Marian Pilot - Zakaz zwałki.pdf

(435 KB) Pobierz
Pilot Marian
ZAKAZ ZWAŁKI
Bohu, O, niech ja. Niech ja!... Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła?
Bohu! Ten w kaczy kuper rżnięty z punktu: Bohu. Ogarnia cię rozlatanymi
łapskami, morda w ciup obleśny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chłopak
łebski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy obadwa. My, he, rączka-rączka...
Tylko, chłopie, z biglem. Chybko!... Z posyłką do grobowego. Z jarmarkiem
do Jozefata. Laufrem na dołki... Niech mi ślip wykiszkują! Pod komisariat,
pod... pod... podjechać. Gratki na stół trzask (z trzaskiem!), macie. Od
obywatela Rzuna, macie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to
szpas, to jest komunia chlebem i winem... Ja, proszę obywatelstwa, od
obywatela Rzuna. Z posyłką. Co? Hiszpańska pomarańcza. Bautista
Martínez y Cia, Importación de España, bykiem na skrzyni pisze. O ja...
Skrzynka hiszpańskich pomarańczy i niemiecka mydelniczka, jak ja się z
tym choć na psim cmentarzu pokażę. Kto ja? W rozumek kropnięty, w
móżdżek trzaśnięty, ja!? Za jąderka by cię, Rzun, za pesteczki... żeby ci
kulawy wół, żeby ślepa kwoka ku- taska, skwarka nie solonego wydziobała
razem z pośladem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech
ja będę pierdolony... Hamuję, że aż zarzuca wóz na krawędź chodnika.
Tamten z fiata wychyla głowę i z gębą jeszcze.
Prr, chamie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul kołchoźnik, bo
maluśkie bohuuu! ci tu zaraz... Nie takiemu przygarażowałem, spytaj, jak
mu się sedes nosi! W każdym kiosku klej na porcelanę, klej i inne gipsy, a
do dziś dnia się nie pozbierał, miej pewność. Idźże, tumanie, idźże... Ciuj,
baranie. Przysobaczę. Przy-so-ba-czę... Bohu: stop. Folguj. Żeby nie wyszedł
szwank. Bohu: pomaluśku. Broń na sposób japoński: krótki bojowy kijek
bambusowy. Folguj. Folga. Nie jest dobrze. Fakt: nie jest tak
dobrze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Będzie, jak musi.
Mydelnica: tą mydelnicą dokądś. Maszyna taka jaki szofer; mydelnica
Rzunowa. Mydelnica; Rzun; mydło. Mydło. Rzun, jak on mnie śliz- nął.
Mydło. Gdzie ja widziałem: brudne mydło. Spaskudzone: brudu z rąk tym
nie zmyjesz. Ale spomiędzy palców się wyśliźnie: śśślizg! W ślizgach on
jedyny, Rzun. Ja w jego mydelnicy: zmydłę się? Jak on śliznę? O, niech ja.
Niech ja... Rakarz? Ścierwiarz? Psiaśmiert- ka?... Bohu. Folguj. Bohu, folga.
Zatchnięty, zakrztuszony. Wyjść, myślę, drzwi, myślę. Siedzenie ogarnia
biodra, gąbczaste chomąto; kierownica wbija się w brzuch prawie; skurczone
nogi wwichnięte pod maskę. Drętwą ręką kołuję wokół klamki, zahaczam o
nią zgrabiałymi palcami. Szarpię. Ramieniem wybijam wpół-
uchylone drzwi, wywalam się pokurczony na brotuar. Podźwigam z kucek
boleśnie. Chrzęst rozprostowywanych kręgów szyjnych słyszalny jest prawie.
Staję na równe nogi.
I coś, co
zaledwie. Co w przestrzale czasu. Poza jego już przestrzenią może. Ziemia
wzwicha się; ziemia dęba. Wytacza się ziemia spod stóp. Palce wczepione
kurczowo w krawędź uchylonych drzwiczek. Ja. Może to ja tylko. We mnie
ten zawał. Bo ta chwila, jeśli była: przeminąć musiała. Ja — w niej
ustanowiony ciągle. Uwieszony drzwi wozu, łapię powietrze dycha- wicznie.
Drzwiczki wahają się, skrzypią. Trwam tak... Ostrożnie, o drgnienie powieki
zaledwie podnoszę potem oczy. Niejasną i w niewidzialnym punkcie
roztrgniętą rzeczywistość rozpoznać. W niej się ustanowić. Już wojsko mówi:
się unacześnić. Skrawek jezdni, szadź rozmiecionego na jej powierzchni
pyłu, wybity ślad ciężarowej opony. Wklepany w asfalt maciczkowy guzik z
wyszczerbionym rąbkiem. Od tej szczerbki miałkie jak rys jodłową igiełką
pęknięcie kapryśnym skosem przez jezdnię. Przyzwyczajonym okiem w trop,
aż do miejsca, gdzie rozrywa, rozpęka się asfalt: wybój, zarzucony
pokruszonym bitumem, strzępkami papieru, rozgniecionymi liśćmi,
opadłymi z usychającej na skraju trotuaru karłowatej lipki. Z wolna
wycofuję spojrzenie... Pośrodku jezdni zajeżdża mi widok wojskowy gazik,
kapral lustruje mnie surowo
i bystro spod zaszmelcowanego daszka rogatywki. Targnąwszy głową,
uchodzę, gdzie oczy niosą. Plac półokrągły, jak wybity obcasem, przede mną.
Wahliwy korowód maszyn (skody, fiaty, wołgi, trafem czarne wszystkie, szara
jedna jakaś furgonetka) obtacza skwer pośrodku placu, wlecze się i potyka
podług chwiejnego rytmu sygnalizacyjnych świateł, czerwone, żółte,
czerwone, zielone, zielone, żółte, maszyny skręcają w którąś z czterech wy-
lotowych ulic. Z nagła: ¡kurczący pisk bijących w asfalt opon, miga kudłata
czarna głowa, cygański chłopak uskakuje spod zderzaków skody (skoda WH
2029) na trotuar. W każdej z jego rozpostartych rąk patelnia. Wyrzuca ra-
miona w górę, patelnie cygańskie błyskają żółto i biało, biało i żółto.
Kierowca WH 2029 porywa się z wozu, wymachuje zaciśniętymi pięściami,
fiat WH 0211 zajeżdża go z lewej, kierowca WH 2029 zatrzymuje się,
wycofuje powoli do kabiny, z hukiem zatrzaskuje drzwiczki. Cygańczuk: nie
ma, nie widać go ani jego patelni. Garaże straży pożarnej rozwarte szeroko,
dwa czerwone strażackie wozy (nr 321, 259) wyprowadzone z nich do
połowy, kierowcy rozparci leniwie na swoich miejscach, nie rusza się żaden.
Zgrzytliwie jak sieczkarnie trzaskają na górnych piętrach gmachu maszyny
do pisania. Mocująca się z zamkniętymi drzwiami kwiaciarni siwa kobieta w
niebieskim ortalionowym płaszczu raz po raz odwraca się w stronę sklepu
spożywczego: tam skrył
się Cygan-patelnik? Choć może kobieta przypatruje się tylko grubej
ekspedientce w rozpiętym fartuchu: żelaznym pogrzebaczem wywłóczy gruba
z głębi sklepu blaszane pojemniki z pustymi butelkami od mleka. Blacha
drze bruk, brzęczą, terkoczą, tłuką puste butelki. Kobieta w ortalionie stawia
torebkę na trotuarze i ujmuje klucze obydwoma rękami. W oknie
wystawowym za jej plecami kaktusy, cały kaktusowy zagajnik. Ktoś, starszy
mężczyzna w kwiecistej koszuli z krótkim rękawem, z podobnym do
policyjnej pały składanym parasolem w ręku, przystaje przed tym oknem na
chwilę, rzuca jakieś słowo potrząsającej drzwiami kobiecie, rusza, by obok,
przed magazynem meblowym zatrzymać się znowu; co tam, nie widać,
wielkie szyby zamazane całkiem przez padające ukośnie słońce. Zwalony na
bruk spiczasty cień wieży kościelnej przesuwa się o sekundę, sięga buta
mężczyzny, łamie się o obcas, wpełza na pstrokatą skarpetkę. Mężczyzna
przedeptuje w miejscu, przez chwilę spogląda na wybity klepsydrowymi
krzyżami portal kościoła; porywa się z nagła i młynkując energicznie swoją
parasol-pałą, znika za rogiem ulicy. Przez uchylone kościelne drzwi
wymykają się boczkiem dwie staruszki w czerni, żegnając się raz po raz
chwiejnymi rękami (ze złożonych w ciup palców spadają kapki święconej
wody), lękliwie zstępują po wytartych kamiennych stopniach, chmara gołębi
podtacza się im pod nogi, grr,
grr, klukotu, trzepoczą skrzydłami gołębie, rozwierają dzioby. Z kruchty
kuka wikary, zerka za staruszkami, Ciszkiem równocześnie ściągając stułę;
zwija ją, pakuje za pazuchę sutanny, rusza z kopyta ku domowi
towarowemu; aluminiowym i szklanym winkiem wbija się magazyn w plac.
Po prześwietlonych słońcem na przestrzał piętrowych szklanych taflach błą-
kają się niemrawo pokraczne ludzkie cienie. Na wielkim jak kolejowy peron
tarczowisku u szczytu wieżowca metrowe neony wybijają czerwone, zielone,
fioletowe, pomarańczowe hasła; sine, mydlane fale jarzeniowego światła
chlaszczą o szkło. Napisy wybłyskują i gasną, przemieniają się jedne w
drugie, tarcza cała Jw nieustającym obrocie barw, znaków, słów. Wejdź.
Jedz mrożonki. Okazja. Kochaj mnie Poddaj szczepieniom. Krew darem
twego serca. Wybierz sam. Szczęśliwe życie dla cukrzyków. Daj krew.
Najlepszy prezent szczęśliwy los. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kup sam.
Krew przywraca życie — twoje też. Ubezpiecz mienie. Kup dziś los. Ktoś
czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ratuj życie. Kuchenny robot
najlepszy zakup. Wstąp. Ciągnij los. Kup sam. Twój los najlepszy prezent.
Wybierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubezpiecz szczęśliwe życie. Jedz
mrożonki. Zrób to sam: kochaj mnie. Kup los. Kup sam. Okazja. Ratuj życie.
Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew.
Los. Widmowe, sine słowa przebłyskują w porannej przezroczystości
nierzeczywiście. Rozmydlone, ściekają po szklanych taflach pięter
w dół. Kupsamsweżycie los krew. Loskup daj- żjcie. Robotlos daremkrew.
Kuplos życiemteż. Okazjażyde
krewsamlos. Kuptwączeka cocalos daremdziś. Ktośtwojeswą robotżycie
lossam- kup jesttoczeka. Ktoślostwącolakupsamdarem- czekakrew.
Twąkupkrewsercasamlosmienieto- ktodziś. Sine, tęczowe słowa mydlą bruk.
Uginam karku tak gwałtownie, że w krzyżach rozpękające zatrzaski. Na
wprost patrzę rozbieganymi oczyma, okrągły skwerek pośrodku placu, na
skwerku krzaczaste drzewko całe w łubinowożółtym kwieciu. W oku tego
łubinowego światła wpółprzyklękła kobieta na rozpostartych dłoniach
wynosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten pomnik wiem; widzę: metalowy
gruzeł. Niekształtne, przeżarte przez rdzę żelazo. Zraczałe narośla,
zmurszałości i zlisza- jenia, je tylko wyjawia jaskrawe światło łubinowego
drzewa na zwalonym w strzyżoną trawę gruźle... Tą ułomnością oczu
zlęknięty, patrzę bezwładnie jeszcze: spod okalającego skwerek żywopłotu
porywa się gromadka za- miataczek w j askrawopomar ańczowych ka-
batkach. Chwilę stoją, kołując głowami trwoż- nie. Rzucają się na jezdnię na
oślep, przemykają pomiędzy hamującymi ze zgrzytem maszynami...
Przykucam, wykręcając szyję, podstawiam głowę pod lusterko odbłyskowe.
Patrzę sobde w twarz. W oczy. Drżą niespokojnie, mrużą się, chowają pod
powieki oczy. Kołują lękliwie i dumo... Wpatruję się z napięciem.
Błękitniejąca biel tych oczu. Krew: zbryzgana
teraz krwią biel. Krwią zatarte oczy. Za krew zaszłe te oczy. Pośrodku źrenicy
żółty ognik. Siarczany płomyk, uderzający niespokojnie. W głębi czaszki jego
błędny pogłos. W opuszki przytkniętych do skroni paków bije sygnał ostry,
alarmujący. Ciemny. Błędnie teraz tak samo zaczynają drżeć ręce.
Podźwigam się powoli. Łapczywą ręką sięgam po tranzystor. Jedenasta,
mówi spiker. Godzina jedenasta. W tym Rzunowym wozie tranzystor, dzięki
Bogu choć za tyle. Bo słuchać muszę. Muszę. Dlaczego. Czemu. Z jakiego
powodu. Nie da się powiedzieć. Nie da się wiedzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta
potrzeba, nie do okiełznania narów. Z odczucia, że mimo? Coś mimo, obok,
poza, ponad. Dojmujące odczucie. Baczność więc nieustająca, wyczulenie
ciągle wzmagające się nie słuchu już tylko, spierzchłego naskórka na całym
ciele. Baczność pilna i tym mocniej napięta, im bardziej czcze zestawy
kolejnych informacji: nieodparte przekonanie, że ta jedna jedyna, może
prawdziwie znacząca informacja składa się, ukształtowuje tymczasem,
zgęszcza — by wybuchnąć niewiadomej chwili zachrypłym ostrzegawczym
krzykiem, alarmem. Gotowość więc, stan czujnego wyczekiwania, a
tymczasem: Jedenasta pięć, mówi spiker. Zaczynamy naszą cykliczną
audycję pod tytułem „Anegdoty, opowieści i wesołe przypowieści”... Wesołki.
Dowcipasy! Przeczucie siebie znienacka: zlustrzanego? obocznego z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin