Sz-ko-la na wz-go-rzu.pdf

(1067 KB) Pobierz
SEBASTIAN IMIELSKI
SZKOŁA NA WZGÓRZU
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2015
Redakcja: Joanna Ślużyńska
Korekta: Robert Wieczorek
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Sebastian Imielski 2015
Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński
Zdjęcie na okładce © aleshin / Fotolia.com
Zdjęcie na okładce © yurephoto / Fotolia.com
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2015
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-149-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów
w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy:
marketing@rw2010.pl
Zapraszamy do naszego serwisu:
www.rw2010.pl
Część pierwsza
Kocioł
1.
Szkoła. Cholera. Trwa na Kominowym Wzgórzu niczym zamek upadłego księcia. I obserwuje.
Skanuje poddanych rozrzuconych po Sławinie i okolicach. Pilnuje, by nie wyjawili jej tajemnic.
Przeszłość. Tutaj to słowo klucz. Wytrych do rozwikłania najmroczniejszych sekretów. Przez
lata nikt nie chciał go dotykać. Ze strachu? Zapewne. Szkoła uczy i karze niepokornych.
Trafiłem w jej łapy w połowie sierpnia. Naiwniak z niewielkim stażem liczył na nowy
początek. Idylliczny małomiasteczkowy klimat uleczy wszelkie rany – tak sobie to tłumaczyłem.
Mama nie ma racji, siostra też. Wcale się nie cofam. To po prostu przerwa. Chwila oddechu
w szaleńczym rytmie kariery. Na Kaszubach odpocznę, nabiorę nowych sił. Boże, ależ byłem
naiwny.
Kiedy zacząłem żałować podjętej decyzji? Chyba już w momencie, gdy ujrzałem schody.
Stanowiły one kwintesencję wszelkich logik zawartych w tym budynku. Konieczność
codziennego wdrapywania się po serpentynie nierównych stopni to pierwszy z demotywatorów,
na jaki natrafiali uczniowie. Sam po wejściu na szczyt ściekałem potem. Nie mogłem sobie
wyobrazić, jakim trzeba być idiotą, by wybudować szkołę na wzgórzu. Nawet jeśli powstała
w szczytowym okresie peerelowskich absurdów, to brak jakiejkolwiek myśli w tym koncepcie
był zadziwiający.
Dziś widzę, ile znaków opatrznościowych przestrzegało mnie przed przybyciem do Sławina.
Zawał mamy, zepsuty autobus PKS i powódź. Tak, powódź, od niej właściwie wszystko się
zaczęło. Oberwanie chmury przeszło nad tą częścią Kaszub w dniu mojej przeprowadzki. Sam
moment wylewu Gotwałki mnie ominął, jednak gdy autobus z wielkim trudem zajechał ma
przystanek przy kościele, główną drogą płynęła już sporych rozmiarów rzeczka. Przeprawienie
się na drugą stronę kosztowało mnie przemoczone buty i spodnie. Na szczęście dom Zofii
Sawickiej stał niedaleko. Trzy tygodnie wcześniej wynająłem tam pokój na piętrze. Zofia była
szkolną bibliotekarką w wieku przedemerytalnym, mieszkała sama i towarzystwo młodego
nauczyciela bardzo jej odpowiadało. W sekretariacie stwierdzili, że lepszego lokum nie znajdę.
Skorzystałem z okazji. Chyba przypadliśmy sobie do gustu. Z mojego punktu widzenia
nieograniczony dostęp do szkolnych plotek i opowieści mógł okazać się cenny.
– Proszę, proszę, toż to nasz nowy belfer – rzekła, gdy zobaczyła mnie broczącego po kostki
w błocie, z dużą torbą na ramieniu. Sama próbowała ogarnąć chaos w ogrodzie. Woda dokonała
w nim sporych zniszczeń. Płot od strony ulicy leżał zwalony i przygnieciony grubą warstwą
szlamu.
– Teraz to nic. Zobaczyłbyś, co tu się działo rano.
Powódź nie ocaliła też niewielkiej kapliczki. Figurka Matki Boskiej leżała na wpół zakryta
jakimś zielskiem. Wrzuciłem torbę na piętro, zakasałem rękawy i ruszyłem na pomoc swojej
gospodyni. Deszcz już nie padał. Słońce wychyliło się zza chmur. Wtedy jeszcze myślałem, że
wszystko się jakoś ułoży.
2.
Dyrektor Mech posturą przypominał zapaśnika i nie mam tu na myśli klasycznej odmiany tego
szlachetnego sportu, a raczej amerykański wrestling. Mierzył na pewno blisko dwóch metrów,
a zasięg jego ramion musiał być porównywalny z parametrami gwiazd NBA. Oceniając po
wyglądzie, stanowił absolutne przeciwieństwo znanych mi dotąd dyrektorów placówek
oświatowych. Jako nauczyciel z ośmioletnim stażem przeżyłem w sumie trzech dyrektorów.
Dwójka pochodziła z gimnazjum numer pięćdziesiąt pięć w Gdańsku, gdzie zaczynałem pracę po
studiach i kontynuowałem ją do czerwca tego roku; jeden natomiast, a właściwie jedna kierowała
prywatnym gimnazjum w Gdyni, w którym zahaczyłem się na dodatkowym etacie w zeszłym
roku. Żadna z tych osób nie wywarła na mnie przy pierwszym spotkaniu takiego wrażenia jak
Mech.
Jakby tego było mało, wystrój jego gabinetu przypominał bardziej miejsce urzędowania
rektora wyższej uczelni niż pokój dyrektora prowincjonalnego zespołu szkół. Już sama
przestrzeń była imponująca. Gabinet miał ze czterdzieści metrów kwadratowych. Okazała
rzeźbiona biblioteka zajmowała wschodnią ścianę pomieszczenia, obok niej wisiało lustro
w zdobionej drewnianej oprawie. Sam Mech zasiadał pod oknem za idealnie dopasowanym do
wystroju wnętrza biurkiem w odcieniu orzecha. Wszystko to, w połączeniu z pasującym do
kompletu krzesłem i stojącym za jego plecami zegarem, stanowiło zestaw mebli gdańskich. Moja
babcia miała przed laty podobną bibliotekę, autentyczny antyk z lat trzydziestych ubiegłego
stulecia. Podejrzewałem, że meble Mecha to współczesne imitacje. Gdyby były prawdziwe, to
w tak dobrym stanie musiałyby być warte majątek.
– Jak pan widzi, aura nie rozpieszczała nas w tym roku – powiedział, pochylając się nad
parującym kubkiem kawy. Przede mną stała herbata. Siedziałem na krześle po drugiej stronie
biurka, które ze względu na rozmiary spokojnie mogło spełniać rolę stołu konferencyjnego.
Ciekawiło mnie, czy podobne pogawędki z nowymi pracownikami były w tej szkole normą?
Rozmawialiśmy od kwadransa. Mech opowiadał głównie o planach związanych
z rozpoczynającym się rokiem szkolnym i o gronie nauczycielskim. Roztaczał wizję
wyremontowanej za unijne fundusze sali gimnastycznej, pochwalił się również nowymi
szatniami oraz otwartą w zeszłym roku pracownią komputerową, która z powodu nieszczelnego
dachu ucierpiała nieco podczas ulewy.
– Co prawda trąba powietrzna ominęła Sławino, ale oberwanie chmury trochę nas
podtopiło – kontynuował, a ja próbowałem przybrać minę zafascynowanego słuchacza. – Nic
wielkiego w porównaniu z powodziami na południu kraju, ale nawet do tego tutejsi mieszkańcy
nie są przyzwyczajeni. Susze, owszem, dawały się nam we znaki, takiego potopu jednak dawno
tu nie widziano. Ja przynajmniej sobie nie przypominam.
Początkowe minuty rozmowy wiele mi o nim powiedziały. Mech był gawędziarzem. Typem
człowieka, który poszukuje osób lubiących słuchać rozbudowanych historii. To pierwsza z cech
niepasujących do niedźwiedziowatego wyglądu. Zastanawiałem się, jak mogła wyglądać jego
droga na to stanowisko. Informacje zawarte na szkolnej stronie internetowej były bardzo skąpe.
Dowiedziałem się z nich właściwie tylko tyle, że ma pięćdziesiąt siedem lat i od czternastu
rządzi tutejszą szkołą.
Kiedy skończył rozprawiać o zaletach prowadzonej przez siebie placówki, rozmowa zeszła
na temat mojego zakwaterowania.
– Będzie się panu u Zosi dobrze mieszkało – zawyrokował. – To legenda naszej szkoły.
Złoty człowiek. Zadomowił się już pan?
– Tak – odparłem. – Pokój jest bardzo przytulny. Piękna okolica, no i będę miał blisko do
pracy.
Nagle w gabinecie zawibrował ciepły głos:
– Dyrektorze, przyszła pani Juraszek. – Nie wiedzieć kiedy sekretarka uchyliła drzwi,
wciskając do gabinetu głowę, zupełnie jakby jakaś magiczna moc uniemożliwiała jej pokazanie
całej sylwetki.
Twarz Mecha rozpromieniła się.
– Świetnie, proszę, niech wejdzie.
Gdy próg pomieszczenia przestąpiła odziana w obcisłe dżinsy śliczna blondynka,
zrozumiałem, skąd nagłe ogniki podniecenia w oczach statecznego wydawałoby się Mecha.
Dziewczyna podeszła do biurka i z szerokim uśmiechem podała mężczyźnie rękę.
– Dzień dobry – przywitała się.
Mech wstał, co uwidoczniło komiczną dysproporcję pomiędzy nimi. Dziewczyna sięgała mu
do ramienia. Nie zważając na to, dyrektor szarmancko musnął ustami wyciągniętą ku sobie dłoń,
i zwrócił się w moją stronę.
– Pani Andżelika będzie uczyć w naszej szkole języka angielskiego – rzekł z dumą.
Teraz ja stałem się beneficjentem słodkiego uśmiechu. Młoda anglistka odgarnęła zalotnie
opadającą na oczy grzywkę, po czym wyciągnęła rękę na powitanie.
– Andżelika Juraszek – powiedziała cienkim, nieco piskliwym głosem.
– Sylwester Cichy – przedstawiłem się, ściskając jej dłoń.
Była odważna, tak się ubierając. Dżinsy i bluzka z dekoltem to raczej swobodny strój jak na
wizytę u przyszłego pracodawcy. Sam wbiłem się w swój najlepszy garnitur. Osoba
przyglądająca się całej sytuacji z zewnątrz zapewne wzięłaby nas za istoty z totalnie różnych
planet.
– Trochę mnie pan dyrektor uspokoił – rozpoczęła, bez wahania zajmując miejsce obok
mnie. – Już myślałam, że będę tu jedynym nowym nauczycielem.
– To wyjątkowy rok. – Mech powoli wypowiadał słowa, jakby każde niosło wiekopomną
prawdę. – Zwykle stanowimy zwarty i zgrany zespół pedagogiczny, ale ostatnio trapią szkołę
pewne kłopoty. Dwoje nauczycieli ze względów zdrowotnych nie mogło kontynuować pracy,
stąd bardzo szybka decyzja o zatrudnieniu państwa. Pan Sylwester obejmie klasy naszej
polonistki Wiolety Warmińskiej, która przeszła na wcześniejszą emeryturę. Pani natomiast
zajmie miejsce Mariana Zacharskiego, którego po wypadku samochodowym czeka długa
rekonwalescencja.
Andżelika syknęła i pokiwała z zatroskaniem głową, co natychmiast podchwycił Mech.
– To na szczęście tylko noga – tłumaczył. – Wypadek wyglądał naprawdę groźnie. Gdyby
nie refleks Mariana, mogłoby dojść do prawdziwej tragedii. Dacie wiarę? Pijany traktorzysta,
który zajechał mu drogę, nawet się nie zatrzymał, a musiał widzieć staczające się ze zbocza auto.
Dopiero kilka godzin później dopadła go policja. Co się na tych drogach dzieje, to doprawdy
trudno pojąć. Człowiek przeszedł dwie operacje, a i tak może zostać inwalidą.
– Tak jest wszędzie, panie dyrektorze – skomentowała dziewczyna. – To nie narkotyki czy
papierosy, lecz alkohol jest w naszym społeczeństwie największym złem. Jeśli nie wbijemy tego
młodym do głów, to za parę lat staniemy się otumanionym, niezdolnym do własnego zdania,
odtwórczym narodem.
Mech wydawał się zaskoczony, ale i niezwykle usatysfakcjonowany tą konkluzją. Rozparł
się w swym fotelu, jakby musiał dogłębniej przeanalizować usłyszane słowa.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin