Inkarnacja A5.doc

(2783 KB) Pobierz
Inkarnacja




Leonard

(Leonard Zagórski)

Inkarnacja

 

 

Warszawa 1988 r. rozszerzone

 

Inkarnacja Leonarda mówi o dylemacie człowieka przymuszonego do popełnienia zbrodni i wbrew swej woli wcielonego w swoją ofiarę. Finał tego dramatu wyreżyserować mogły tylko złośliwość rzeczy martwych oraz nieprzewidziany, ale zawsze możliwy zbieg okoliczności. Akcja tej fascynującej powieści toczy się na wodach Oceanu Spokojnego, w Australii, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemczech - rozległe są geografia i środowiska, w jakich się rozgrywa. Wbrew opinii niektórych krytyków, nie jest to powieść sensacyjna w potocznym tego słowa rozumieniu.

 

 

Spis treści:

Część pierwsza.              4

Część druga.              310

Epilog.              607

Czterdzieści trzy lata później.              612

ON              616


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Los człowieka ma wiele twarzy.

Niezliczone są jego wcielenia.

Żadne nie jest niemożliwe - nawet takie jak to.

Choć może Ty pomyślisz inaczej.

 


Część pierwsza.

Rozdział I.

Z maszynowni doszło uderzenie dzwonu - pora na wachtę. Martin Strang, pierwszy oficer m/s „Golden Creek”, podniósł się ze swojej koi. Popołudniowe słońce zaglądało przez otwarty bulaj do kabiny, kładło się na nie zasłane od rana łóżko, na puste butelki, na stos niedopałków umazanych krwawą kredką do ust, jakimi nowokaledońskie demimondes starają się upodobnić do filmowych piękności z Hollywood. Tańcząc promieniami w rytm kołysań statku po resztkach nie przespanej nocy, jak gdyby mówiło z wyrzutem: „Ej, Mart, Mart...”

Ze zdjęcia wciśniętego za lustro przypatrywała się łóżku dziewczyna w bluzie Australijskiego Lotnictwa Królewskiego. Z jej niebieskich oczu przebijał spokój kobiet z wiecznie zielonego stanu Wiktoria, umiejących nie dostrzegać rzeczy w pewnym okresie życia mężczyzny naturalnych, które przecież, choć nieobojętne, przeminą. Ale bardziej niż oczy i usta, rozciągnięte w uśmiechu, zwracała uwagę dedykacja u dołu fotografii: „Twoja Beris”. Napisana zdecydowanym szarpnięciem pióra, jak gdyby z jakimś nieodwołalnym postanowieniem.

Martin zabrał z biurka okulary przeciwsłoneczne, papierosy i sięgnął do klamki. Stojąc już w drzwiach przypomniał sobie o kapoku. Na całym Pacyfiku nie pokazał się ani jeden nieprzyjacielski okręt, nie zamajaczył na niebie ani jeden samolot z emblematami państwa Wschodzącego Słońca. Z flotą Nipponu klapa. Kaputt. Harakiri. W tej części świata zygzakowanie na kursie i pływanie w konwojach są już od prawie roku zbędne. Ale Dudley żąda stałego noszenia kapoku. Jak długo jest się z kimś na stopie wojennej, nie wolno odkładać broni. Nawet kiedy przeciwnik dyszy już resztkami sił - dobra dewiza dla człowieka, co szmat życia spędził na drążeniu kontynentów w poszukiwaniu złota, na przestrzeniach oceanów z nie zawsze podniesioną banderą... Martin przewiązał kapok na piersi i wychodząc posłał dziewczynie całusa. Zaraz się jednak cofnął, wyrwał zdjęcie zza lustra, wsunął je do portfela i skacząc po parą schodów wybiegi na mostek.

Za rufą, już niewidoczna, pozostawała Noumea. Ostatnie tony rudy niklowej wrzucono do ładowni wczoraj po południowej przerwie, było więc dosyć czasu na załatwienie formalności i opuszczenie portu za dnia. Jak zwykle po skończeniu załadunku Martin zszedł na nabrzeże i sprawdził zanurzenie statku. Należało to do jego obowiązków. Od kiedy jednak w Los Angeles zamustrował na to pudło - tylko dlatego, że via Hawaje, Nowa Kaledonia szło do Australii - zamienił się przy tym w precyzyjnego zegarmistrza.

- To mój statek, mój własny! - Kapitan Dudley Nihoun bije się w pierś i pokazuje swoje sękate dłonie. - Niczego w życiu nie dostałem za frajer i, na Boga, nikt od starego Duda darmo nic nie wyciągnie!

Zanurzenie wykazywało różnicę na niekorzyść Duda o sto ton!

Ten sękacz to naprawdę twarda sztuka. Panowie z Societe Le Nickel mieli przyjemność się o tym przekonać.

Rozmiękczanie go rozpoczęto w jego kabinie, ciąg dalszy przeniesiono do lokalu z ładnymi Polinezyjkami tańczącymi hula-hula, finał - z tym bywa różnie. W języku morskim niezgodność między ilością towaru wpisaną do papierów a wykazaną przez zanurzenie statku nazywa się „dispute”. Ładne słowo. I ładnie się je wymazuje.

Martin nie chciał o tym myśleć. Nic teraz. Adieu Nouvelle-Caledonie, hula-hula, wszystkie porty świata. Na zawsze!

Dziób statku krajał gładką płytę oceanu. Tysiąc mil od nosa statku, skierowanego na południowy zachód, leży ładne miasto. Półtora wieku temu wylądował w tym miejscu z tysiącem skazańców kapitan króla jegomości Jerzego III Arthur Philip i nazwał je: Sydney. Błogosławieni, którzyście w surowej wtedy Anglii kradli, podpalali, mordowali, czy też tylko wykazywaliście nieposłuszeństwo swoim panom, albowiem z was powstał ten wielki kraj. Niech się święci zło, które wydało tak wspaniałych ludzi!

W tej chwili w mieście tym do pociągu idącego na północ zbliża się dziewczyna. Wysoka, niebieskooka, stawiająca swe długie nogi jak baletnica na scenie. Odprowadzająca ją koleżanka całuje ją na pożegnanie w policzek i mówi:

- Szczęśliwej podróży, Beris. Jeżeli się da, przywieź go tutaj. Bardzo chciałybyśmy go poznać.

W tej chwili w Melbourne pan Thomas Gwinne, który w poprzedniej wojnie pospieszył z pomocą swojej surowej dla jego rodziców prababce Anglii i przypłacił to utratą pod Gallipoli prawej ręki, mówi do żony:

- To bardzo rozsądna dziewczyna, mam do niej zaufanie. Nie powinnaś brać sobie do serca przeszłości jej wybrańca. W końcu mężczyzna musi się wypróbować! Pomyśl, Edna, ile odwagi potrzeba, aby mając lat piętnaście opuścić dom rodzinny i o własnych siłach udać się w świat.

- A gdyby zrobił to twój syn?

- Ale my już...

Ciszę, jaka nagle zaległa w bawialni, przerywa uderzenie zegara na kominku.

- No tak, tak... - Pan Gwynne całuje skroń swojej małżonki. - Już piąta, słyszałaś? Jak ten czas leci!

Sydney... Melbourne... Brisbane... Punkty: A - dworzec w Sydney, B - bawialnia państwa Gwynne, C - port w Brisbane, D - statek Duda Nihouna na oceanie. Połączone linią ciągłą tworzą figurę geometryczną doskonale zamkniętą. Są równaniem bez niewiadomych. Wszystkie wątpliwości Martina Stranga zostały ostatecznie rozproszone: wewnątrz tej powierzchni znajduje się przystań, której szukał, na świecie dziesięć lat...

- Hej, Francis! - zawołał bez potrzeby właściwie. - Fantastyczna jest dzisiaj ta woda, nie?

Ale asystent go nie usłyszał. Zajęty był przygotowaniami do ustalenia pozycji statku z gwiazd. Będąc na mostku zawsze znajdował sobie zajęcie. Dudley, w którego oczach każdy członek załogi uważa pływanie na jego statku za katorgę i myśli tylko o odfajkowaniu wachty, ma o nim wysokie mniemanie. I się nie myli. Przyglądając się, z jakim pietyzmem Francis przygotowuje sobie stoper i sekstans, sprawdza, czy poprzednia wachta go nie rozstroiła, zgrywa wskazania chronometru z zegarkiem, można niekiedy stracić cierpliwość. Ale jego pomiary są za to doskonale precyzyjne. Martin lubił go obserwować. Niedługo, z lewej burty, powinien ukazać się Krzyż Południa ukryty jeszcze w przeraźliwie błękitnym niebie. Za niespełna dwie godziny nastąpi zmierzch, na tych szerokościach geograficznych najpiękniejsza cząstka doby. Świat zaciągnie się kolorami zdawałoby się niedorzecznymi, wylanymi na płótno przez rozkojarzonego daltonistę. Patrząc na to szaleństwo barw można by pomyśleć, że się ogląda kosmiczną wystawę jarmarcznego kiczu. W stałej metamorfozie kolorów ciepłe ochry, brylantowe błękity, soczyste czerwienie przedzierzgną się w jednej chwili w granat i zapadnie noc. Cały statek zrosi się nagromadzoną za dnia w atmosferze wilgocią, ale nie będzie ona dusząca, zimna, jak gdzie indziej. Ta część świata pławi się w łaskach natury nieprzerwanie. Źródlanie czyste krople, co spadną na statek, oczyszczą atmosferę i pozwolą po upalnym dniu nasycić płuca świeżym powietrzem.

Francis zdaje się tego nie dostrzegać. Dla niego to codzienny widok, pora na wykonanie kolejnego obowiązku. Kiedy słońce zniży swą skrwawioną twarz, on pogrąży się w wyliczaniu miejsca, w którym powinno ono zetknąć się z horyzontem. Tak, świat zaludniony przez takich Francisów byłby z pewnością bardzo dochodowym przedsiębiorstwem. Dispute nie zdarzałyby się nigdy. Hula-hula byłyby świętokradztwem. Włóczęga niespokojnych dusz z jednego krańca ziemi na drugi - zbrodnią. A gdzie piękno, gdzie miłość?

Niedobrze ze mną, zaczynam filozofować, pomyślał Martin. Byłem sprzedawcą gazet, pucybutem, chłopcem na posyłki, rancherem w Teksasie, studentem prawa, lotnikiem w Amazonii, jeszcze trochę, a zabiorę się do naprawiania ludzkości. Przez jednego takiego rodem z Austrii świat przechodzi obecnie niezłe konwulsje...

Wyszedł na nie osłonięte skrzydło pomostu i zaciągnął się powietrzem. Rozsadzało go uczucie dziwnej lekkości. Mógłby skoczyć za rufę i pomóc statkowi, bo jeszcze sześć dób wlec się będzie to pudło. Jeżeli pogoda się utrzyma, nie zacznie dmuchać wschodnim wiatrem, nie wykręci czegoś cyklon - radio nie odebrało żadnego ostrzeżenia! - zatokę Moreton osiągną w środę, potem dzień na prześliźnięcie się w górę rzeki, wyczekiwanie na przypływ i w piątek... Będzie dość czasu na pobieganie po sklepach. W szufladzie jego biurka leżał pluszowy, przyjemny w dotyku futerał, na który w Los wydał fortunę. „Ceny pereł podskoczyły pod niebo - brak dostaw. Poławiacze zmienili chwilowo zawód, pan rozumie... Ale to okazja” - zapewnił jubiler. Martin w to nie wątpił. Naszyjnik urzekał męskie oko, a cóż dopiero kobiece. Do kompletu dobrał sygnecik z brylantem i obrączki. Tę dla niej brał na oko. Pomógł mu doświadczony w tych sprawach sprzedawca. „Młoda pani... - słyszało się” dużą literę, gdy to wymawiał - ma pięć stóp i osiem cali wzrostu, wysoka jest! A dłonie? Długie? Krótkie? Szczupłe? Pełniejsze?... Zastrzelił go tym pytaniem. Beris zbudowana jest doskonale, pamiętał każdy skrawek jej ciała, ale taki szczegół... Resztę zakupów zrobią razem. Potem udadzą się do Penthouse Old Place na dobrą kawę i złapanie oddechu, a stamtąd - jak podczas pierwszego wspólnego wieczoru - na Wzgórze Bartleya.

W Penthouse było wówczas tłoczno, jak gdyby cała amerykańska armia Pacyfiku obrała sobie ten lokal na punkt wyjściowy inwazji na Japonię. Propozycję przeniesienia się gdzie indziej przyjął z zadowoleniem. Myślał o kąciku dla dwóch osób, gdzie mógłby powiedzieć o błękicie w jej oczach. Wzgórze za miastem, gdzie się znaleźli się całkowicie sami, zaskoczyło go. Piękna dziewczyna w szykownym mundurze porucznika Royal Austrialian Air Force, która w tym opanowanym przez wojsko mieście pewnością na każdym kroku zaczepiana jest przez urlopowiczów z frontu, i on - obcy przybysz w zwykłym, cywilnym ubraniu.

Jeszcze przedtem, gdy zderzyli się w wejściu do budynku Admiralicji, ona nie wzięła tego za zaczepkę. Jego „Przepraszam panią. Naprawdę!” brzmiało dla niej prawdziwie. Odpowiedziała mu uśmiechem, a dalej pokierowało nimi...

Spędzili samotnie parę godzin, nie dotykając się nawet ramionami. O rzeczywistości przypomniał mu zmierzch. Spadający tutaj na ziemię jak wszystko w subtropiku - bez uprzedzenia. Na atramentowogranatowej zatoce Moreton zamigotały wstydliwie światła pozycyjne statków wyczekujących na wejście do portu. W tysiącach domów w mieście spuszczano żaluzje. Wojna już nie zagrażała temu miastu, lecz jej prawa obowiązywać będą aż do jej zakończenia. Zrobiło się późno.

Martin podniósł się z ławki i wyciągnął rękę. Dziewczyna, podając mu swoją, wspięła się na palce i musnęła go ustami w policzek. Długo nie dowiedziała się, jakiego zamętu dokonała tym w jego głowie.

 

 

- Hej, szefie! Szefie! - zawołał wachtowy na skrzydle mostku. - Niech pan popatrzy. Tam!... - Głos jego był wyraźnie zaniepokojony.

Martin spojrzał w kierunku, który wskazywał brudny palec marynarza. Poza niedużym kumulusem, jakie pod wieczór tutaj się zbierają, niczego godnego uwagi nie dostrzegł. Świecące jeszcze słońce, rozszczepione na sicie chmury, padało złudnym refleksem na przedpole horyzontu. Smugami promieni słonecznych Martin wjechał w głąb nieba, stamtąd powrócił do pomarszczonej chuchnięciem wiatru plamy na dole. Ogniskując na niej lornetkę, przyjrzał się dobrze temu, co dostrzegał już gołym okiem. Nie, to były delfiny sunące ku statkowi.

Wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze sternikiem. Oswald Jest na „oku”...

W Noumei dostawiono Oswalda do portu w koszu, jakich Nowokaledończycy używają do transportu ryb. Zaczęło się rozwidniać. Statek, już z pilotem na pokładzie, był gotów do odbicia od nabrzeża, gdy Martin zauważył pod ścianą magazynu kosz ze zwiniętym w kłębek białym człowiekiem. Spitym do nieprzytomności, w samych kalesonach.

Oswald się kończy. Ta wycieczka jest ostatnia, powtarzał, robię wysiadkę w San Diego, Honolulu, Papeete. Teraz wygraża się Brisbane. Ale to tylko gadanie. Zarabia na tym pudle dwa razy więcej niż robotnik przy taśmie u Forda i jeszcze ma darmowe utrzymanie. Pływanie na frachtowcu podczas wojny jest warte zachodu pod warunkiem, że urobku nie zostawia się w burdelach. Sternik założył się z Oswaldem, że ten nie wysiądzie. Bakcyl morza, powiada. Kto raz go połknie, stracony jest dla lądu na zawsze. Ale bakcyl bakcylem, a wątroba wątrobą: Oswaldowa wylewa mu się już na oczy. I taki ma odróżnić rybę od czubka peryskopu?

Delfiny podpłynęły przed statek i ocierając się grzbietami o stewę dziobową, harcowały figlarnie. Podczas długich, monotonnych rejsów dostarczały Martinowi ciekawych obserwacji. W przeciwieństwie do niego Dudley nie ma dla tych zwierząt czasu.

- Te skurwysyny - strzyka plwociną za burtę - prując w ciemnościach wodę pełną fosforyzujących glonów, wysiadają jak torpedy. Powinno się je powystrzelać, nie sądzisz, Mart?

Pytanie to jest czystą retoryką. Kapitan Dudley Nihoun nie pyta. Wszystko, co on mówi, jest twierdzeniem.

Eskorta statku powiększyła się o dwójkę albatrosów. Szybowały nad powierzchnią wody i zdawało się, ze nie lecą, ale płyną na swoich wielkich skrzydłach, nie wykonując nimi najmniejszego ruchu.

Boy przyniósł kolację na mostek, w samą porę przyleciały. Dud żywi załogę jak Bóg, czyli Dud da. W tropika, gdzie nagrzany słońcem pokład przepala zelówki, a klamki nie da się chwycić gołą ręką, kucharz serwuje corned beef - łykowatą wołowinę z bawołów odstrzelonych jeszcze przez Buffalo Billa, kupowaną u pokątnych shiphandlerów, której w Stanach nawet psy nie chcą już żreć, kukurydziany chleb, kukurydziany placek, sproszkowane jajka, vegetables z puszki, a żeby pasztet ten mógł przeleźć przez gardło, dodaje kalifornijskiego sikacza po trzydzieści pięć centów butelka. Porcja Francisa poleciała w darze albatrosom. Artylerzyści z rufy, zajęci pokerem, dorzucili im swoje corned beefy. Francis jest niezastąpiony na mostku. Jego obliczenia pozycji nie mają sobie równych pod względem dokładności w całej flocie handlowej Stanów Zjednoczonych, ale na albatrosach się nie zna. Ptaki te nie żebrzą o odpadki z kuchni jak psie kundle, na to są za dumne. Sunie taki stalowy wieloryb, narobi śrubą szumu, napędzi stracha makrelom, smakowitym latającym rybom, wystarczy otworzyć dziób, a brzuch pełen. Ale to do albatrosów niepodobne.

- Rzuć im łososia! Wędzonego! - zakpił dowódca dziada z zapatrzonego w ptaki Francisa. - A nie ten wasz śmierdzący beef...

Parsknął śmiechem zadowolony z siebie. Na poligonie w New Mexico, gdzie z powodu płaskostopia skierowano go do wojsk Ochrony floty handlowej, też podawano beef. Ale świeży, nie doprawiany karaluchami, których tu wszędzie pełno. Że też ta wylęgarnia robactwa trzyma się na wodzie i trzeba jej jeszcze bronić!

W spodenkach tylko, oparty o lufę swojej ośmiofuntówki, która podczas całego rejsu nie oddała jednego strzału, czekał na reakcję z mostku; na tym milczku od podglądania gwiazd może na sobie poużywać, niech jego podkomendni wiedzą, jakiego to chwata mają za dowódcę. Asystent oderwał się od relingu. Popatrzył chwilo na czyste niebo i nie odpowiadając na zaczepkę znikł w kabinie map. Ten sierżancik pozwala sobie, pomyślał Martin. Ale nie zamierzał się w to wtrącać. W Brisbane bidzie więcej czasu, chłopcy z pokładu, jak podsłuchał, już wymyślili sobie zabawę z tymi wojakami...

Omiótł wzrokiem przestrzeń dokoła statku. Pustynia wody, na gładkiej powierzchni, aż do linii horyzontu, królował niepodzielnie „Golden Creek”. Dorobek całego życia Dudleya Nihouna.

Stare pudło wygrzebane z cmentarzyska. Gdyby nie wojna, poszłoby do pieca: ćwierć wieku dla statku to kupa łat. Przetopiony na szyny kolejowe, na modne dzisiaj armaty uległby zapomnieniu jak wszystko na świecie, a dzięki Dudleyowi pruje dziobem wodę. ślamazarnie. Osiem węzłów - tyle wyciągnął w próbie maszyny i tyle wpisano mu do rejestru - to dzisiaj ślimak. Statek o tej prędkości byłby kulą u nogi konwojów na Atlantyku, musiałby wlec się bez eskorty sam, niewesoły byłby jego los. Osiem węzłów...

Przed próbą siłowni, nim jeszcze pojawili się na statku przedstawiciele towarzystwa klasyfikacyjnego, Dud wezwał do swojej rupieciarni na górze pierwszego mechanika. Statek był gotów do inspekcji i wystawienia dokumentów. Robotnicy stoczni demontowali rusztowania okalające nadbudówki. Skompletowana po wielu trudach załoga pokładowa zdejmowała z burt pajęczynę siatek ochronnych, uwijano się z zamalowywaniem ostatnich placków ceglastej minii, wyglądającej jeszcze tu i ówdzie spod stalowoszarej powłoki, w jaką oblekano cały statek; kto nie widział go przed wprowadzaniem na suchy dok, nie poznałby w tym trampie skorodowanego wraku, jaki od lat straszył na dawnym rumowisku statków wielorybniczych w Seattle. Dud zadbał, aby robota paliła się ludziom w rękach. Remont był jeszcze w lesie, jak on podpisywał czarter na rejsy między portami zachodniego wybrzeża Stanów a Australią. Stawki frachtowe w czasie wojny kształtowały się wysoko. Komunikaty prasowe o postępach aliantów we Francji, o nowej ofensywie Rosjan, o wylądowaniu marines na jakimś kolejnym archipelagu na Pacyfiku podcinały akcje przemysłu zbrojeniowego. Każda godzina przybliżająca zakończenie wojny spędzała armatorom sen z oczu zmorą chudszych dni. Dud nie wyznaje się w zawiłościach ekonomiki transportu morskiego. Finezje polityki eksploatacyjnej floty, powiązania producentów z załadowcami, arkana walki o zdominowanie morskich szlaków przewozowych - wszystko to jest dla niego tak samo obce jak znajomość praw rządzących satelitami Jowisza. Ale rachować umie. Ze swoich bogatych doświadczeń życiowych wysnuł prawidło, które powtarza przy każdej okazji: Jeśli chcesz zarobić, rób robotę sam, żadnych spółek!

Niekiedy jednak trzeba wciągnąć kogoś w sprawę.

Rozmowa odbyła się w cztery oczy, między Dudem a mechanikiem. Ale ściany mają uszy... Według tego, co się o nie odbiło, przebiegała następująco:

- Co to ja chciałem?... - zaczął głos Duda poprzedzony bulgotem whisky i stuknięciem szklanki o szklankę. - Aha! Niedługo zjawią się faceci z rejestru statków. Cholerne kundle, mówię ci. Będą obwąchiwać nity, burty, pomieszczenia załogi, ładownie, szalupy ratunkowe, kabestany, bomby, szakle, łańcuchy, olinowanie...

Głos mechanika:

- Maszynę, pompy, kotły... Dud:

- ...system sterowniczy, radiostację... Głos mechanika:

- ...ciśnienie pary, sprawność kotłów; siłownia przede wszystkim. Od tego zależy klasa statku.

Bulgot whisky, stuknięcie szklanek i dalej Dud:

- To też, naturalnie, niczego nie przepuszczą. Ci faceci idą łapa w łapę z tymi od asekuracji, cholerny to gang. Nie stanie ci taki jeszcze dobrze na burcie, a już woła o dziennik okrętowy, czego to oni nie chcą. Ale my jesteśmy w porządku. Chłopaki ze stoczni odnowili statek od stępki po komin, nafaszerowali go techniką, możemy śmiało upominać się o najwyższą klasę. A ta, rozumiesz: im więcej wydusisz z niego na próbach, tym będzie wyższa. Za siedem węzłów masz u mnie trzysta dolców.

O ściany odbiło się westchnienie mechanika, potem drapanie po brudnym od smarów karku. Poprzedni właściciel tego pudła dużo zaoszczędził na jego konserwacji - mechanik nie ukrywał swego poglądu na ten temat - a jeszcze więcej na żyłowaniu siłowni, tego nie zamaluje się żadną farbą. Dud nie kłamie: sporo przeżartych rdzą części wymieniono na nowe, ale kotły pozostały stare, nie potrzeba być fachowcem, aby wyobrazić sobie, jak zareagują na dosunięcie im pary.

- Sześć - oznajmił sucho mechanik - wyciągnął przed odcieniem go na sznurek. Był wtedy o cztery lata młodszy... jeżeli mu dosunę, kotły mogą nie wytrzymać. A wtedy zatrzymamy się dopiero na dnie oceanu. Wyobrażasz sobie, jaki tam idzie ścisk?

W kabinie zapanowała cisza, ale tylko chwila. Przerwał ją głos Duda. Pogodny jak skowronka.

Dobryś, Stanley, słowo honoru, podobasz mi się. A więc dogadaliśmy się. Masz u mnie osiemset dolców! Trzysta za siedem węzłów i pięćset za ósmy. Daję ci do ręki dobry statek. Stać go na to.

„Golden Creek” nie przedstawiał się imponująco. Jego gruszkowaty kadłub, jakie budowano w okresie liczenia opłat za przejście Kanału Panamskiego od szerokości pokładu, tępo ucięty dziób i żerdziasty komin, zabezpieczony stalowymi linami przed zmyciem przez fale, upodabniały go bardziej do przedpotopowego gada niżeli do współczesnego statku handlowego. Ale nie dla Duda. Całe swoje życie wysługiwał się panom. Myśląc o swoim dzieciństwie spędzonym w głodnej Irlandii, przypominał sobie matkę okutaną w postrzępioną chustkę, gliniany czworak w majątku ziemskim należącym do jednego wielkiego pana z Anglii, kopalnię węgla innego wielkiego pana z Anglii, w której on w szóstym roku życia rozpoczął pracę jako woźnica ociemniałego konia; widział piece hutnicze, fabryki, statki - miejsca jego harówki, wszystkie należące do pewnych wielkich panów Anglii. Ukrytych pod szyldem „Mr Taki Owaki and Co.”, nabywców jego siły roboczej - przeklęty świat. Opanowany przez panów całkowicie. Gdziekolwiek by się ruszył, na jakim lądzie postawił stopę, szyldy ich, niczym klatki zastawione na dzikie zwierzęta, wszędzie na niego już czekały. I prawa tych panów. Pisane językiem z epoki handlu niewolnikami, określające, nijak wszystkie prawa w Anglii, tylko obowiązki i kary. Uwolnienia od nich szukał w ucieczce na inne kontynenty, nie wiedząc, że polega ono... na przedzierzgnięciu się ze skóry sprzedawcy własnej siły roboczej w kupca siły innych.

Długą drogę przebył Dudley Nihoun od czasu dokonania tego odkrycia. Patrząc na niego, jak popędza ludzi do roboty, jak przelicza każdy rachunek, sprawdza - sztuka po sztuce, niezmordowanie - dostawy zaopatrzenia, jak ze skrzydła pomostu nawigacyjnego mierzy dumnie tę nieforemną stalową wysepkę kolebiącą się na falach, czuje się, jak z serca wyparowuje nieufność do tego niemłodego już człowieka, a jej miejsce zajmuje urzeczenie jego siłą. Oto stał się panem. Późno, ale stal się. Już nie będzie zginał krzyża pod czyimś batem!

Od chwili odbicia od nabrzeża do południa - bite sześć godzin - Dud spędził w sterówce. Wyjście z Noumei nie jest tarasowane siecią przeciwko okrętom podwodnym, nie ma też pól minowych na redzie. Ale otaczające wyspę rafy koralowe, zauważalne często dopiero z bliska, wymagają bacznej nawigacji; Dud nie powierzyłby swego statku nawet Martinowi. Z Hawajów do Noumei trasa wiedzie przez setki wysp Zachodniej Samoa, Fidżi, Nowych Hebrydów obsianych dokoła niezliczonymi rafami, nie zawsze wyraźnie oznakowanymi; bardzo jest zdradliwa; trasa na zachód od Noumei nie jest lepsza. Nie na darmo ta część oceanu nazywa się Morzem Koralowym.

 

 

Pierre zaproponował jeszcze pół godziny zabawy. Potem, powiedział, można wracać na statek. Ale tam ciasnota, na wszelki wypadek zarezerwował w hotelu dwa apartamenty...

Zmęczonymi oczami uśmiechał się filuternie. Francja, mówił nimi, ta w Europie lub na drugim końcu świata, zwycięska czy pokonana pozostanie zawsze ludzka. Owszem, obcinała głowy, lecz nigdy za uprawianie miłości, jak gdzie indziej... Miał na myśli Anglię, perfidną Anglię panoszącą się w zamorskich posiadłościach Republiki jak na swoim, traktującą Francuzów per noga; serdecznie nie znosił tych pyszałków.

Liczebna przewaga w hotelu bluz amerykańskich nad angielskimi, nie tylko w Noumei, lecz także w posiadłościach korony brytyjskiej na Oceanii, nasunęła mu pewną myśl, jakże przyjemną jego francuskiemu sercu. Cóż, takie jest życie: dzisiaj oni rozpierają się u nas, jutro jankesi urządzą im taki sam kawał. - Vive la France! - zawołał ciągnąc partnerkę na parkiet.

- Vive la France! - odkrzyknęła solidarnie dziewczyna. Każdy mówił coś, wygłaszano toasty, może, wpadło jej do głowy, generał de Gaulle wylądował w Noumei, a ona nic o tym nie wie. - Vive le General de Gaulle! - Wzniosła na parkiecie ramiona w górę.

- Nie wygłupiaj się! - Pierre przyciągnął ją do siebie.

Ale oficerowie z administracji wyspy już podchwycili okrzyk. - Vive le General de Gaulle! - podjęli chórem.

Orkiestra przerwała hula-hula, rozległ się tusz. Przepity baryton spod baru zaintonował „Marsyliankę” - którą skontrowało protestujące: - Niech żyje Generał MacArthur! - Baryton nie dawał za wygraną. Dociągnął do „... contre nous de la tyranie”, gdy powietrze przeciął okrzyk na cześć Stalina. Pianista rozejrzał się niepewnie po sali. Podniosły nastrój zniknął ustępując atmosferze licytacji: MacArthur!. De Gaulle!... Long live the King!... Stalin!...

Rozgardiasz przerwał jakiś zawiany cywil. Ze szklanką w ręku wdrapał się na podium i zawołał: - Mam w dupie tych nadmuchanych pacanów! Płacę podatki, chcę się bawić! Martin nie miał ochoty na tańce. Dud ze swoją mademoiselle. Zniknęli mu z oczu, prawdopodobnie ulotnili się na górę. Ostry Dud. Nie przepuścił ani jednego tańca, wlał w siebie morze alkoholu, a teraz... „Najlepsza zabawa w moim życiu. - Ściskał wylewnie Pierre'a. - Tak dobrze nie czułem się jeszcze nigdy”. e do pokonania jest ten Dudley Nihoun! Martin z przyjemnością pozostał przy stoliku ze swoją partnerką. Miała czarne, gładkie włosy, spięte na karku klamrą, uśmiechnę oczy i białe jak perły zęby. Ale na Melanezyjkę nie wydała, była na to zbyt jasna i smukła. Dużo francuskiej, naszej i różnych innych piratów krwi wlano w tygiel, z którego wyszła ta śliczna dziewczyna, pomyślał Martin. Przedstawiając mu ją, Pierre zatoczył gest, jakim Francuzi mówią wszystko i nic:

- Moja...

Orkiestra już grała, maitre d'hôtel kiwał się z kartą napojów ręku. Nie potrzebował kończyć. Gdyby to było gdzieś w świecie białych, dodałby: „sekretarka”, „współpracownica”, „przyjaciółka”; tutaj te rzeczy są zbędne.

Nouvelle Caledonie to oczywiście nikiel, nikiel, nikiel, po tysiąc razy nikiel, najwięcej tego białego złota skupionego w jednym miejscu. Panu Bogu, po stworzeniu świata, zostało prawdopodobnie sporo tego materiału i nie wiedząc, co z nim począć, ił go na to pustkowie. Ponadto wyspa ta jest rajem na ziemi panów znudzonych urokami Paryża, Marsylii, Monte Carlo, Brukseli, Londynu.

W drodze do centrali Pierre rzucił znad kierownicy: - Anglicy, ich poznałem, przepadają za rudymi, Amerykanie za błonami, ja... kolor włosów u mnie nie gra roli. A Irlandczycy?...

Oho, zapowiada się wieczór z kobietami, pomyślał Martin. Ale beze mnie. Już nigdy więcej! postanowił.

Od wyjścia z San Diego minęły cztery miesiące. Z Hawajów, zamiast do Brisbane, skierowano statek z ładunkiem zezłomowanych samolotów z powrotem do San Diego, stamtąd kluczyli idąc po portach Zachodniego Wybrzeża Stanów, aby wreszcie, via Hawaje i inne wyspy Pacyfiku - wyruszyć do Noumei po rudę dla Australii. Czas ten wydawał się Martinowi wiecznością. Dzień w dzień to samo: wachty, samotny odpoczynek w czterech ścianach kajuty, posiłki w towarzystwie tych samych ludzi mówiących wciąż o tym samym - można zwariować! Chętnie by się trochę rozerwał.

Po podpisaniu dokumentów załadowczych kapitan Dudley Nihoun uśmiechnął się zawadiacko do Francuza.

- Wobec tego przyjmujemy pańskie zaproszenie - powiedział. - A co do tych rzeczy... - przeczesał palcami swoją bujną, siwą czuprynę - kolor u mnie też nie gra roli... Więc dokąd pan proponuje?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin