stał z tyłu i z boku, na archijerejskim podwyższeniu, skąd lepiej widać i ozdobioną jabłkami cerkiew, i liczną publiczność, i diakonów w specjalnych „jabłecznych” ornatach – niebieskich ze złotym, naszywanych motywami z liści i owoców. Śpiewacy słynnego chóru biskupiego, zszedłszy się z obu stron, huknęli katawasiję, ale to tak, że ciężki kryształowy żyrandol pod białym sklepieniem dźwięcznie zadygotał tęczowymi wisiorkami. Ojciec Amfiteatrow zaczął święcić jabłka: „Panie Boże nasz, dozwól wierzącym w Ciebie cieszyć się dziełami Twoimi i sam pobłogosław słowem swoim leżące tu płody...”
Dobrze.
Nabożeństwo na Przemienienie jest niedługie, radosne. W świątyni pachnie świeżością i sokiem, bo każdy przyszedł z własnym koszykiem jabłek. Koło Mitrofaniusza na stoliku też stał srebrny półmisek z ogromnymi, czerwonymi, ananasowymi „carskimi” jabłkami z biskupiego sadu, soczystymi, słodkimi, pachnącymi. Kogo przewielebny obdarzy, tego szczególnie wyróżni i osobliwą mu okaże przychylność.
Mitrofaniusz posłał kulawego służkę przy biskupim pastorale do lewego chóru, gdzie stały rzędem stateczne mniszki, którym jako pobożne ćwiczenie zlecono nauczanie w diecezjalnej szkole dla dziewcząt. Posłaniec szepnął na ucho kierowniczce, wysokiej, chudej siostrze Krystynie, że władyka jabłuszkiem obdarować raczy, a ta obejrzała się i schyliła w dziękczynnym pokłonie. Na prawo od niej stała chyba (od tyłu nie od razu można było rozpoznać) siostra Emilia, wykładająca arytmetykę, geografię i jeszcze kilka przedmiotów. Potem krzywoboka siostra Olimpiada, odpowiedzialna za Słowo Boże. Dalej dwie jednakowo przygarbione Ambrozja i Apolinaria, co to nie rozróżnisz, która jest która; jedna wykładała gramatykę i historię, druga – użyteczne roboty ręczne. A na końcu, tuż przy ściance, stała sobie niewysoka, chudziutka siostra Pelagia (literatura i gimnastyka). Tej to nie sposób z żadną inną pomylić: apostolnik przekrzywiony, a z boku – dla mniszki wstyd, rzecz niedopuszczalna – kosmyk rudych włosów sterczy i w promieniu słońca miedzią połyskuje.
Mitrofaniusz znów, któryż to już raz, westchnął, powątpiewając, czy nie pomylił się, udzieliwszy w swoim czasie Pelagii błogosławieństwa na postrzyżyny zakonne. Nie pobłogosławić nie mógł – panna ma za sobą wielki smutek i ciężką próbę, jaką nie każda dusza by wytrzymała – ale okropnie już niemnisiego jest usposobienia: za żywa, na miejscu nie usiedzi, ciekawska, w ruchach żadnej stateczności. No, przecież sam taki jesteś, stary durniu – napomniał się przewielebny i jeszcze raz, jeszcze smutniej, westchnął.
Kiedy siostry ustawiły się w kolejce, by dostać od przewielebnego po jabłku, władyka każdą wyróżnił: tej dał rękę do pocałowania, tamtą po głowie leciutko pogłaskał, do innej znów uśmiechnął się po prostu, a z ostatnią, Pelagią, casus się wydarzył. Nastąpiła, niezgraba jedna, ojcu diakonowi na nogę, odskoczyła, przepraszając, w ręce klasnęła i bach! – łokciem prosto w półmisek. Łoskot, brzęk srebra po kamiennej podłodze, na wszystkie strony toczą się radośnie czerwone jabłuszka, a chłopcy ze szkółki cerkiewnej, którym to całkiem się nie należy, bo łobuziaki z nich i urwisy, już rozchwytali drogocenne carskie ananasowe, niczego nie zostawili ludziom godnym, zasłużonym, którzy za Pelagią na swoją kolej czekali. I stale tak z nią jest: nie mniszka, tylko jedno utrapienie piegowate.
Mitrofaniusz poruszył wargami, ale od wymówki się powstrzymał, bo to przecież i świątynia Boża, i święto.
Pobłogosławił tylko i powiedział:
– Schowaj no kosmyk, wstyd. I idź do biblioteki. Będę z tobą mówił.
– Wyobraził sobie osioł, że jest kłusakiem, jął więc chrapy rozdymać i walić kopytem w ziemię. – Tak zaczął rozmowę przewielebny. – „Wszystkich przegonię! – ryczał. – Najszybszy jestem, najżwawszy!” I tak przekonująco ryczał, że wszyscy wokół uwierzyli i zaczęli powtarzać: „Ten nasz osioł to wcale nie osioł, tylko najczystszej w świecie krwi argamak. Trzeba go teraz wystawiać do wyścigów, żeby wszystkie co do jednej nagrody zdobył”. I od tej pory osioł życia nie miał, bo gdzie tylko jakieś gonitwy się odbywały, to jego zaraz za uzdę i do biegania ciągną. „Jazda – wołają – kłapouchy, nie zawiedź!” Takie to wspaniałe życie osłowi przypadło.
Mniszka, od dawna już nawykła do biskupich przypowieści, słuchała w skupieniu. Gdyby tak ktoś mimochodem na nią spojrzał, powiedziałby: młodziutka panna – twarz czysta, o miłym owalu, budząca sympatię i z pozoru naiwna. Ale to mylne wrażenie brało się z zadartego nosa i uniesionych zdziwieniem brwi, a ciekawskie, okrągłe, ciemne oczy patrzyły zza takichże okrągłych okularów wcale a wcale nie prostodusznie i widać było po tych oczach, że to nie żadna dzierlatka: i nacierpieć się zdążyła, i pożyć, i porozmyślać o tym, co przeżyła. Świeżość zaś i młody wygląd brały się z białej cery, często towarzyszącej rudym włosom, i z nieustępliwych piegów, rozsypanych po buzi jak pomarańczowe paciorki.
– Powiedz no mi więc, Pelagio, czego się tyczy ta przypowieść?
Siostra zamyśliła się. Z odpowiedzią się nie spieszyła. Maleńkie białe rączki mimowolnie sięgnęły do wiszącej u pasa płóciennej torebki, a władyka, który wiedział, że Pelagii myśli się najlepiej z robótką w ręce, zezwolił:
– Weź druty, można.
Skwapliwie zaszczekały ostre stalowe druty i Mitrofaniusz zmarszczył brwi, prz...
ssonja