Lach Ewa Klub Kosmohikanów A5.doc

(1280 KB) Pobierz
Klub Kosmohikanów




Ewa Lach

Klub Kosmohikanów

 

 

Wydanie polskie 1972

 

 

Spis treści:

Wakacje skończone.              4

Klub Kosmohikanów.              8

Ładnie się zapowiada.              11

Rozpoznanie - Może być interesująco.              15

Klub klubowi nierówny.              20

„Nowego" życie nie pieści.              27

Marek?              33

Sensacja w siódmej В.              38

Niby nic - czyli życie rodzinne.              44

„To nie sklep z zabawkami" czyli życie klasowe.              49

Ból głowy, problemy alpinistów i zaczarowany książę Piknik.              54

Czyżby jednak sprawa sercowa?              62

Tydzień awantur.              70

Tydzień nie tylko awantur - także informacji.              79

Pryskają złudzenia, dom trzeszczy w posadach.              87

Proza życia i tajemniczy telefon.              92

Galopujące sensacje.              98

Kaprys Łysego Bola.              105

Blask srebrnego ekranu i prawdziwe ludzkie kłopoty.              110

Bolo czuwa, inni też działają.              119

Plany się chwieją, poważnieją rozmowy.              126

Sytuacja dojrzewa.              135

Nowe plany, tajemnice podwórkowe.              142

Nie wszystkie kawały bywają udane.              149

Ktoś ma hobby, ktoś nieczyste sumienie.              157

O losie dobroczyńców ludzkości i wzajemnym zaufaniu.              166

Nerwy i szkolna rzeczywistość.              175

Znów samo życie.              182

Oj, ludzie, ludzie....              187

Rozmówki domowe.              193

Braterskie podchody, ojcowskie oko.              199

Domowy bigos na sucho oraz grudniowe męskie problemy.              206

Także w szkole grudzień zapoczątkowały życiowe kłopoty.              210

Dużo radości, trochę poszlak...              216

Marzenka staje się ważna.              224

Znowu niezłe perspektywy...              231

Owocny spacer i tajemnica Marzenki.              237

Sposób na Bratka.              244

Ktoś cierpi filozoficznie, ktoś pedagogicznie.              250

Czarny tydzień Jarka.              256

Męska decyzja.              263


Wakacje skończone.

- Mam przeczucie, że to nasze ostatnie kosmohikańskie lato - mruknął ponuro Zbyszek zerkając w stronę wyciągniętego na nadrzecznym piachu Michała. Wódz Atomowy Tomahawk zawiesił pióropusz na najbliższej gałęzi, na nos włożył przeciwsłoneczne okulary i zatonął w lekturze „Problemów".

Gośka zdziwiła się nieco, nie posądzała brata o skłonność do refleksji. Sama wiedziała o tym od dawna, od pierwszego dnia pobytu w „Cichatce", i może dlatego oddawała się każdej zabawie bez reszty, pełna nowych, zwariowanych pomysłów, rozbrykana i swobodna jak nigdy dotąd. Przeżyli cudowny lipiec. A tak z początku kręcili nosami, gdy tato zapłonął entuzjazmem dla odkrywania Głuchej Prowincji i zamiast jak co roku nad morze czy w góry, przytaskał rodzinę gdzieś w środek mapy, do źródeł Noteci. Tu, na bezludziu, ukryli swój letni domek zaprzyjaźnieni z Borzęckimi państwo Filipiakowie z Poznania. „Cichatka" tak przypadła do gustu Kosmohikanom, że nie mogli się zdecydować na powrót do cywilizacji, uknuli więc subtelną intrygę, dzięki której przybyli na sierpień właściciele ustronia zapragnęli gorąco poopiekować się nimi jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie. Rodzice odetchnęli z ulgą i wyjechali czym prędzej, podrzucając Filipiakom także i Jarka Marcinowskiego, powierzonego im na wakacje przez matkę.

- No, popatrz na niego - mruczał dalej Zbyszek, zły na Michała o zlekceważenie jego wspaniałego pomysłu nocnego napadu na leśniczówkę, oddaloną od „Cichatki" o jakieś pięć kilometrów. - Lada dzień zacznie zadzierać nosa, dorosły licealista. Szczęściarz, uciekł przed ósmą klasą i tylko czekać, jak zacznie nas traktować w stylu „jawwaszymwiekuhoho"!

- Cóż, czas leci - zauważyła filozoficznie Gośka. -A Jarka jeszcze nie widać - dodała obserwując ścieżkę, którą raz dziennie dyżurny posłaniec przywoził na rowerze zakupy oraz wieści ze świata. Leżakująca nie opodal pani Filipiakowa także nie mogła się doczekać poczty i Gośka starała się nie domyślać, jakiej treści list od rodziców byłby tu najmilej widziany. Zaczął się bowiem drugi tydzień ujarzmiania Wolnych Ludzi Puszczy i tylko mała Madzia cieszyła się szczerze z posiadania „rodzeństwa".

Trudno, nie wszyscy dorośli mają dostateczne kwalifikacje na rodziców wielodzietnych, co nie każdy niedorosły potrafi w porę zrozumieć.

Z tranzystora przy leżaku popłynął hejnał mariacki, pani Filipiakowa uznała, że trzeba podać dzieciom lekki posiłek. Gdy krzątała się po kuchence, na polankę wyjechał z lasu Jarek. Adzik i Madzia zaraz go otoczyli wyrywając torbę z zakupami, zagarnęli też listy. Jarek oparł rower o ścianę domku, chwilę przy nim pomajstrował, wreszcie powoli zbliżył się do rzeki i usiadł w trawie obok Zbyszka. Milczał patrząc nieruchomo na drugi brzeg. Gośka wyczuła, że coś się stało.

- Adzik! Gdzie poczta? - ocknął się Michał. Najmłodszy nie zareagował, nadąsał się tylko. - Prawda, ty się już uważasz za Andrzeja, przepraszam.

- List jest do Gośki - podkreślił najmłodszy. - Proszę. Mama poważnym tonem zaapelowała do taktu córki, nakłaniając do szybkiego przyjazdu. Krótko, jasno, tylko ostatnie zdanie zabrzmiało tajemniczo: „wasz szybki powrót jest konieczny ze względu na dobro Jarka".

- Hm... - Gośka spojrzała niepewnie na Jarka. Chłopiec nie zmienił pozycji ani wyrazu twarzy. Bracia nic nie zauważyli. Przysunęła się bliżej i spytała przyciszonym głosem: - Możesz powiedzieć, co się stało?

- Mogę... czemu nie? I tak się wszyscy dowiedzą - odparł po chwili. Podniósł głos, starając się opanować jego drżenie: - Moja matka wyszła za mąż.

Zbyszek gwizdnął, Michał zmarszczył brwi. Gośka wyczuła, że nie można teraz milczeć, i zasypała Jarka pytaniami, przybierając możliwie neutralny ton:

- Kiedy? Gdzie? Znasz tego pana? Jak ci o tym oznajmiła?

Jarek odpowiadał automatycznie, wciąż wpatrzony w drugi brzeg rzeczki:

- Trzeciego sierpnia. W Jastarni. Ten... pan był tam na wczasach w zeszłym roku. Parę razy go widziałem... Teraz przyjechał na cały lipiec prywatnie i zamieszkał u nas. Z dziećmi.

Zbyszek znowu gwizdnął.

- Duże te dzieci? - spytała Gośka.

- Jeden ma dwanaście, a drugi osiem.

- No, to jesteś szefem bez ciężkich trudów odchowywania pędraków - zażartował Michał.

Docenili jego intencje, ale nikt się nie roześmiał.

Nad rzeczką pojawiła się promieniejąca pani Filipiakowa z tacą pełną smakołyków.

- No, wodzowie - rzekła przyjaźnie - zawieście wojenne obrady. Oto łupy do spożycia... Rodzice was odwołują? - spytała zmartwionym tonem, wskazując głową list, który Gośka wciąż trzymała w ręce. - Do mnie też mamusia pisała, że macie zaraz wracać. Nie natychmiast, nie, ale w ciągu najbliższych trzech dni.

- Wyjedziemy jutro - postanowił Michał.

- Och, po co ten pośpiech! Mąż musi sprawdzić stan wozu, czegoś mu tam jak zawsze brakuje, trzeba też przygotować wam coś na drogę!

- Wyjedziemy jutro - powtórzyła Gośka.

- Ja nie chcęęę! - rozryczała się Madzia i złapała Adzika kurczowo za rękę. Zatupała: - Ja niee chcęę!

Na zakręcie rzeczki wyrósł pan Filipiak, w pełnym, błyszczącym nowością rybackim rynsztunku, brnąc w wodzie mniej więcej po łydki ogromnych gumowych butów. Niósł z gniewną miną puste wiaderko.

- Co to za koncerty? - spytał. - I tyle razy cię prosiłem, kotuniu, nie stawiajcie tranzystora nad wodą! Niesie kilometrami. Cztery pierwsze drobiazgi wypuściłem, bo liczyłem na większe, a tu masz! Przepłoszyły się.

Kosmohikanie powstrzymali się od uwag. Wiedzą to i owo o rybołówstwie, czasem jednak nie trzeba rozwiewać złudzeń bliźniego.

- Spróbuj mojego nowego koktajlu, rybciu, pyszny! I Madziunia się napije grzecznie... napije się... - szarpnęła ryczącą córkę i wspólnie z mężem zaciągnęli ją do „Ci-chatki".

Kosmohikanie odprowadzili ich wzrokiem.

- Miałeś dobre przeczucie - powiedziała Gośka do Zbyszka, ale brat już nie pamiętał, o czym mówił przed godziną.


Klub Kosmohikanów.

Podróż z Warszawy do Bielska-Białej trwa wystarczająco długo, aby zebrać rozproszone myśli, jeszcze raz zastanowić się nad nową życiową sytuacją. Na zimno, logicznie.

Jarek wsiadł do pociągu pokrzepiony nieco, podniesiony na duchu przez żegnającą go serdecznie całą rodzinę Borzęckich, ale silnej woli i zimnych myśli starczyło zaledwie na pierwszą godzinę jazdy. Czuł ogromny żal do matki za brak zaufania. Wysłała go na wakacje jak smarkacza, nie porozmawiała poważnie, raczyła tylko zawiadomić, że ślub już się odbył... Napisała co prawda do niego długi, poważny list jeszcze w lipcu - data na stemplu pocztowym: 25.07 - ale do Warszawy, dokąd mieli wrócić zaraz po dwudziestym. Prosiła w tym liście, żeby się nie zatrzymywał u Borzęckich, lecz zaraz przyjeżdżał do Jastarni, czekają na niego niecierpliwie. Trudno, do „Cichat-ki" dotarł drugi list, wysłany już po fakcie. Czuły, serdeczny, ale zawsze... Nie, nie może darować matce tej... niespodzianki.

- Chłopcze, źle się czujesz? Głowa cię boli? - zatroskała się starsza pani siedząca naprzeciwko pod oknem. - Tu jest duszno, straszny upał. Może chcesz się przesiąść?

- Nie... dziękuję - Jarek zaczerwienił się mimo woli. Chwilę powiercił się na swym miejscu, wreszcie wyszedł na korytarz i stanął przy oknie. Usiłował skupić się na obserwacji przepływającego krajobrazu, lecz szybko wrócił do rozpamiętywania swego podłego losu. Doszedł już do najczarniejszych wniosków, gdy raptem przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Gośką, w parku Łazienkowskim. Dziewczyna, zniecierpliwiona może przydługim ponurym milczeniem, powiedziała między innymi: „Człowieku, z miłości traci się głowę i w szesnastym, i w czterdziestym roku życia, jak sądzę! Matka na pewno chciała ci się wcześniej zwierzyć, tylko nie wiedziała, jak to zrobić. Wcale niełatwo jest dorosłym dogadać się z takimi ponurymi dryblasami, jak ty. Już o tym wiem, bo mam oczy na właściwym miejscu. Ty się też wreszcie rozejrzyj przytomnie dokoła. Byłeś strasznym egoistą, wiesz? Twoja matka jest jeszcze młoda, a przez całe dziesięć lat sama cię wychowywała i bała się bliżej z kimś zaprzyjaźnić, bo ty kręciłeś nosem na wszystkich kandydatów. Przypomnij sobie... Może tylko raz miałeś rację, z tym żonatym typem sprzed dwóch lat".

E-go-is-ta, e-gois-ta... - stukały koła pociągu.

Przyznawał jej w duchu rację, ma się przecież te prawie dojrzałe czternaście lat na karku, ale resztki przekory kazały mu pomruczeć w szybę:

- Łatwo Gośce rzucać mądre życiowe myśli. Sama dobrze trafiła, ma równych rodziców, braci...

Właśnie, bracia. Różnie się sprawy układają między rodzeństwem, co dopiero wśród przyfastrygowanych ni-by-braci. Żeby trafić na takich, jak młodzi Borzęccy! Solidarni, nigdy się razem nie nudzą, w razie potrzeby jedno za drugie w talarki da się pokrajać. Jarek podziwia zwłaszcza Michała, który potrafił utrzymać autorytet wodza, choć od Gośki dzieli go tylko rok, a od buntowniczego z natury Zbyszka niecałe dwa lata. Nie narzuca się przy tym, sami go słuchają w ważniejszych sprawach. Postanowił brać z niego przykład.

Trzeba będzie z mety czymś malcom zaimponować, potem podtrzymać zainteresowanie jakąś dłuższą hecą. Na początek założy klub... Klub Kosmohikanów! Wypróbuje w nim wszystkie zabawy, jakie przeżył z Borzęckimi, a potem przyjdą własne pomysły. Może nie będzie źle?

Podniecony planami rodzinnej kampanii, spacerował po korytarzu tam i z powrotem, potem zwiedził cały pociąg, z wagonem restauracyjnym włącznie. Uspokoił się, poweselał. Znowu miał minę twardego, zimnego człowieka, który niejedno w życiu widział i wiele jeszcze może zdziałać. Nie da się, udowodni Kosmohikanom, że potrafi być ozdobą ich plemienia. Zwłaszcza Gośce. Niech jej się nie wydaje, że musi się nim opiekować. „Zaraz napisz, jak coś będzie nie tak!" - przykazała na pożegnanie. Akurat, będzie jej głowę zawracał, samemu trzeba walczyć z kłopotami.

Gośka... Dziewczyna-kumpel. Szczupła, zgrabna sylwetka, zwinne ruchy. Pełna pomysłów. Mądra. Szaroniebieskie bystre oczy, czarna gęsta czupryna, ostrzyżona jak chłopak... Nie, tak było dawniej, na te wakacje wystąpiła z włosami do ramion. Ładna.

Jarek niemal ją ujrzał w szybie wagonowego okna, na tle szybko zmieniającego się krajobrazu. Poczuł się dziwnie. Do licha, czyżby się na dobitkę zakochał, i to nieszczęśliwie, bo przestrzeń między nim a dziewczyną wzrasta nieubłaganie! Czas im też nie sprzyja, spotkają się może za rok, a i to nie wiadomo.

Wrócił do przedziału. Troskliwa sąsiadka spojrzała na niego badawczo i spytała:

- No i jak się czujesz, młodzieńcze? Może to zęby? Wciąż blado wyglądasz.

- Dziękuję... nic mi nie jest - odburknął niezbyt grzecznie i dał jej do zrozumienia, że zatapia się w myślach, musi więc mieć spokój.

Do samego Bielska nikt mu już więcej nie przeszkadzał.


Ładnie się zapowiada.

- No tak. Niespodzianki podobno upiększają życie -mruknął, gdy po kilku minutach alarmowego dzwonienia drzwi z wizytówką „inż. Stefan Konior" ani drgnęły. Postawił bagaż pod ścianą i rozejrzał się po klatce schodowej z miną lekko zniecierpliwionego turysty, któremu tak znów bardzo nie zależy na mieszkańcach spod numeru czwartego, gdzie indziej też przecież można miło spędzić wieczór. Zagwizdał nawet jakąś wesołą melodyjkę, na co za drzwiami sąsiadów („Bronisław Awiejski, lek. dentysta") rozległ się natychmiast cienki psi jazgot. Jarek przestał gwizdać i zawarczał możliwie najbardziej buldogowato. Jazgot wzmógł się do granic odporności słuchu ludzkiego, klamka szczęknęła i na korytarz wysunął się nos wściekłego ratlerka oraz dwie babskie twarze, jedna smarkata, druga trochę starsza, obie z jasnymi grzywkami.

- No i czemu straszysz psa? - powiedziała starsza, gniewnie wydymając usta. - Zabawę sobie znalazł, dowcipniś! - zatrzasnęła drzwi, uprzednio dokładnie obejrzawszy chłopca. Młodsza też miała ciekawską minę, ale musiała skupiać uwagę na wierzgającym ratlerku.

Jarek wzruszył ramionami, zszedł na półpiętro i usiadł na parapecie okna. Podwórko tonęło już w mroku, coraz więcej świateł w oknach zapalało się na wprost, z prawej i lewej strony - cóż, miasto. Nadmorskie sosny wokół małego domku znikły bezpowrotnie z codziennego krajobrazu.

Drzwi mieszkania dentysty znowu się otworzyły i starsza z dziewcząt zbiegła po schodach z kubełkiem w ręku. Po obojętnej minie, z jaką przeszła obok Jarka, każda inna kobieta w jej wieku poznałaby od razu, że ten spacer ze śmieciami został zaaranżowany na cześć nieznajomego, ale on oczywiście nic nie spostrzegł. Od stóp do głów uzbrojony w cierpliwość, oddał się czekaniu na dalszy rozwój wypadków, starając się według recepty Gośki myśleć o samych przyjemnych wydarzeniach tegorocznych wakacji.

Sąsiadka wracała nieco wolniejszym krokiem, lecz cały efekt zepsuł jej schodzący z góry starszy mężczyzna, któremu musiała się ukłonić. Przez dłuższą chwilę nikt Jarkowi nie przeszkadzał w kontemplacji niedalekiej przeszłości, pełnej Gośki śmiechu, Gośki pomysłów i powiedzonek, kosmohikańskich leśnych przygód. Gdy poczuł, że za chwilę wpadnie w niemęską melancholię, wstał i zaczął zwiedzać dokładnie teren swych najbliższych życiowych działań. Liczył kolorowe szybki w oknach klatki schodowej, ściągał za sobą windę z piętra na piętro, próbował zamkniętych na klucz drzwi, prowadzących z korytarza na balkony od strony podwórza, zastukał konspiracyjnie na strych. Chciał też zwiedzić piwnice, ale przepłoszyła go tęga niewiasta o niezbyt przyjaznym wyrazie rumianej twarzy.

- Czego tu szukasz? - spytała tarasując równocześnie obie drogi ucieczki: do sieni i na górę.

- Dobry wieczór - powiedział prędko na wszelki wypadek. Przełknął ślinę i przedstawił najniewinniejszą wersję: - Chciałem jeszcze raz sprawdzić w spisie lokatorów, czy się nie pomyliłem. Bo ja tu będę mieszkał.

- U kogo? - kobieta ujęła się pod boki, umacniając pozycje.

- U inżyniera Koniora.

- Aha, to ty jesteś ten jego nowy synek - kiwnęła głową i zaznaczyła ostrzegawczo: - Tu jest porządna kamienica, zapamiętaj sobie. Żadnych rozróbek na schodach. Inżyniera, nie inżyniera, każdy łobuz oberwie w razie czego - zakończyła już na progu mieszkania opatrzonego wizytówką ,,W. Tuba" oraz tabliczką „dozorca".

Jarek zrobił Kosmohikańską Minę Nr 7 w kierunku tych drzwi, ale błyskawicznie musiał ją zmienić na Zerowy Uśmiech Towarzyski, bo dozorczyni wyjrzała jeszcze raz.

- A Komorowie jeszcze z letniska nie wrócili -poinformowała, wciąż trochę podejrzliwie lustrując wykrzywioną twarz nowego lokatora. Odechciało mu się wszystkich min, może nawet przybladł nieco, bo kobieta już łagodniej dorzuciła: - Babka chyba została, siądź sobie na podwórzu i zaczekaj, aż wróci z plotek.

- Dziękuję pani! - zdążył zawołać, zanim trzasnęła drzwiami.

To było na razie najrozsądniejsze, co mógł zrobić, zaniósł więc bagaż na podwórko, odkrył za trzema nędznymi krzewinami wygodną ławkę, obliczył, które okna mogą należeć do jego nowego mieszkania, i popatrywał w nie przez godzinę albo i dłużej, wyobrażając sobie nocleg pod gołym niebem. Nie miałby nic przeciwko spędzeniu nocy na przykład w parku, wygodnie w zaroślach w pobliżu ławki, na której usiadłoby dwóch aferzystów lub szpiegów omawiających szczegóły kolejnej akcji. Wyobraźnia trochę go poniosła, aż do szpitala, w którym walczyłby ze śmiercią po próbie udaremnienia bandytom wykonania niecnego czynu lub po ucieczce z ich niewoli, potem zamarzyły mu się łamy gazet i ekran telewizyjny... i - Dziecinada! - otrząsnął się w końcu. Spojrzał w okna: ktoś już był w mieszkaniu. Potwierdziła to butelka na mleko wystawiona koło wycieraczki.

Zadzwonił, jakoś niepewnie, urywanie.

- Kto tam? - damski obcy głos.

Podał imię, nazwisko. Zabrzęczał łańcuch, w szparze ukazało się oko.

- Nie dosłyszałam. Kto?

Powtórzył i kobieta otworzyła szeroko drzwi.

- Ach, to ty! Co za pech, że syn musiał jeszcze jeden dzień zostać na delegacji i dopiero jutro przywiezie rodzinę z letniska. Oba telegramy przyszły jednocześnie, o - sięgnęła ręką do kieszeni żakietu - właśnie je wyjęłam ze skrzynki. Długo czekasz? Chodź do kuchni, zjesz coś przed snem.

- Nie jestem głodny - skłamał honorowo i głupio, ale i tak przygotowała herbatę, chleb z dżemem, ser.

- Kolacja mało wytworna, pan wybaczy - zażartowała, jakoś z wysiłkiem i wcale niewesoło. -Matka chciała upiec ciasto na twój przyjazd, a ty jesteś wcześniej.

, Nie miała prawdopodobnie złych intencji, lecz Jarek poczuł się jak niepożądany gość. Bez apetytu ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin