Ahern Jerry - Krucjata 02 Destrukcja.txt

(276 KB) Pobierz
JERRY AHERN



KRUCJATA 

2. DESTRUKCJA

(PRZEŁOŻYŁ: MARIUSZ SEWERYŃSKI)


SCAN-DAL


Dla Jacka Aherna - mego ojca, niech Bóg błogosławi jego duszę -
mam nadzieję, że spodobały się mu. Jeli istnieje niebo, to jest to jego adres...

Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjšcych bšd zmarłych, rzeczywistych miejsc, wyrobów, firm, organizacji lub innych realnie istniejšcych jednostek jest czysto przypadkowe.

 
 
ROZDZIAŁ I

Generał Ismail Warakow zapišł kołnierz palta i głębiej wcisnšł na łysš czaszkę czapkę z foczej skóry. Wzdrygnšł się.
- Chicago! Druga Moskwa - mruknšł do siebie, stojšc w drzwiach swego helikoptera. Patrzył na morze błota i szargane wiatrem wody Jeziora Michigan. Zakasłał i zaczšł schodzić na wilgotnš ziemię po wyłożonych gumš schodkach. Przypatrywał się masywnej budowli, oddalonej nie więcej niż dwadziecia pięć jardów. Nawet nie próbował przypomnieć sobie jej nazwy. Było to Muzeum Przyrodnicze, podarowane miastu Chicago przez jakiego kapitalistę - którego imię nadal nosiło - kilkadziesišt lat temu z okazji wiatowych targów. Trzeba mu nadać nowš nazwę - pomylał Warakow.
- Nadać nowe imię - powiedział odwracajšc się do młodej kobiety, swojej adiutantki, i zerknšł na jej nogi, wokół których wiatr owijał spódnicę. - Marzniesz. Chodmy do rodka. Chcę, by nowe imię wiadczyło o tym, że jest to kwatera Północnoamerykańskiej Okupacyjnej Armii Sowieckiej. Zanotuj to, gdy twoje ręce przestanš dygotać z zimna.
Poszedł omijajšc przygotowany dla niego, poplamiony, czerwony dywan, rozłożony pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy o zawadiackich twarzach, uzbrojonych w kałasznikowy. Przemaszerował po błocie. Pod ciężarem jego 285 funtów wyczyszczone do połysku buty zanurzały się chwilami na kilka cali.
Zatrzymał się u podstawy szerokich schodów, łagodnie pnšcych się do góry. Otrzepujšc zelówki z błota, patrzył na budynek.
- Towarzyszu generale!
Warakow odwrócił się i spojrzał na mężczyznę stojšcego na bacznoć po jego lewej stronie. Niedbale odsalutował i mruknšł:
- Co takiego, majorze?
- Generale! Mam tutaj siedemnastu partyzantów. Warakow spoglšdał z roztargnieniem na majora i nagle przypomniała mu się depesza radiowa, którš otrzymał podczas lšdowania na lotnisku międzynarodowym w północno-zachodniej częci miasta, tuż przed przesiadkš do helikoptera: Schwytano siedemnastu uzbrojonych partyzantów, gdy zaatakowali jeden z pierwszych patroli zwiadowczych wysłanych do miasta. Siedemnacioro - były wród nich trzy kobiety - zabiło dwunastu żołnierzy sowieckich. Partyzanci przetrwali promieniowanie neutronowe, jakie powstało po zbombardowaniu Chicago, ukrywajšc się w jakim podziemnym schronie. Byli uzbrojeni w amerykańskie karabinki sportowe.
- Przyjdš niebawem. - Warakow skinšł głowš, po czym przestał otrzepywać buty. Patrzšc wskazanym przez majora kierunku zobaczył jeszcze większe błoto. Oficer szedł obok niego, a młoda adiutantka tuż za nimi. Gdy generał ponownie wszedł w kałużę, zaczšł się w duchu zastanawiać, co też mogło się tu zdarzyć, że wody tak nagle wezbrały. Planetarium, mniej niż ćwierć mili od tego miejsca, zostało poważnie uszkodzone, muzeum - obecnie kwatera - ledwo tknięta. Impet uderzenia spowodował zatopienie dużej częci miasta, niszczšc na swej drodze wszystko jak fala przypływu. Domy i apartamenty bogatych kapitalistów, które tam stały, obróciły się w ruinę. Warakow nie umiechnšł się do tej myli. Bogaci także majš prawo do życia - przyznał w duchu.
Podniósł wzrok znad błota, widzšc, że major się zatrzymał. Zobaczył przed sobš tę siedemnastkę. Niektórzy z nich to dzieci. Nikt nie ma powyżej dwudziestu lat - osšdził. Przeniósł spojrzenie z tych, którzy stali pod cianš ze zwišzanymi rękoma i oczyma zasłoniętymi opaskami, na oddział szeciu ludzi i lekkie półautomatyczne karabiny w ich dłoniach okrytych rękawiczkami.
- Czy zechciałby pan wydać rozkaz otwarcia ognia, towarzyszu generale? - spytał major.
- Nie, nie. To pańscy więniowie. Po czym dławišc emocje dodał:
- To pański zaszczyt.
Major umiechnšł się promiennie i zasalutował. Również i ten salut spotkał się z niezbyt przepisowym odzewem Warakowa.
Major zrobił w tył zwrot i przemaszerował na pozycję przy plutonie egzekucyjnym.
- Gotów! Cel! Pal!
Generał nie odwrócił się, gdy szecioosobowy oddział otworzył cišgły ogień, a siedemnastu Amerykanów pod cianš zaczęło upadać. Jeden z nich próbował biec, jego oczy były zasłonięte, ręce wcišż zwišzane. Upadł twarzš w błoto, a dwóch żołnierzy w końcu strzeliło do niego. Warakow przyjrzał się lepiej. To była młoda dziewczyna. Gdy upadło ostatnie z ciał, spojrzał na cianę. Była usiana dziurami po pociskach, a gdzieniegdzie widniały ciemne plamy krwi i błota, które bryzgało, gdy padali martwi. Wcišż drżšc, generał mruknšł:
- Bardzo dobrze, towarzyszu majorze. Tym razem nie zasalutował w ogóle.
 
ROZDZIAŁ II

Warakow przebierał palcami stóp w białych skarpetkach pod masywnym biurkiem z blatem obitym skórš, umieszczonym w końcu hallu. Patrzył, jak mu się zdawało, setny raz na egipskie malowidła pod sufitem.
- Katarzyno - mruknšł spoglšdajšc z oddali na młodš adiutantkę wstajšcš za biurka i idšcš ku niemu po lazurowo-błękitnym dywanie. - Niech ci nigdy nie przychodzi do głowy podchodzić tutaj. Każ zapalić wiatła. Jest tu za ciemno. Id.
Odprawiona machnięciem ręki, wykonała przepisowy w tył zwrot, a generał powrócił do przeglšdania sterty raportów na biurku. Rzucił okiem na szwajcarski zegarek i ponownie zagłębił się w skórzanym fotelu. Zostało dziesięć minut do spotkania z wywiadem. Przetarł mocno powieki i wstał. Nie znosił tych spotkań, miał uraz na ich punkcie. Nie ufał mu, bał go i jednoczenie gardził tš olbrzymiš siłš. Przypomniał sobie tajemniczš katastrofę samolotu, tuż przed rozpoczęciem wojny. Na pokładzie znajdowali się oficerowie najwyższego szczebla Marynarki Sowieckiej. Było to co więcej niż zwykła katastrofa.
Warakow przyglšdał się rozpiętej bluzie munduru i stopom w skarpetkach. Wzruszył ramionami. Doszedł do wniosku, że ma pewne przywileje jako głównodowodzšcy. Zostawił bluzę nie zapiętš i odszedł od biurka. Z tyłu sali znajdowały się strome i kręte schodki prowadzšce na półpiętro, z którego rozcišgał się widok na cały hall. Poszedł tam, czepiajšc się poręczy. Wchodził wolno i niezgrabnie z powodu nadwagi. Kilka stóp od barierki półpiętra stały niskie ławeczki. Usiadł na najbliższej z nich i patrzył w dół. rodek sali zajmowała masywna rzeba naturalnych rozmiarów, przedstawišca dwa mastodonty walczšce na mierć i życie. Wargi Warakowa złożyły się w umiechu. Jeden z mastodontów zdawał się zyskiwać przewagę w walce. Tylko po co? Skoro gatunek już wyginšł, zniknšł na zawsze z powierzchni ziemi.
 
ROZDZIAŁ III

- Miałem zamiar cię zapytać - zaczšł Rubenstein ocierajšc wysokie, zroszone potem czoło chusteczkš w czerwone kropki - dlaczego z tych wszystkich motorów na pobojowisku wybrałe włanie ten?
Rourke pochylił się nad kierownicš swego motocykla; mrużšc oczy patrzył na drogę w dole. Pustynne powietrze drżało nagrzane w słońcu. Blask raził oczy, mimo przydymionych szkieł gogli lotniczych.
- Z kilku powodów - odpowiedział niskim głosem. - Lubię Harleya Davidsona, miałem już lowridera jak ten - niemal z uczuciem poklepał bak - kiedy, w moim schronie. To chyba najlepsza maszyna do jazdy zarówno po drogach, jak i bezdrożach: nie pali dużo, jest szybka, łatwa do prowadzenia, wygodna. Mylę, że po prostu lubię go - podsumował.
- Lubisz też mieć na wszystko wytłumaczenie, prawda?
- No cóż - rzekł John w zamyleniu. - Prawdopodobnie tak. Mam dobre wytłumaczenie, dlaczego powinnimy sprawdzić tę przyczepę ciężarówki - tam, w dole. Widzisz? -Wskazał podnóże zbocza.
- Gdzie? - zapytał Paul pochylajšc się do przodu na swym motorze.
- Ten ciemny punkt na poboczu drogi. Pokażę ci, gdy tam będziemy - powiedział John spokojnie, popychajšc harleya, i zaczšł zjeżdżać ze stoku. Rubenstein ruszył za nim.
Z twarzy Rourke'a spływał pot, zupełnie jak wtedy, gdy wcišgał harleya na szczyt wzgórza, u podstawy którego czekał teraz na kompana. Tu, niżej, powietrze było jeszcze bardziej rozgrzane. Zerknšł na wskanik paliwa - tylko nieco ponad połowa. Paul zatrzymał się obok niego.
- Obserwuj te wzgórza, kolego - rzekł Rourke
- Dobra, dobra. Wiem, co do mnie należy.
- W porzšdku, bez urazy - odparł John. Zapalił motor i ruszył przez wšski pas ziemi, cišgle oddzielajšcy ich od drogi. Zatrzymał się na chwilę, gdy dotarli do autostrady, spojrzał wzdłuż drogi na zachód i ruszył. Słońce dopiero co minęło zenit i na ile był w stanie się zorientować, znajdowali się już w Teksasie, około siedemdziesišt pięć mil lub nieco mniej od El Paso. Pędził autostradš, wiatr smagał jego twarz i ciało, rozwiewał włosy. Czuł, jak lepišca się do pleców przepocona koszula zaczyna wysychać. Zerknšł w lusterko wsteczne, na usiłujšcego dogonić go Paula Rubensteina.
Umiechnšł się.
Powrócił mylami do zdarzeń, które zetknęły ich ze sobš. Choć był z wykształcenia lekarzem, Rourke nigdy nie praktykował. Po kilku latach służby w CIA, udziale w tajnych operacjach w Ameryce Łacińskiej, jego wiedza o broni i sposobach przetrwania uczyniła zeń eksperta w tych dziedzinach - napisał na ten temat ksišżkę i miał serię wykładów. Natomiast Rubenstein pracował jako młodszy redaktor dla wydawcy jakiego czasopisma handlowego z Nowego Jorku - był ekspertem w dziedzinie instalacji rurocišgowych i znaków interpunkcyjnych. Ich drogi zbiegły się podczas katastrofy Boeinga 747, którym John leciał z Atlanty, chcšc dołšczyć do żony i dzieci w północno-wschodniej Georgii. Tej nocy, gdy wybuchła nuklearna wojna z Rosjš, stracił ich prawdopodobnie na zawsze. A teraz na pustyni, w zachodnim Teksasie, Rourke i Rubenstein byli zwišzani jednym pragnieniem. Obaj mężczyni chcieli dotrzeć do południowo-wschodniego wybrzeża Atlantyku. Dl...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin