Krawczyk Agnieszka - Magiczne miejsce 01 - Magiczne miejsce.pdf

(1943 KB) Pobierz
Imię moje: Izmael. Przed kilku laty – mniejsza o ścisłość jak dawno
temu – mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce,
a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie,
pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część
świata.
Herman Melville,
Moby Dick
1
„Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień”[1]. Ten, kto wypowiedział te
słowa, na pewno miał rację, choć nie był autorem niniejszej historii.
Kwiecień jest okrutnym miesiącem, zwłaszcza w naszym niezbyt
gościnnym klimacie, który ostatnio obfituje w same anomalie: burze,
susze, gradobicia i podtopienia, jak kraj długi i szeroki. W taki właśnie
deszczowy, błotnisty i zimny kwietniowy dzień nasz bohater przemierzał
swoim eleganckim terenowym samochodem polne drogi niezwykle
malowniczej krainy. Nie miał jednak czasu zachwycać się
niecodziennością swej sytuacji, bo był bardzo zdenerwowany, jak to
bywa w przypadku wyższego urzędnika państwowego, który w dodatku
podejrzewa, że popełnił właśnie życiowy błąd i łatwo się zeń nie
wywinie.
Witold Mossakowski – bo o nim traktuje ta opowieść – miał
trzydzieści pięć lat i naturę hazardzisty. Nie tylko sprawował ważną
funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale życie osiadłe nigdy
nie było jego powołaniem. Przez te kilkanaście lat od ukończenia
studiów, a nawet jeszcze wcześniej, bo w ich trakcie, przemierzył świat
wzdłuż i wszerz. Nie potrafił zapuszczać korzeni, uważając, że oznacza
to kłopoty. Wielkie. Z sąsiadami, władzami, namolnymi znajomymi,
upierdliwymi dozorcami itp., itd. A Witold to był wolny duch, który, jak
mówi powiedzenie: „tchnął, kędy chciał”[2].
Tym razem jednak wybrał się na wycieczkę nie w celach
odkrywczych, turystycznych, ani tym bardziej zawodowych. Odwiedzał
tę zapomnianą przez Boga i jego szanownych świętych krainę, ponieważ
parę miesięcy wcześniej nabył w tej okolicy zabytkową posiadłość –
popegeerowski kawał ziemi z pałacem, malowniczym parkiem
i przyległościami, wszystko dosyć mocno zaniedbane.
Teraz, z wysiłkiem meandrując przez błota, zastanawiał się, co
u licha go podkusiło, żeby to zrobić. Utopił znaczną część swego –
sporego, co prawda – majątku w zaklęty dwór na końcu świata
i właściwie trudno było dociec, jakie motywy nim kierowały.
Pamiętał jedno. Kiedyś, zupełnie niebacznie, zwierzył się koledze –
też prawnikowi, ale specjaliście od nieruchomości, ze swego
romantycznego marzenia. Gdy znudzi mu się już zgiełk wielkiego
miasta, ministrowanie od 6.30 do 22.00, z małą przerwą na kawę, to
chciałby uciec gdzieś daleko, gdzie naprawdę – jak w piosence Urszuli
Sipińskiej – „zatrzymał się w polu czas”, czy jakoś tak, bo Witold nigdy
nie był dobry w zapamiętywaniu słów popularnych niegdyś szlagierów.
Kolega pokiwał głową i wydawało się, że jest to kolejna rozmowa
przy wódce i słonych paluszkach, z której nie wynika nic poza kacem
i strasznym pragnieniem, wywołanym przez sól z paluszków, lecz
okazało się inaczej.
Parę miesięcy później, gdy dyskusja o urokach dworu, „gdzie
wschodzi słońce i kędy zapada”[3] – bo nawet i czcigodny Czesław
Miłosz pojawił się w tej rozmowie – wydawała się dawno zapomniana,
niespodziewanie odezwał się telefon Witolda.
Zadzwonił nagle i po prostu w krytycznym momencie.
Mossakowski, wraz z całą ekipą rządową, był właśnie w Brukseli na
szczycie Unii Europejskiej. Marek, ów prawnik od nieruchomości,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin