Ahern Jerry - Krucjata 01 Wojna totalna.rtf

(696 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

JERRY AHERN

 

 

 

Krucjata

 

1. Wojna Totalna

 

(Przełożył: Sławomir Demkowicz-Dobrzanski)

 

 

SCAN-dal

 

Dla Sharon, Jasona i Samanthy, którzy przeżyli ze mną tak wiele zawsze kochający.

 

Wszelkie podobieństwo do osób, rządów

przedsiębiorstw, czy jednostek administracji

państwowej, obecnych lub dawnych, działających

teraz, lub w przeszłości, jest przypadkowe.

 

ROZDZIAŁ I

 

- Teraz! - krzyknął Rourke prostując się i dając znak ręką. Potem rzucił się biegiem po stromej, piaszczystej skarpie w kierunku autostrady. Tuż za nim biegło dwunastu młodych ludzi ubranych w mundury polowe Pakistańskiej Antyterrorystycznej Grupy Uderzeniowej, wydając wściekłe okrzyki. Atakowali grupę przemytników, strzelając w biegu ze swych zaopatrzonych w tłumiki półautomatycznych karabinów, ze składanymi kolbami.

Zaatakowani próbowali się ukryć za swymi ciężarówkami. Kiedy jednak grupa Rourke'a przebyła połowę drogi do autostrady, przemytnicy otworzyli ogień z ustawionych na ciężarówkach ciężkich karabinów maszynowych. Przez otwarte okna wyładowanych opium samochodów strzelano z broni ręcznej.

Rourke wystrzelił rakietę. Pocisk wzniósł się w niebo, a następnie eksplodował.

Ze swojej pozycji na skarpie Rourke widział, jak ciężko uzbrojony wóz pancerny Armii Pakistańskiej zajmuje swoje stanowisko i blokuje drogę jakieś pół kilometra dalej. Chowając pustą rakietnicę w zewnętrznej kieszeni kurtki z owczej skóry, Rourke wydobył swój półautomatyczny karabinek i biegnąc w dół zbocza, poprowadził swoich ludzi.

W tym samym momencie zobaczył, jak pierwsza z ciężarówek nagle zawraca, trafiona huraganowym ogniem wojskowego pojazdu. Koła niebezpiecznie zabuksowały, lecz w chwilę potem samochód ruszył w kierunku Rourke’a ze stale wzrastającą szybkością.

Opróżniając cały magazynek, Rourke padł na piaszczyste pobocze drogi i odrzucił broń. Prawą, a następnie lewą ręką sięgnął po dwa pistolety automatyczne, które nosił w kaburach pod kurtką.

Kciukiem prawej ręki odciągnął iglicę automatu, zacisnął dłoń na rękojeści. Wystrzelił cały magazynek celując w kabinę nadjeżdżającej ciężarówki. W tej samej chwili plunął ogniem pistolet w jego lewej ręce. Dwie serie połączyły się w jedną, ciało kierowcy wypadło z kabiny.

Rourke stoczył się z nasypu autostrady. Pozbawiona kontroli ciężarówka wciąż pędziła na niego. Kiedy samochód podskoczył na krawężniku, Rourke strzelił, trafiając w zbiornik paliwa. Nastąpiła potężna eksplozja, płomienie błyskawicznie ogarnęły toczącą się siłą rozpędu ciężką maszynę.

Patrząc w górę autostrady, Rourke dostrzegł następną z ciężarówek, która wpadłszy w poślizg uderzyła w zbocze. Opiumowa fortuna stanowiąca jej ładunek rozsypała się po szosie. Strażnik próbował wydostać się z kabiny przez opuszczoną szybę, ale po chwili zrezygnował i wyciągnął automatyczny karabin.

Rourke widział, jak seria powala dwóch jego ludzi. Rzucił się na ziemię i zjeżdżając na kolanach w kierunku ciężarówki, ponownie nacisnął spusty obu automatów. Ciało przemytnika drgnęło, impet uderzenia wytrącił mu z rąk broń i wyrzucił ją w górę.

Rourke zerwał się i zbiegł drogą do pozostałych dwóch ciężarówek. Ponad dziesięciu przemytników nadal się ostrzeliwało.

- Granaty! - krzyknął przez ramię do biegnących za nim żołnierzy. Czterdziestomilimetrowe ładunki gwizdały mu nad głową i wybuchały w celu. Rourke znów padł na ziemię, tuląc twarz do piasku, kiedy jeden z nich eksplodował tuż przy nim. Uniósł głowę i zobaczył wznoszący się nad ciężarówką słup ognia i dymu. Z nieba spadł deszcz opium i krwawych szczątków. Zagrzmiał kolejny wybuch. Ostatnia ciężarówka wyleciała w powietrze.

Rourke uniósł się na łokciach, poderwał na nogi.

- Wykończyć ich! - krzyknął do swoich ludzi. Jego drużyna była teraz blisko wroga, żołnierze walczyli wręcz. Rourke wystrzelił magazynki obu automatów, wsunął je do kabur i sięgnął do biodra, gdzie nosił swojego pytona. Trafił pierwszym wystrzałem najbliższego Pakistańczyka, po czym przeniósł ogień na dwóch innych, którzy do niego mierzyli. Uderzeniem kolbą rewolweru powalił jednego z przemytników, błyskawicznie obrócił się na pięcie. Rosły mężczyzna w turbanie powoli zbliżał się do niego trzymając w dłoni długi nóż. Rourke odskoczył w bok i wsunął rewolwer z powrotem do kabury; nie miał czasu na ładowanie. Kiedy Pakistańczyk się cofnął, Rourke ruszył na niego, wyciągając swój nóż.

Przemytnik ponownie runął do przodu. Rourke wykonał unik, a następnie błyskawicznym ruchem przeciął tętnicę napastnika. Odwrócił się, blokując prawą ręką cios następnego. Nóż wypadł mu z ręki, uderzył w brzuch Pakistańczyka, odrzucając go od siebie. Następnym ciosem wymierzonym w gardło atakującego zmiażdżył mu tchawicę.

Rourke stanął nad pokonanym.

Któryś z żołnierzy powalił kolbą karabinu ostatniego przemytnika.

Wyprostowując ramiona, Rourke odetchnął głęboko. Z ładownicy u pasa wyciągnął zapasowy magazynek i przeładował jeden ze swoich pistoletów maszynowych, uregulował spust i ostrożnie umieścił pierwszy nabój w komorze. Cofnął iglicę automatu i schował go do kabury pod pachą.

Ładowanie drugiego przerwał mu znajomy głos.

- Twoi ludzie, i ty sam, Johnie Thomasie, byliście świetni.

Uśmiech rozjaśnił delikatną, dokładnie ogoloną twarz. - Usłyszeć to z twoich ust, kapitanie, to największy komplement. Straciliśmy jednak dwóch ludzi. Trzymali się razem, a ostrzegałem ich przed tym.

Mężczyzna pokiwał głową. - Ale może pozostali nauczą się czegoś. I ty, i ja wiemy, że to, co najtrudniej zapamiętać, trzyma nas przy życiu.

- Masz rację.

- Myślę jednak, że ludzie, których ćwiczyłeś będą sobie doskonale radzili w prowadzonej przez nas opiumowej wojnie. - Pakistański kapitan z gęstym, czarnym wąsem, zapalił papierosa, potem zaproponował to samo Amerykaninowi.

- Nie, dziękuję, Muhammedzie - mruknął Rourke, sięgając do kieszeni koszuli po cygaro i wkładając je między zęby.

- Wezmę ogień - powiedział pochylając głowę nad złączonymi dłońmi kapitana. Zaciągnąwszy się dymem, wydychał go powoli. Obserwował, jak szarą chmurkę porywa wiatr i rozprasza nad tlącymi się jeszcze ciężarówkami.

Rourke przebiegł palcami lewej ręki przez ciemnobrązowe włosy, odgarniając je z wysokiego czoła. - Wciąż planujecie całkowicie wyczyścić tutejsze okolice?

Pakistańczyk przytaknął garbiąc plecy smagane ostrym wiatrem.

- Czas, byś pożegnał się ze swoimi ludźmi.

- Tak, słusznie - powiedział, spoglądając przez ramię i kończąc ładowanie sześciu nowych kuł w bęben Pytona, którego następnie schował do kabury przy biodrze.

- Poczekaj chwilę - rzucił Pakistańczykowi, odwrócił się i skierował ku swojej dziesiątce żołnierzy. Jeden z młodych mężczyzn stanął na baczność, kiedy Rourke się zbliżył, ten jednak dał znak spocznij. - Dobrze się spisaliście, chłopcy - powiedział. - Dlatego żyjecie. Muli i Ahmed nie pamiętali o tym, czego was uczyłem. I dlatego zginęli. Byli dobrymi żołnierzami, ani gorszymi, ani lepszymi niż wy. Musicie zrozumieć; przetrwać, czy to w walce, czy nawet w ruchu ulicznym po drodze do domu, to znaczy mieć głowę na karku, pamiętać, co należy zrobić, uczyć się reagować w odpowiedni sposób i tak właśnie działać. Nie będzie mnie tu przez jakiś czas, muszę wracać do Stanów. Może kiedyś znowu będziemy razem walczyć. I jeżeli zapamiętacie tę najważniejszą we wszystkim zasadę - mieć głowę na karku - to na pewno spotkamy się żywi.

Rourke uścisnął dłoń każdego z nich, najdłużej jednak dłoń kaprala Ahmada. Kiedyś mylił go z Ahmedem, przez podobieństwo imion. - Powodzenia, przyjacielu - szepnął Rourke, obejmując go i odwzajemniając ciepły uśmiech.

- To należy do ciebie - dodał, wręczając młodemu żołnierzowi rakietnicę Heckler And Koch. - Teraz ty jesteś szefem grupy. Będzie ci potrzebna.

Przysłany helikopter wynurzał się już zza horyzontu, odległy dźwięk wirujących śmigieł był jak brzęczenie owada.

Rourke i Muhammed stali bez słowa. Śmigłowiec krążył przez chwilę nad górską drogą, zanim wylądował. Niebezpiecznie blisko krawędzi zbocza - zdaniem Rourke’a.

Podbiegł ku prawej burcie maszyny i wśliznął się na miejsce obok pilota. Muhammed usiadł z tyłu. Rourke machał na pożegnanie swoim żołnierzom, oni jednak tego nie widzieli. Wchodzili na wzgórza, by przejąć łącznika, który miał otrzymać i przekazać dalej kolejny ładunek czystego opium.

Pilot podniósł maszynę i przez parę kilometrów leciał równolegle do górskiej drogi, potem wzniósł się wyżej. Rourke chciał spojrzeć za siebie, lecz wcześniej poczuł na ramieniu rękę Muhammeda. - Lecimy nad Przełęcz Czajber, to niedaleko. Jeden z naszych punktów granicznych przerwał nadawanie regularnych meldunków. Chcemy się upewnić, że to tylko wada sprzętu.

- Dobrze - powiedział Rourke, skinąwszy bez zainteresowania głową.

Patrzył przez okrągłe okienko na płaską dolinę, setki metrów niżej. Za jakiś czas odezwał się Muhammed: - Czytałem twoje akta, ale powiedz mi, jak zostałeś ekspertem uzbrojenia, ekspertem technik przetrwania, zarabiając na życie nauką metod walki antyterrorystycznej.

- Czytałeś akta - rzucił Rourke, żując niedopałek cygara. - Tak jak tam jest napisane, pracowałem w sekcji antyterrorystycznej CIA. - Zmrużył oczy w uśmiechu, w rzeczywistości był oficerem w Sekcji Operacji Maskujących. - Uzbrojenie - kontynuował - było tego naturalną częścią. Od dziecka potrafię obchodzić się z bronią. Dużo polowałem, lubiłem las i obozowanie gdzieś na odludziu. To spowodowało, że zająłem się szkołą przetrwania. Poza tym, czytałem gazety i to dopiero napędziło mi stracha. Studiowałem, co mogłem o przetrwaniu w trudnych warunkach. Potem dostałem zadanie, podobne do tego, w Ameryce Środkowej - mówił przekrzykując warkot helikoptera. - Tak czy owak - opowiadał dalej, kierując wzrok ku niedopalonemu cygaru - to były moje najtrudniejsze dni. Z grupą partyzantów walczących z komunistami wpadliśmy w zasadzkę. Zraniono mi prawą nogę. Wszystkich innych zabili, ja przeżyłem. Przy sobie miałem czterdziestkę piątkę, M-16 i bagnet, bez jedzenia, medykamentów, z garścią antybiotyków. Nie mogłem wydostać się z dżungli przez sześć tygodni. Zanim zdołałem z niej uciec, komuniści opanowali już cały kraj, a ja musiałem ukraść łódź i spędzić na otwartym morzu dziesięć dni, żeby dotrzeć do brzegów Florydy. Byłem odwodniony, poparzony przez słońce, i prawie wszystkie członki sprawiały mi ból, chyba tylko poza maczugą Herkulesa.

- Maczuga Herkulesa? - zapytał Muhammed.

- Wiesz, między nogami - zaśmiał się Rourke.

- Ach tak, my nazywamy to inaczej.

- Tak - Rourke mówił dalej - ale pomimo tego wszystkiego, przeżyłem. Byłem z siebie dumny. Nauczyłem się cholernie dużo. Przede wszystkim zrozumiałem, jak mało wiedziałem wcześniej. Studiowałem sprzęt, przeróżne techniki przeżycia. Co dzień znajdujesz coś, czego nie znasz.

- Ale jaki jest cel tego wszystkiego? - przerwał mu Muhammed. - Uczenie się dla samej wiedzy to szlachetny powód, ale...

- Nie, przyczyna jest o wiele bardziej praktyczna - odpowiedział Rourke, zapalając ponownie cygaro i widząc wściekły wzrok pilota siedzącego obok. - Na wolności jest wystarczająco dużo wariatów, by rozpieprzyć tę planetę. Tylko metodyczny trening jest gwarancją utrzymania się przy życiu.

Poniżej Rourke zobaczył znajomą okolicę przełęczy Czajber, stanowiącej wrota między Pakistanem i Afganistanem. Teraz, pomyślał, Afganistan jest sowieckim satelitą, lub czymś wyjątkowo go przypominającym.

Muhammed pochylił się, chcąc coś powiedzieć pilotowi. Śmigłowiec zszedł niżej, lecieli teraz nad pakistańskim posterunkiem granicznym.

Rourke sięgnął do kieszeni i wyciągnął przyciemnione okulary przeciwsłoneczne. Założywszy je spoglądał z góry na szczyt wzniesienia.

- Muhammedzie?

- O co chodzi, Johnie Thomasie? - zapytał Pakistańczyk.

Kierując kciuk prawej dłoni w dół, Rourke wskazał pakistańską stronę przejścia.

- Cóż, pamiętasz, mówiłem o powodach mojego zainteresowania technikami przetrwania. Uważam, że najskuteczniejsza z nich ma zastosowanie w naszej sytuacji - wycedził.

Pakistański oficer spojrzał nad ramieniem Rourke'a. Uśmiech, który zazwyczaj gościł na jego twarzy przerodził się w grymas przestrachu.

- W górę! Zabieraj się stąd! - krzyknął do pilota.

Przypalając cygaro, Rourke patrzył na niekończące się kolumny sowieckich czołgów, transporterów i ciężarówek jadące przez przełęcz Czajber.

- Tak, Muhammedzie - powiedział półgłosem - powodem, dla którego zajmuję się szkołą przetrwania jest trzecia wojna światowa...

ROZDZIAŁ II

 

Kapral Ahmed Mahmude Shindi mówił niskim, chrapliwym głosem połykając końcówki: - Nie możemy korzystać z łączności radiowej. Wszystkie nasze kanały mogą być na podsłuchu. Wy dwaj - powiedział po cichu do drugiego kaprala i szeregowca - wracajcie na drogę. Musicie dojść do posterunku i zrelacjonować to, co widzieliśmy przed chwilą. Zróbcie wszystko, co uważacie za konieczne, ale musicie się przedrzeć.

Chmury, które za dnia zwisały nisko ciemnoszarymi obłokami, teraz przybrały barwę czarnego całunu, a prześwitujące przezeń słońce rzucało pomarańczowy cień. Zaczął padać gęsty śnieg, każdy jego płatek był wielkości monety.

Ahmed strzepnął śnieg z okularów. Krótkie spojrzenie upewniło go, że jego ludzie właśnie wyruszali w drogę. Patrząc w dół wyschniętego korytarza rzeki, setki metrów poniżej, widział sowieckie oddziały. Czołgi i transportery poruszały się szybkimi, pojedynczymi kolumnami. Przesunął lornetkę w kierunku miejsca, z którego nadchodzili Rosjanie. Nie widział końca konwoju.

Huczał wiatr, śnieg wirował jak piasek, poruszany magiczną siłą. Ahmed pełzał do małej jamy, ukształtowanej przez opadające płaty skał, stanowiącej teraz schronienie dla pozostałej siódemki z jego oddziału. Przypomniał sobie Rourke’a, który nauczył go o walce i przetrwaniu więcej niż ktokolwiek inny. Zawsze powtarzał: miej głowę na karku, bez względu na zadanie, rób co uważasz za słuszne w najlepszy z możliwych sposób.

Co - Ahmed pytał sam siebie - jest słuszne w tej sytuacji? Co mogło uczynić ośmiu ludzi przeciwko tysiącom żołnierzy? Stwierdziwszy, że drży, może z zimna i wilgoci, wczołgał się do jamy, pod najniższym odłamem skalnym.

- Co robimy, kapralu?

Niewiele znaczyło dla Ahmeda to, kto zadał pytanie, wszyscy mieli je na myśli. Przez chwilę nie odpowiadał, zupełnie jak Rourke. Amerykanin nigdy nie mówił, żeby mówić. Odzywał się rzadko. Ale kiedy otworzył usta, to co mówił, było warte zapamiętania.

Bez pośpiechu, Ahmed analizował możliwe rozwiązania. - Przełęczą Czajber przesuwają się kolumny wojsk sowieckich, widzieliście wszyscy. Nas jest tylko ośmiu. Nie zatrzymamy ich. Jeżeli jednak pozwolimy im bez problemów kontynuować marsz, nie wypełnimy swego obowiązku ani jako Pakistańczycy, ani jako mężczyźni. Jeśli zrobimy coś, co opóźni inwazję na nasz kraj choćby o chwilę, pomożemy naszemu narodowi. Uderzymy na nich. Jeżeli będziemy walczyć, na pewno zginiemy. Nie mogę podjąć decyzji za was. Ale ja... będę walczył.

Ahmed oparł plecy o chłodną ścianę jamy i spod peleryny wyjął papierosa. Żona zawsze ostrzegała go, że palenie szkodzi mu na zdrowie. Teraz, tak czy inaczej, wydał na siebie wyrok śmierci. Palenie nie mogło mu zaszkodzić. Zaciągając się dymem papierosa, wyciągnął z portfela zdjęcie. Oczy zwilżyły mu łzy.

Wpatrywał się w twarz żony i w uśmiechnięte oczy dziewczynki, którą urodziła mu niespełna rok temu. Wlepił wzrok w zdjęcie, jakby chciał zakomunikować im swoje myśli. - Kocham was - krzyczał milcząc. Nie dbając o to, czy jego ludzie widzą, dotknął ustami fotografię i schował ją do portfela.

Papieros wypalony do malutkiej, żarzącej się końcówki, skupił w tej chwili całą jego uwagę.

- Kto idzie ze mną walczyć? - spytał. Ahmed patrzył im w oczy. Po kolei, każdy skinął głową, albo dał znak ręką. Niektórzy sięgali już po broń.

- Chodźmy więc - powiedział.

- Poczekajcie - był to młody szeregowiec, który zadał na początku pytanie Ahmedowi. - Zanim umrzemy, powinniśmy się pomodlić.

Ahmed przytaknął, a szeregowy rozpoczął. Wzrok kaprala przesuwał się po skupionych na modlitwie twarzach. Potem, nic nie mówiąc, opuścił jamę. Pozostali szli za nim, w śnieg, mrok, wiatr i chłód.

Podążali wzdłuż brzegu skarpy. Osiągnęli jej podnóże w mniej niż pół godziny, maszerując w chłodzie, wyczerpani i milczący. Kierując się ku drodze, Ahmed przypuszczał, że są jakieś dziesięć minut przed prowadzącą konwój radziecką ciężarówką i jadącymi przed nią motocyklami.

Kiedy dotarli do szlaku, Ahmed uśmiechnął się - na śniegu nie było żadnych śladów. Spojrzał w górę, w zachmurzone niebo i białą masę opadającą w dół. Śnieg był darem Allacha. Rosjanie nie mogli tej nocy wykorzystać helikopterów ani myśliwców.

Zatrzymał swoich ludzi przy poboczu drogi.

- Musimy iść przed nimi, tą stroną. W ten sposób nie zauważą naszych śladów. Chodźmy.

Gęsiego, czasem znów wspinając się na pobocze skały, szli wzdłuż traktu, przerywając marsz po pokonaniu ponad kilometra.

- Wy - zaczął Ahmed, wskazując czterech żołnierzy - zostańcie tu. Reszta idzie dalej. Przejdziemy na drugą stronę drogi i wrócimy po swoich śladach. Kiedy nadejdą Rosjanie, skierujecie ogień broni maszynowej na motocykle. Grenadierzy zaatakują najbliższą ciężarówkę. Ten, który będzie ze mną, ostatnią serię wystrzeli w skalną krawędź ponad nami. Jeżeli zdołamy zablokować drogę zwałami tej skały, zatrzymamy Sowietów na dłużej.

Z trzyosobowym oddziałem Ahmed pokonał następne kilkaset metrów, potem przeszedł trakt w poprzek. Powrót po własnych śladach zajął im więcej czasu niż planował, zbyt mało było miejsca między drogą a przepaścią. Czasem on i jego ludzie musieli czołgać się przez śnieżne zaspy, ażeby uniknąć upadku w przepaść.

W końcu stanęli naprzeciwko czteroosobowej grupy swoich towarzyszy, po bezpiecznej stronie traktu. Ahmed sprawdził zegarek. Jakby dla potwierdzenia jego dokładności, zaterkotały radzieckie ciężarówki. Kapral rozkazał swoim ludziom ukryć się na skraju drogi, za osłoną głazu.

Hałas silników stopniowo narastał. Może konwój nie jest tak blisko, pomyślał Ahmed. Wychylił się zza kamienia. Zobaczył reflektory powoli jadących motocykli; śnieg prószył w blasku ich świateł, kiedy przebijały się przez mrok. Ahmed wiele razy jeździł na motorze i współczuł rosyjskim motocyklistom. Powierzchnia traktu była śliska i nierówna. Manewrowanie w taką noc, zaledwie centymetry od urwiska, musiało odbywać się w ciągłym strachu.

Ahmed wyraźnie widział motocykl na czele kolumny. Jeden żołnierz prowadził, drugi siedział w koszu, obu pokrywała gruba warstwa śniegu. Spostrzegł, jak pierwszy z nich błyskawicznie puszcza kierownicę i czyści gogle ciężką rękawicą.

Ahmed, przyciskając do ramienia swój półautomatyczny karabin, krzyknął: - Ognia!

Pierwszą serią trafił żołnierza siedzącego w koszu. Żołnierze ukryci po przeciwnej stronie drogi natychmiast otworzyli ogień z granatników. Pierwsza ciężarówka była w odległości nie większej niż sto metrów. Trafiona, od razu stanęła w płomieniach. Z tyłu wysypali się radzieccy żołnierze, mundury płonęły na ich ciałach. Pakistańczycy zabili wszystkich, rażąc ich ogniem z obu stron drogi.

Chwilę później wybuchła następna ciężarówka. Płomienie, podsycane przez wiatr, szybko zajęły brezent kolejnego pojazdu, który niemal jednocześnie stanął w ogniu.

Ahmed odrzucił karabin - ostatni magazynek był pusty. Złapał pistolet. Opróżnił cały magazynek, strzelając do Rosjan uciekających z rozbitych pojazdów.

Nagle, ziemia pod stopami zadrżała i Ahmed upadł na plecy. Pistolet, w którym zostało jeszcze parę kul, wyleciał mu z ręki. Patrząc przed siebie dostrzegł sowiecki czołg, torujący sobie drogę przez płonące ciężarówki. Ahmed krzyknął do grenadiera, ten nie zdążył jednak wystrzelić. Granat odbił się od pancerza, pancerny kolos parł dalej.

- Krawędź skały! - wrzasnął w kierunku grenadiera.

Kiedy ten strzelał w kamienne zbocze po przeciwnej strome traktu, Ahmed sięgnął do kieszeni i zmarzniętymi palcami wyciągnął rakietnicę, którą podarował mu Rourke. Niezdarnie załadował rakietę i odpalił ją.

Ziemia zadrżała ponownie i Ahmedowi zadźwięczało w uszach. Podrzuciło go. Sturlał się w dół drogi. Odwrócił głowę, chciał to zobaczyć na własne oczy, choć nie mógł przy tym wytrzymać z bólu. Grenadiera nie było. Nigdzie. Ahmed zakaszlał, myśli o żonie i dziecku zbiegły się z przerażeniem śmierci, która zbliżała się do niego. Podniósł wzrok. Nad nim stał radziecki żołnierz. W gołych rękach trzymał automat.

Ahmed wzniósł rakietnicę i nacisnął spust jednocześnie z Rosjaninem.

Chciał umrzeć z otwartymi oczami, lecz patrzył tylko ślepo na opadający śnieg.

ROZDZIAŁ III

 

- Panie ambasadorze, niech się pan obudzi!

Stromberg przewrócił się na drugi bok. Przy łóżku stała zapalona lampka nocna. Przetarł oczy. - Co u licha, robisz tu o... - Stromberg spojrzał na zegarek stojący na półce - o trzeciej nad ranem? Człowieku! Gdzie jest moja żona?

- Zapukałem i wpuściła mnie do środka. Kiedy powiedziałem jej mniej więcej o co chodzi, kazała mi pana obudzić, teraz robi kawę. Mówiłem, żeby zawołać kogoś z personelu, ale...

- Nieważne, Hensley! Po co, do diabła, mnie obudziłeś? Wiesz przecież, że mam tę konferencję handlową o dziewiątej rano! - Stromberg ziewnął, sięgnął po okulary i założył je na nos, przebiegając jednocześnie palcami przez rzednące, siwe włosy.

- Ta informacja jest adresowana wyłącznie do pana. Musi ją pan sam odszyfrować. Bezpośrednio od prezydenta, nie sekretarza stanu. Ale podpisana przez obu.

- Cholera - warknął Stromberg - pewnie zapomnieli wysłać komuś kartki urodzinowej albo coś w tym rodzaju.

- Proszę jednak - nalegał młody urzędnik. - Użyli kodu “Bezwzględne Pierwszeństwo”. Musi pan odczytać depeszę natychmiast.

- Hensley - Stromberg próbował wydostać się spod pościeli, siadając na końcu łóżka. - Musisz zrozumieć jedno, młody człowieku. W Departamencie Stanu nie zdarza się nic takiego, co nie mogłoby poczekać do rana. Hm, może nie powinienem tego mówić - dodał, odzyskując pełną świadomość. - Istnieje tylko jeden powód, dla którego mogliby wysłać taką depesze, a to jest niemożliwe.

Sięgnął do stojącego przy łóżku stolika i z małego pudełka wydobył papierosa. Hensley pochylił się i podał ogień.

- Wyłącznie z jednego powodu... - spojrzał na informację. - Boże! Boże! Hensley, podaj mi szlafrok.

Stromberg był w połowie drogi do drzwi, kiedy Hensley dopadł go ze szlafrokiem. Nakładał go na ambasadora, kiedy ten szarpał się z klamką, aż w końcu otworzył drzwi do swojego prywatnego gabinetu.

Stromberg zdjął ze ściany obraz Andrew Weytha, a potem przejechał dłonią wzdłuż złącz boazerii. Część drewnianej płyty odsunęła się, odsłaniając mały, ścienny sejf.

- Panie ambasadorze - chrząknął Hensley. Kaszlnął i powiedział jeszcze raz: - Panie ambasadorze!

- O co chodzi, człowieku?

- Nie powinno mnie tu być, kiedy otwiera pan sejf, to wbrew bezpieczeństwu.

- Do diabła z bezpieczeństwem, Hensley - odparł Stromberg.

Ktoś zapukał do drzwi.

- Wejść! - krzyknął ambasador.

- Kawa, kochanie, gorąca.

Pani Stromberg była młodą kobietą. Jej mąż nie mógł o tym nie pamiętać, kiedy weszła do pomieszczenia. Hensley również na nią popatrzył. Jej okrycie odsłaniało więcej, niż Stromberg by sobie życzył.

Kiedy ruszyła do drzwi, ambasador powiedział:

- Nie. Poczekaj tu.

Otworzył sejf i usiadł za biurkiem. Spoglądając na Hensleya, rzucił:

- Przyjrzyjmy się tej depeszy jeszcze raz.

- Proszę, oto ona - powiedział Hensley. - Czy mogę odejść?

- Ni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin