Wiącek Aleksander Wilki na granicy A5.doc

(1171 KB) Pobierz
Wilki na granicy




Aleksander Wiącek & Jerzy Ruszczyński

Wilki na granicy

 

 

Wydanie polskie 1970

 

 

Jest to książka o zabarwieniu kryminalnym przedstawiająca codzienne zmagania pracowników WOP-u, w pierwszych latach po II wojnie światowej, na terenie Kotliny Jeleniogórskiej. Tajemnicze morderstwo, Wehrwolf oraz ukryty skarb oto z czym będzie musiał zmierzyć się porucznik Wierzba.

Akcja dzieje się między innymi w Szklarskiej Porębie, Jeleniej Górze oraz Pieńsku.

 

 

Spis treści:

PIERWSZA OFIARA.              3

CÓRKA GRABARZA.              85

SKARBY STAREGO GRAFA.              181


PIERWSZA OFIARA.

Ostry terkot dzwonka przerwał nocną ciszę, panującą w pokoju oficera inspekcyjnego sztabu jednostki WOP-u. Młody, mocno zbudowany blondyn z trudem podniósł zmęczoną głowę i wyciągnął rękę po słuchawkę:

- Słucham 05, sierżant Wierzba - zameldował się.

- Tu mówi Krynica, plutonowy Kostka. Przyjmijcie meldunek.

- Czołem, Jasiu - zmienił ton Wierzba. - Poczekaj chwilę, szukam książki. No już, dawaj.

- Notuj. Krynica 18.09. godzina 24.00. 48/10... masz już?

- Mam. Jedź dalej. To już północ? - zdziwił się. - A jak Antoni - 42. Od B do F zero zero. Widoczność słaba - mgła.

Wszystkie wydarzenia ostatnich godzin na pograniczu, zaklęte w tajemnicze znaki szyfru, szybko zapełniały książkę meldunków Wierzby. Niecierpliwie czekał końca tej litanii, wreszcie wtrącił najważniejsze dla niego pytanie;

- A co z akcją 202?

- Niestety zero zero - stwierdził smutno Kostka.

- Niech cię cholera - zaklął Wierzba. - Idź spać.

Teraz zgłaszały się kolejno wszystkie strażnice. Niestety wszystkie kończyły swoje meldunki tym samym sakramentalnym zdaniem: Akcja 202 - zero zero. A więc nic nie pomogło, ani wysyłanie patroli, ani obstawienie dróg, ani przeczesywanie lasów i polan. Dowódca placówki WOP-u na Wyżyńcu, kapral Tadeusz Wielgosz, zginął jak kamień w wodę.

Wierzba był głęboko poruszony sprawą Wielgosza. Tu chodziło nie tylko o człowieka, nie tylko o kolegę - wopistę, ale i o najbliższego przyjaciela. Poznali się w ostatnich ciężkich dniach wojny, gdzieś na szosie koło Żytawy. Wierzba przy polowej radiostacji, ze słuchawkami na uszach, zdenerwowany do ostateczności, po raz setny chyba wrzeszczał w mikrofon, usiłując wywołać sztab dywizji:

- Surgucz, Surgucz, tu Radiuga, tu Radiuga. Kak ty mienia słyszysz? Kak ty mienia słyszysz? Przechodzę na odbiór.

O kilka metrów dalej stał oparty o rozwaloną ciężarówkę niemiecką dwudziestoletni najwyżej starszy strzelec. Przyjemna, nieco zawadiacka twarz, dobrze widoczna pod nasuniętą na tył głowy czapką. Kręcąc w palcach papierosa nadał gdzieś przed siebie domorosłym, polsko-rosyjskim żargonem:

- Słyszu ciebie płocho, słyszu ciebie płocho, widzę charaszo.

Wierzbę w pierwszej chwili aż zatrzęsło ze złości, ale mu to prędko przeszło. Trudno, taki już był Wielgosz i takim trzeba go było lubić. Przewojowali razem jeszcze kilka dni, potem losy rzuciły ich w różne strony. Spotkali się dopiero po wojnie, gdy kapral Tadeusz Wielgosz został przydzielony do plutonu WOP-u stacjonującego w Borowicach.

Byliby się może nieprędko zetknęli, gdyby nie kapitan Grabowski, który zabrał się do organizowania drużyny piłkarskiej. Na pierwszym treningu Wierzba wykazał tylko dobre chęci, natomiast Wielgosz stał się podporą drużyny. Przyjeżdżał odtąd często na treningi, a noce przed meczami spędzał zawsze u Wierzby. Po nocnych wspominkach wspólnych bojów i granicznych wydarzeń nieraz bywał niewyspany, ale na meczu zawsze znalazł dość energii, żeby być najlepszym na boisku.

Podobnie było w ostatnią sobotę 12 września. Nocował w pokoju radiotelegrafistów i do północy opowiadał nowinki z granicy: o esesmanie, ujętym w kamieniołomie Czerwona Skała, i o zwłokach kobiety, znalezionych w wodach Izery. W niedzielę pojechał na mecz do Sobieszowa. Strzelił znowu dwie bramki, a potem zakropili nieco to zwycięstwo. Wyszedł koło dziewiątej wieczorem. Jeden z milicjantów widział go. jak szedł wzdłuż boiska w stronę parku, a za nim jakiś mężczyzna w polskim mundurze, którego nie poznał. Od tej pory Wielgosz zniknął jak kamfora.

Początkowo nikt nie zorientował się w sytuacji. W sztabie wszyscy myśleli, że Wielgosz poszedł nocą na swoją placówkę. W Wyżyńcu przypuszczano, że zatrzymano go dłużej w sztabie. Dopiero we wtorek, przy uzgadnianiu stanu osobowego, wydało się, że Wielgosz zniknął. Ogłoszono alarm. Od pięciu dni wszystkie placówki WOP-u i milicji szukały Wielgosza, ale na żaden ślad nie mogły natrafić.

 

* * *

 

Pogrążone we mgle miasteczko spało jeszcze mocnym snem. Stojący w oknie pokoju oficera, inspekcyjnego sierżant Wierzba z trudem dostrzegał w bladym świetle wschodzącego gdzieś za Śnieżką słońca sylwetkę wartownika, miarowo chodzącego wzdłuż szlabanu.

Mogłaby wreszcie skończyć się ta przenudna służba - klął w duchu. - I znów wpisze się do książki: podczas pełnienia mej służby nic nowego nie zaszło. A Wielgosza jak nie ma, tak nie ma - myślał.

Nagle Wierzba usłyszał tętent galopującego po bruku konia. Zaniepokojony uchylił okno. Wartownik odrzucił z ramion pelerynę, odbezpieczył karabin i krzyknął ostro:

- Stój! Kto idzie?!

- To ja, Joachim - odparł śpiewnym głosem żołnierz, zeskakując ciężko z konia. Rogatywka zsunęła mu się na bakier, przewieszony piv.cz brzuch automat kiwał się niezbyt regulaminowo.

- Co się stało? - spytał tknięty złym przeczuciem Wierzba. Krzyknął te słowa głośno, pamiętając, że Joachim prawie zupełnie stracił na froncie słuch. Pocisk rozerwał się tuż koło niego, nic mu na pozór nie zrobił, ale ogłuszył chyba na zawsze. Mówili, że i rozum mu trochę pomieszało. Rodzinę całą stracił, nie miał gdzie pójść, więc go w wojsku zatrzymali, do wopowskich koni przydzielili. Konie kochał bardzo, więc z byle powodu nie zmęczyłby tak kasztana, galopując na nim na oklep po bruku pod górę. Teraz konisko robiło ciężko bokami, płachty piany bieliły się już na bruku przy szlabanie.

- Ano stało się, panie sierżancie, stało...

- Chodźcie do mnie prędzej.

Wierzba podszedł do drzwi, otworzył je szeroko. Fala zimnego powietrza wtargnęła do pokoju wraz z gramolącym się po schodach Joachimem.

- Gadaj prędzej, coś widział?

- Panie sierżancie, melduję, że ten kapral to jest, czyli był...

- Jak to był? Jaki kapral?

- Ano ten, co go szukała, co wam zginął, a porucznik kazał szukać.

-. Kapral Wielgosz?

- Ja sobie myślę, że musi Wielgosz, bo kto by to był...

- Gdzie on jest?

- Ano w rzece.

- Coście zwariowali? W jakiej rzece? Co on tam robi?

- Musi pomarł. My go wołali, a on nic. Wierzbie czarne koła zamigotały przed oczami. Najgorsze przypuszczenia, którym od tygodnia kazał milczeć, zabiły krótką radość. Zbyt trudno było tak nagle uwierzyć. Tadek nie żyje?

- A może go zabili? - spytał bardziej siebie niż Joachima.

- Że mnie to wcześniej do głowy nie przyszło! - puknął się w czoło biedny szeregowiec, aż mu czapka spadła.

- Siądźcie tu sobie, Joachim, macie zapalić - podsunął mu paczkę Wolności - i opowiedzcie po kolei, dokładnie.

- Rozkaz, panie sierżancie, i pięknie dziękuję. Ano, było to lak. Wyjechaliśmy z placówki dobrze przed świtem wozem tu do wąs, bo chleba dla chłopaków na śniadanie zabrakło, to mielizn w Szklarskiej pobrać i zaraz wracać. Kapral Bednorz za dowódcę przy mnie usiadł, szeregowiec Kuźniar na tyle wozu. Minęlim Piechowice, stanęlim pod tym pustym domem, co to na zakręcie przy mostku poniżej Szklarki ludzi straszy.

- Aha, Skały Luizy - mruknął Wierzba do siebie.

- Coś mi się widziało, że kasztan w stajni za mało wody wypił, tom stanął. Kapral pozwolił, więc z kubełkiem nad strumyk zeszedłem. Kuźniar też poszedł i nagle krzyczy, że widzi but. Kapral konie przywiązał i przyleciał, a ja zaraz sobie myślę: a gdzie drugi?

- Słuchajcie, Joachim. Opowiadajcie, co było, a nie co sobie myśleliście, bo może być z wami niedobrze.

- Rozkaz, panie sierżant. Na czym to ja stanąłem? Aha, ten drugi but to był zaraz obok, masywny, musi że wojskowy. Tylko że reszta była w krzakach, to my o szarówce nie bardzo widzieli. -' Jaka reszta, do cholery?

- Człowiek leżał w mundurze naszym, dwie belki na ramieniu.

- Czy to na pewno Wielgosz?

- Pan sierżant wybaczy, ja Wielgosza nie znam, to nie wiem. Wołali my jego, a on nic, ani się nie ruszy. Musi co pomarł biedaczek.

-: Dotykaliście go?

- Pan kapral nie dał. Kazał mi konia wyprząc i jechać do Szklarskiej, jak szybko się da. Galopem jechałem. Biedny kasztan, tak się zganiał.

- To idźcie, weźcie go do stajni. Tylko daleko nic odchodźcie, będziecie mi później potrzebni.

- Rozkaz, panie sierżant - Joachim trzasnął obcasami i wyszedł.

Wierzba westchnął ciężko. Ostatnie nitki nadziei rwały się niemiłosiernie. Joachim, choć mało rozgarnięty, opowiadał z takim przejęciem, że trudne mu było nie wierzyć.

Automatycznym ruchem pokręcił korbkę telefonu. Odezwała się centrala.

- 01 proszę - rzucił w mikrofon.

- Ależ panie sierżancie, kapitan chyba śpi jeszcze - sumitował się dyżurny.

- Dawaj szybciej, pókim dobry - warknął wściekły.

Po chwili odezwał się w słuchawce zaspany nieco głos kapitana Grudy:

- Słucham 01.

- Panie kapitanie, sierżant Wierzba melduje posłusznie, że przed chwilą przybył Joachim % meldunkiem, że znaleźli koło Skał Luizy zwłoki kaprala.

- Wielgosza? - wpadł mu w słowo kapitan.

- Obawiam się, że tak.

- Obawy schowajcie sobie do cywila. Wiecie na pewno, że to zwłoki Wielgosza?

- Nie, panie kapitanie.

- To bierzcie natychmiast Willysa i przyjeżdżajcie pod mój dom. Obudźcie przedtem lekarza i oficera zwiadu. Zobaczymy, kto będzie pierwszy gotów. Zrozumieliście mnie dobrze? - głos kapitana nabrał zwykłej u niego energii.

- Tak jest, panie kapitanie. Zaraz będziemy.

 

* * *

 

- Diabli nadali. Znowu masz oko. Trzymaj bank, Władek - usłyszał Wierzba podenerwowany głos kaprala Kaczmarka, dochodzący przez okno wartowni.

- Innym razem - wtrącił się sierżant. - Zapuść, Władek, Willysa, pojedziemy po kapitana, a wy, Kaczmarek, idźcie objąć za mnie służbę.

- A co się stało?

- Dowiecie się później. Teraz nie ma czasu na rozmówki. Zadzwońcie tylko do porucznika Golca i lekarza, poproście, żeby się przygotowali do drogi. Stary tak kazał.

Władek wyjeżdżał na pełnych reflektorach z garażu.

Mimo zimnej nocy silnik poczciwego łazika pracował już regularnie. Wierzba zgrabnie wskoczył na przednie siedzenie i w ciągu pięciu minut od rozmowy telefonicznej byli przed domem kapitana Grudy. Ten sześćdziesięcioletni, dobrze już siwawy oficer stał przed drzwiami dopięty na ostatni guzik, jakby miał właśnie dokonać przeglądu batalionu. Nim samochód stanął przed dowódcą, Wierzba przesiadł się na tylne siedzenie.

- Nie będziemy czekać na lekarza i oficera zwiadu. Kazaliście ich obudzić?

- Tak jest, panie kapitanie.

- Władek wróci po nich później. Co wiecie od Joachima?

Nachylony do ucha kapitana Wierzba zrelacjonował w skrócie nieporadne opowiadanie Joachima. Rzucało nim trochę na siedzeniu, bo Władek znał drogę przez Szklarską doskonale i mimo mgły ostro wchodził z jednego wirażu w drugi. Na szczęście im niżej zjeżdżali, tym coraz rzadsza stawała się mgła. Minęli ostatni budynek miejscowości, kuźnię z niezdarnym szyldem w postaci wyciętego z blachy konia. Robiło się coraz jaśniej. Asfaltowa wstęga szosy wiła się raz w lewo, raz w prawo, posłusznie dotrzymując towarzystwa płynącemu o kilka metrów niżej potokowi. Władek dodał gazu, wskazówka szybkościomierza przekroczyła 50 mil. Kapitan lekko dotknął ręki kierowcy.

- Wyrzuć bieg. Zgaś silnik i światła.

Kierowca mechanicznie spełnił rozkaz, ale dzięki pochyłości szosy nie stracili wcale na tempie. Jechali w zupełnym milczeniu, opony ślizgały się po mokrym asfalcie. Pęd powietrza wyciskał im łzy z oczu.

Po kilku minutach dojrzeli z daleka stojący na zakręcie po lewej stronie szosy biały, piętrowy budynek. Przylepiony tylną ścianą do zbocza, patrzył na przejeżdżających oknami pozbawionymi szyb, jak ślepiec w ciemnych okularach. Pod dachem, na frontowej ścianie, można było przeczytać jeszcze złożony z gotyckich liter napis: Haus bei Luisenfelsen. Pod domem stał wóz wojskowy, a przy dyszlu jeden osamotniony koń ze spuszczonym łbem. Żołnierzy nie było przy nim widać.

- Stań, Władek, sto metrów bliżej - cicho powiedział kapitan. A po chwili, odwracając głowę do Wierzby: - Więc Joachim mówił, że w rzece, tak?

- Tak jest, panie kapitanie. Ja pójdę przodem.

- Po co? - kapitan spojrzał mu uważnie w oczy. - Myślisz, że to może być pułapka? A więc pójdziemy razem. Ty, Władek, stań z automatem za tym drzewem i dobrze uważaj.

W zupełnej ciszy ruszyli w stronę wozu. Wierzba instynktownie przesunął nieco do przodu kaburę z rewolwerem, odpiął ją. Kapitan skwitował ten ruch lekkim uśmiechem. Potem zajrzał do wnętrza pustego prawie wozu, odwrócił się ku rzece, zaczął starannie przyglądać się krzakom i wystającym z rzeki głazom. Woda szumiała cicho, niewiele jej zresztą w rzece było.

- Jest Bednorz, panie kapitanie - zameldował cicho Wierzba.

Kapral wygramolił się właśnie po kamiennym obmurowaniu rzeczki i niedwuznacznie zabierał się z fasonem do meldowania, ale kapitan przerwał mu te zapędy:

- A gdzie ten... ten zabity?

- Tam, trochę niżej, za krzakami - pokazał ręką Bednorz.

Podeszli nieco bliżej. Za krzakiem, na dnie rzeczki, leżał człowiek w mundurze. Na jego ramieniu widać było wyraźnie dwie kapralskie belki. Leżał na prawym boku, tyłem odwrócony do szosy. Głowa nienaturalnie wykręcona, prawa ręka jakoś dziwnie odrzucona od siebie-. Wierzba chciał jak najszybciej rozwiązać dręczącą go zagadkę, czy to właśnie jest zaginiony przyjaciel. Ruszył wprost w stronę ciała, ale powstrzymał go głos kapitana:

- Nie podchodzić bliżej. Poczekajcie na porucznika Golca. Chcecie mu zatrzeć wszystkie ślady?

Wierzba przeszedł przez rzeczkę kilkadziesiąt metrów wyżej, przeskakując z kamienia na kamień. Obszedł zwłoki z przeciwnej strony, lecz niewiele mu to dało. Twarzy nie można było poznać, tak była oblepiona zakrzepłą krwią. Wierzba przypomniał sobie opowiadanie Joachima i przeniósł wzrok na buty zabitego. Były to prawie nowe, żołnierskie, juchtowe saperki, przeświecające jeszcze miejscami żółtym kolorem nowej skóry.

- To chyba jednak jest Tadzik - z przerażeniem szepnął sam do siebie Wierzba. - Właśnie takie buty stały przy jego łóżku przed tygodniem, tej naszej ostatniej przegadanej nocy. Chwalił je, że wygodne, niedawno je dostał. Ale przecież każdy inny żołnierz mógł ' mieć takie same buty. Może to jednak nie on, może Tadek jest gdzieś zdrów i cały, nie przypuszcza wcale, że tak się o niego martwię...

Wolnym krokiem wrócił na szosę. Samochód już dawno pojechał po porucznika Golca i lekarza. Kapitan Gruda siedział na przydrożnym kamieniu, wypytując Bednorza i Kuźniarka o szczegóły ich ponurego odkrycia. Wierzbę już Lo nawet dziwnie mało interesowało. Może zmęczenie dochodziło do głosu, a może dopiero teraz uprzytomnił sobie ogrom poniesionej straty.

Usiadł nad rowem, wyciągnął papierosa. Wilgotne zapałki nie chciały się jakoś zapalić. Zrezygnował, rzucił je za siebie, oparł łokcie na kolanach, zamyślił się.

- Biedny Tadeusz. Miał matkę w Krakowie. Często do niej pisał, wybierał się teraz jechać do niej na urlop. Pierwszy powojenny urlop. Biedne matczysko. Straciła jedynaka, który ją tak bardzo kochał. Jak ją zawiadomić? Cholerny samochód. Jak mi po drodze załzawiło oczy, to teraz wyschnąć nie chcą.

Dzielny sierżant starał się nawet sam przed sobą trzymać fason.

 

* * *

 

Oficer zwiadu, porucznik Golec, z twarzą nisko pochyloną nad ziemią, badał każdy skrawek terenu dokoła zwłok. Wzrok miał doskonały, choć powszechnie uważano go za krótkowidza. Przecierał ciągle i mrużył zaczerwienione oczy, bo nigdy nie miał czasu na wyleczenie zapalenia spojówek. Żaden ślad, żaden kamyk nie uszedł jego uwagi. Już od godziny kapitan, lekarz; i Wierzba z niecierpliwością obserwowali jego powolne, ostrożne ruchy. Wreszcie wyprostował się, skinął na pozostałych. Zbliżyli się szybko. W milczeniu pokazał im omszały kamień w odległości metra od zwłok. Na jego szarozielonej powierzchni widać było wyraźny ślad jakby rzadkich, olbrzymich zębów.

- To są ślady obsuwającej się stopy ludzkiej - wyjaśnił porucznik. - Dziwne buty. Brzegi podeszwy były okute specjalnymi gwoździami. Widziałem takie buty. Nosili je tylko niemieccy strzelcy górscy.

- Rzeczywiście, pamiętam - przytaknął Wierzba. - Jeszcze w czasie wojny, pod Altheim, widziałem grupę jeńców. Mieli na rękawie wyhaftowany kwiat szarotki. Nazywano ich Tirolenjäger albo Gebirgsjäger. Ich buty zostawiały właśnie takie ślady.

Dokładne szkice były już zrobione. Teraz lekarz rozpiął mundur zabitego. Pod zakrwawionym mankietem, na lewej ręce zabłysnął zegarek Doxa na czerwonym skórzanym pasku. Wierzba pochylił się na moment, poderwał, zdjął czapkę:

- To na pewno Tadeusz Wielgosz, panie kapitanie. - Skąd wiecie?

- Ten zegarek poznałbym na końcu świata. Dawał mi go zawsze na przechowanie, kiedy grał w piłkę. Proszę sprawdzić, czy cyfra 3 na cyferblacie jest zamazana.

Kapitan przyjrzał się uważnie zegarkowi.

- Należy stwierdzić, że kapral Wielgosz nie żyje - powiedział smutno.

Wolno, monotonnie dyktował lekarz do protokołu:...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin