Carlsson Christoffer - Przed upadkiem.txt

(650 KB) Pobierz
	Spis treści



	Okładka



	Strona ty tułowa



	Strona redakcy j na



	Motto



	I KTO ZJAWIA SIÄ W TÄ



	WYJĄTKOWĄ NOC?



	II MIASTO PEĹNE BOHATERĂ“W I



	ZĹOCZYĹCĂ“W



	III JAK DUCH





	IV PEWNEGO DNIA ZNÓW



	WSZYSCY BÄDZIEMY RAZEM



	Podziękowania



	Ty tuł ory ginału



	DEN FALLANDE DETEKTIVEN



	Redakcj a



	GraĹĽy na Mastalerz



	Proj ekt okładki



	Paweł Skupień



	Zdj ęcia na okładce



	Stock photo © baona, Stock photo ©



	DinaZaharieva, Stock photo © rhy m



	an007, Stock photo ©



	living_im ages, Stock photo © j iany ing



	y in



	Korekta



	Małgorzata Deny s, Maciej Korbasiński



	Redaktor prowadzÄ…cy



	Anna Brzezińska



	Den fallande detektiven © by Christoffer



	Carlsson, 2014



	By Agreem ent with Pontas Literary &



	Film Agency.



	Copy right © for the Polish translation



	by ElĹĽbieta FrÄ…tczak-Nowotny



	Copy right © for the Polish edition by



	Wy dawnictwo Czarna Owca, 2015



	Wszelkie prawa zastrzeĹĽone. Niniej szy



	plik j est obj ęty ochroną prawa



	autorskiego i zabezpieczony



	znakiem wodny m (waterm ark).



	Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie do pry watnego uży tku.



	Rozpowszechnianie całości lub



	fragm entu niniej szej publikacj i w j



	akiej kolwiek postaci bez zgody



	właściciela praw j est



	zabronione.



	Wy danie I



	ISBN 978-83-7554-988-1



	Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.



	ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa



	www.czarnaowca.pl



	Redakcj a: tel. 22 616 29 20; e-m ail:



	redakcj a@czarnaowca.pl



	Dział handlowy : tel. 22 616 29 36; e-m



	ail:



	handel@czarnaowca.pl



	Księgarnia i sklep internetowy : tel. 22



	616 12 72; e-m ail:



	sklep@czarnaowca.pl



	Konwersj Ä™ do wersj i elektronicznej wy



	konano w sy stem ie



	Zecer.



	dla Meli, zawsze



	WILLARD: They told me that you had



	gone totally insane, and that your



	methods were unsound.



	KURTZ: Are my methods unsound?



	WILLARD: I don’t see any method at



	all, sir.



	Apocalypse Now



	WILLARD: MĂłwili, ĹĽe pan kom pletnie



	oszalał, a pańskie m etody uległy wy



	paczeniu.



	KURTZ: I co, uległy ?



	WILLARD: PrawdÄ™ m ĂłwiÄ…c, nie widzÄ™



	w ty m ĹĽadnej m etody, sir.



	Czas apokalipsy



	Więcej na: www.ebook4all.pl



	To by ło tej zim y, kiedy szalała śnieży



	ca.



	Kiedy zginÄ…Ĺ‚ pewien naukowiec, a



	pewien dy ktafon wędrował z ręki do



	ręki przez Sztokholm



	i gdziekolwiek się poj awiał, zdawał się



	przy sparzać kłopotów. Pewna dem



	onstracj a wy m knęła się



	spod kontroli, a dwoj e ludzi, ktĂłrzy



	kiedy ś się przy j aźnili, spotkało się na



	placu obok huśtawek,



	gdzie bawili się, będąc dziećm i.



	Na dnie j eziora Mälaren spoczęła



	pewna kom órka, która nie m iała naj m



	niej szego znaczenia



	dla przebiegu wy darzeń, poza ty m że



	została wrzucona do wody przez



	sprawcÄ™. Um ieraj Ä…cy na



	łóżku szpitalny m człowiek wy szeptał



	dwa słowa: Swedur i Esther. Cokolwiek



	m iały znaczy ć, by ły



	j ego ostatnim i. Kiedy sprawa siÄ™ wy j



	aśniła, okazało się, że j est j uż za późno.



	A zegar ty kał i czas



	nieubłaganie zbliżał się do



	dwudziestego pierwszego grudnia.



	To dziwna i skom plikowana historia. Z



	czasem wszy scy siÄ™ z ty m zgodzili. Ale



	czy naprawdÄ™



	taka by ła? Może nie, m oże by ła



	banalna, bo by ła to też ta zim a, kiedy j



	eden człowiek zdradził



	drugiego i chy ba właśnie to stało się



	początkiem końca.



	Mniej więcej tak to wszy stko wy



	glądało, o ile nam wiadom o.



	I



	WHO COMES AROUND ON A



	SPECIAL NIGHT?



	KTO ZJAWIA SIÄ W TÄ



	WYJĄTKOWĄ NOC?



	12/12



	Ty lko j edno j est pewne: m iasto siÄ™



	boi. Jestem przekonany, że właśnie teraz



	pokazało swoj ą



	prawdziwą twarz. To sły chać w j ego



	tętnie, kiedy się podej dzie bliżej i



	odważy przy łoży ć do



	niego ucho, wtedy sły chać, j ak pulsuj e.



	Zdenerwowane i spięte, nieprzewidy



	walne. Jak ĹĽarĂłwka,



	która zaczy na m rugać, zanim zgaśnie na dobre. Ty lko nikt się nad ty m nie



	zastanawia. Nikt tego



	nie widzi.



	Sły chać j edy nie, j ak bij e sam otny



	dzwon kościoła. Jest północ, pada śnieg,



	lekkie płatki wiruj ą



	w zwolniony m tem pie. Zim ne światło



	latarni sprawia, że bły szczą j ak srebro



	i staj Ä… siÄ™



	przezroczy ste. Z pobliskiego klubu



	dochodzi pulsuj Ä…ce dudnienie basĂłw,



	ktoś śpiewa: oh, I wish it



	could be Christmas every day. GdzieĹ›



	niedaleko piszczÄ… ham ulce, kierowca



	kładzie się na



	kierownicy.



	I gdzieś w oddali: głos sy ren. To



	właśnie taka noc.



	Jeden z wielu zaułków Döbelnsgatan, m



	ały i wąski. Jeśli wy ciągnie się ręce, m



	oĹĽna niem al



	dotknąć zniszczony ch ceglany ch ścian,



	taki j est wÄ…ski. I ciem ny. Fasady w



	centrum m iasta pnÄ…



	siÄ™ do gĂłry, na zniszczony asfalt dawno j



	uż nie padały prom ienie słońca.



	Niewielki zaułek prowadzi do nieco



	większego wewnętrznego dziedzińca.



	Pod ścianam i tłoczą



	siÄ™ ciem nozielone plastikowe kontenery



	wy pełnione śm ieciam i. Pokry wa j e



	cienka warstwa



	śniegu. Jeśli się podniesie wzrok, m



	ożna zobaczy ć w górze obram owany



	ścianam i kam ienic



	kawałek nieba.



	Kobieta w j asnoniebieskim kom



	binezonie starannie rozpościera duży



	płócienny biały dach nad



	częścią wewnętrznego dziedzińca. Pod



	dachem leży na plecach m ężczy zna. Ma na sobie rozpięte



	grube palto, robiony na drutach szal,



	ciem noszare dĹĽinsy i wy sokie czarne



	buty. Oświetlaj ą go



	cztery daj ące m ocne białe światło



	reflektory. Obok m ężczy zny leży



	zniszczony plecak, m arki



	Fj ällräven. Jest otwarty. Z wnętrza wy



	lewa się zawartość: książka, portfel na



	karty, para gruby ch



	skarpet, pęk kluczy, trochę gotówki.



	Mężczy zna m iał też rękawiczki, ale zdj



	Ä…Ĺ‚ j e. Wy staj Ä… z kieszeni



	palta.



	Ma trzy dzieści, m oże czterdzieści lat.



	Ciem ne włosy, krótko ostrzy żone i



	starannie uczesane.



	Ry sy lekko kanciaste, kilkudniowy



	zarost. Oczy m a zam knięte, więc nie m



	ożna stwierdzić, j akiego



	sÄ… koloru, zresztÄ… w ty m m om encie to



	bez znaczenia.



	Czekam nieco z boku, trzy m am ręce w



	kieszeniach i przestępuj ę z nogi na



	nogÄ™, j akby m siÄ™



	niecierpliwił. A tak naprawdę j est m i



	po prostu zim no. GdzieĹ› wy soko, w j



	edny m z okien



	wy chodzący ch na podwórze, świeci



	czerwona boĹĽonarodzeniowa gwiazda,



	wielka j ak



	sam ochodowa opona. Za nią widać



	twarz. Twarz m ałego chłopca.



	– Od dawna tam stoi?



	Kobieta w niebieskim kom binezonie,



	Victoria Mauritzon, kucnęła, żeby



	sięgnąć po coś do torby.



	Teraz siÄ™ odwraca.



	– Kto?



	Nie wy j m uj ąc rąk z kieszeni, żeby m i nie zm arzły, wskazuj ę głową na okno.



	– Chłopiec.



	PodÄ…ĹĽa za m oim spoj rzeniem .



	– Ach tak. – Patrzy na śnieg i m ruży



	oczy. – Nie wiem .



	Wraca do pracy. Bierze do ręki aparat



	fotograficzny, coĹ› ustawia, po czy m robi



	sześćdziesiąt



	osiem zdj ęć zm arłem u i otaczaj ącem u



	go światu.



	Niem e niebieskie światła radiowozów



	uderzaj ą o ściany dom ów, w dali



	łopocze na wietrze



	biało-niebieska taśm a wy gradzaj ąca.



	PrzechodzÄ…cy obok ludzie staj Ä… i przy



	glÄ…daj Ä… siÄ™ w nadziei,



	ĹĽe coĹ› dostrzegÄ…. Od czasu do czasu



	rozbły skuj ą flesze w kom órkach.



	Mauritzon schowała aparat do torby,



	teraz wkłada do ucha ofiary cy frowy



	term om etr.



	– Świeża sprawa – m ówi.



	– Jak świeża?



	– Sprzed godziny, nie więcej . Zwy kle j



	estem w stanie stwierdzić dokładniej ,



	ale ta m etoda nie



	pozwala na większą precy zj ę, a nie m



	am przy sobie ĹĽadnej aparatury.



	– Jak zginął?



	– Nie m am poj ęcia. – Spogląda na term



	om etr, odczy tuj e wy nik, zapisuj e coĹ›



	w form ularzu. –



	Na pewno nie ĹĽy j e.



	Wchodzę ostrożnie pod płócienny dach,



	kucam obok plecaka. Mauritzon podaj e



	m i lateksowe



	rękawiczki. Niechętnie wy j m uj ę ręce



	z kieszeni. Rękawiczki sprawiaj ą, że



	skóra na m oich rękach



	wy daj e siÄ™ bledsza, a palce j eszcze



	bardziej kościste.



	Czuj ę narastaj ące m dłości, zalewa m



	nie fala ciepła, po chwili czuj ę na



	plecach krople



	zim nego potu. Mam nadziej Ä™, ĹĽe



	Mauritzon niczego nie zauwaĹĽa.



	– Wy gląda wy j ątkowo schludnie – m



	Ăł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin