Paul McAuley
OGRODY SŁOŃCA
Przełożył
Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2014
Tytuł oryginału: Gardens of the Sun
Copyright © 2009 by Paul McAuley
Copyright for the Polish translation © 2014 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Elwira Wyszyńska
Ilustracja i projekt okładki: Tomasz Maroński
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228134743
e-mail: kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Wydanie I
ISBN 978-83-7480-438-7
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Oiesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227213000
www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Stephenowi Baxterowi i Georginie, encore, toujours
CZĘŚĆ I
Straty wojenne
ROZDZIAŁ 1
Wokół Saturna krążyło po nieskończonych orbitach sto zamordowanych statków. Smukłe frachtowce i krępe holowniki. Wahadłowce, niegdyś kreślące ciągle zmieniające się kursy między zamieszkanymi księżycami. Pająkowate promy latające z powierzchni na orbitę. Złoty półksiężyc klipra, zbudowanego przez spółdzielnię zaledwie dwa lata temu, żeby kursować między Saturnem i Jowiszem, spadający niczym zgubiony księżyc z bajki ponad przepięknym łukiem pierścieni. Ofiary niedawno zakończonej wojny. Większość była tylko z pozoru nietknięta, została bowiem beznadziejnie okaleczona - AI obłąkane od demonów podrzuconych przez brazylijskich szpiegów, silniki termojądrowe, układy sterowania i podtrzymywania życia spalone przez impulsy mikrofalowe lub miny elektromagnetyczne. W gorączkowych godzinach po uszkodzeniu statków, ocalałe załogi i pasażerowie próbowali je naprawiać, wzywać pomoc laserami wyprutymi z nieżywych układów łącznościowych albo poddawali się, w różnym stopniu, rozpaczy, gniewowi i rezygnacji, pisząc listy pożegnalne do rodzin i przyjaciół. Poetka Lexis Parrander, w chłodzie wnęki sypialnej na pokładzie frachtowca sunącego wzdłuż kajmakowych pasm saturnowego równika, napisała krwią na niedziałającym ekranie swojego tabletu: „Jesteśmy umarli”.
Bo byli umarli. Na wołania o pomoc wycelowane w zamieszkane księżyce albo statki wroga nikt nie reagował. Niektórzy zapinali się we wnękach sypialnych i przedawkowywali leki, podcinali sobie żyły, albo nasadzali na głowę plastikowe torby. Inni, licząc, że przetrwają do przybycia pomocy, wkładali skafandry próżniowe i zapadali w głęboki, powolny sen hibernacji. Na którymś ze statków pobili się i pozabijali nawzajem, bo skafandrów nie wystarczyłoby dla wszystkich. W innym kulili się wokół opornościowego grzejnika skleconego z przewodów i ogniw paliwowych w daremnej próbie przetrwania nieubłaganego zimna.
Wiele z tych statków, zniszczonych, kiedy uciekały w stronę Urana, planowało zyskać szybkość manewrem asysty grawitacyjnej wokół Saturna. Teraz orbitowały po samotnych ścieżkach, z jednej strony zbliżających je mocno do gazowego olbrzyma, z drugiej wyrzucających je wysoko ponad układ pierścieni i orbity wewnętrznych księżyców - tam osiągały apogeum i spadały z powrotem. Parę krążyło jeszcze dalej, poza orbitami Tytana, Hyperiona, nawet Japeta.
A oto czarny grot strzały, brazylijski jednoosobowy okręt, solówka, zbliżający się do najdalszego punktu swojej elipsy, mocno nachylonej wobec równika, wynoszącej go na przeszło dwadzieścia milionów kilometrów ponad Saturna, w samotny świat, gdzie po długich, mimośrodowych orbitach krążą rozproszone maleńkie księżyce. W jego smukłym kadłubie, niewielki prąd z litowo-jonowego ogniwa ciągle utrzymywał temperaturę 4°C w podobnym do trumny systemie podtrzymywania życia, w środku zaś poza zasięgiem jakichkolwiek snów spał śmiertelnie ranny pilot.
Za rufą solówki w rozgwieżdżonej czerni błysnęła iskra termojądrowego płomienia. Zbliżał się statek, automatyczny holownik, składający się głównie ze zbiornika paliwa i silnika. Podszedł blisko, krótkimi jak fajerwerki salwami silniczków korekcyjnych dopasował się do mimośrodowych obrotów osiowych uszkodzonej solówki, póki oba statki nie zaczęły wirować synchronicznie, jak komicznie nieprzystający do siebie wzrostem, ale idealnie zgrani łyżwiarze figurowi. Przysunął się jeszcze bliżej i nawiązał kontakt, dokując do zaczepów pośrodku płaskiego brzucha solówki. Wykonał serię testów diagnostycznych, po czym wyhamował obrót swojego ładunku, przekręcił go o sto osiemdziesiąt stopni i uruchomił potężny termojądrowy silnik. Białoniebieski płomień wylotowy ciągnął się za spiętymi statkami na całe kilometry, zmieniając ich deltę v i wysoką, zamaszystą orbitę, spychając ich w stronę Dione i okrętu flagowego floty Wielkiej Brazylii.
ROZDZIAŁ 2
Sri Hong-Owen była na Janusie i wchodziła na zewnętrzne zbocze wielkiego krateru odciśniętego w odsaturnowej półkuli tego księżyca, kiedy skontaktował się z nią generał Arvam Peixoto.
- Wracaj jak najszybciej na Dumę Gai - powiedział. - Mam drobne zadanko, które idealnie pasuje do twojego specyficznego doświadczenia.
- Mam tu dużo pracy. Ważnej - odpowiedziała Sri, ale mówiła w próżnię. Generał już się rozłączył. Wiedziała, że jeśli spróbuje oddzwonić, nie przebije się przez jego aroganckich adiutantów, wiedziała także, że nie może zaryzykować konsekwencji nieusłuchania go; tutaj, po Cichej Wojnie, słowo Arvama Peixoto było prawem. Przełączyła więc na wspólny kanał i powiedziała trojgu ludzi ze swojej ekipy, że ją wzywają.
- Rzucić wszystko i pakować się. Wylatujemy za godzinę.
- Już zaczęliśmy, szefowo - odparł Vander Reece. - Też dostaliśmy wiadomość.
- Tak myślałam - powiedziała Sri i wyłączyła odbiornik.
Mimo obciążenia skafandrem, w śladowym ciążeniu maleńkiego księżyca przybierała pozy niczym baletnica, przypięta do liny bezpieczeństwa, wzdłuż której szła po jasnym stoku. W dole rozciągał się płaski teren obsadzony organizmami próżniowymi, kojarzącymi się trochę z olbrzymimi, srebrnymi słonecznikami, nachylonymi w stronę bliskiego horyzontu. Ponad nią, od czarnego nieba odcinała się ząbkowana krawędź skalnego grzbietu, w miejscu gdzie wisiał orbitalny wspólnik Janusa, Epimeteusz, przypominający krzywy ścinek paznokcia. Dwa księżyce goniły się po tej samej drodze tuż za zewnętrzną krawędzią Pierścienia A, jeden zawsze trochę leciał trochę niżej i szybciej od drugiego. Mniej więcej co cztery lata szybszy księżyc doganiał swojego wolniejszego kolegę. Kiedy zbliżył się do niego na odległość dziesięciu tysięcy kilometrów, wzajemne przyciąganie wrzucało szybszy księżyc na wolniejszą, wyższą orbitę, wolniejszy zaś spadał na szybszą, ciaśniejszą - i wyścig zaczynał się od nowa, bez koń...
TOMI-3231