Salva tore R ZK05 Strumienie srebra A5.doc

(1677 KB) Pobierz
Strumienie Srebra




R.A. Salvatore

Strumienie Srebra

Księga druga Trylogii Lodowego Wichru

Seria: Zapomniane krainy (Forgotten Realms)

 

 

Przełożyli: Monika Klonowska, Grzegorz Borecki

Tytuł oryginału The Icewind Dale Trilogy: Streams of Silver

Wydanie oryginalne 1989

Wydanie polskie 2000

 

 

"Twe oczy zalśnią, gdy zobaczysz rzeki srebra w Mitrilowej Hali"

Krasnolud Bruenor, barbarzyńca Wulfgar, halfling Regis i mroczny elf Drizzt walczą z potworami i magią na swej drodze do Mitrilowej Hali, starodawnego miejsca narodzin Bruenora i jego przodków.

Spotykając się z przejawami rasizmu, Drizzt rozważa powrót do mrocznego, podziemnego miasta i morderczego trybu życia, który porzucił. Wulfgar zaczyna przezwyciężać awersję swojego szczepu do magii. Regis ucieka przed zabójcą, który w połączeniu ze złymi czarnoksiężnikami chce doprowadzić przyjaciół do zagłady. Wszystkie marzenia Bruenora i życie towarzyszy zależą od działań jednej młodej i dzielnej kobiety.


Spis treści:

Preludium.              5

Część I. Poszukiwania.              10

1. Nóż w plecy.              10

2. Miasto Żagli.              23

3. Nocne życie.              38

4. Wezwanie.              54

5. Skaliste turnie.              68

6. Podniebne kucyki.              87

7. Sztylet i rada.              106

Część II. Sprzymierzeńcy.              119

8. Zagrożenie dla nisko latających ptaków.              119

9. Tu nie ma mowy o honorze.              145

10. Więzy reputacji.              160

11. Silverymoon.              177

12. Trollmoors.              189

13. Ostatnia ucieczka.              206

14. Światło gwiazd, ich blask.              219

15. Oczy golema.              235

Część III. Nowe ślady.              247

16. Dawne dni.              247

17. Wyzwanie.              258

18. Tajemnica Doliny Strażnika.              270

19. Cienie.              284

20. Koniec marzeń.              301

21. Srebro w cieniach.              316

22. Smok Ciemności.              336

23. Strzaskany hełm.              354

24. Pochwała Mithrilowej Hali.              369

Epilog.              374


Drążymy nasze sztolnie i święte jaskinie

W płytkich grobach spoczęły wraże trupy goblinie

Ten dzień znaczy pracy naszej rozpocznienie

W kopalniach gdzie biegną żył srebra strumienie

 

Pod skałami już iskrzy lśnienie metaliczne

W pochodniach rozbłyskują żyły srebra liczne

Brak oczu słońca cieszy, szpiega nieistnienie

W kopalniach gdzie biegną żył srebra strumienie

 

Mocne młoty zadźwięczą na Mithrilu czystym

Jak w prastarych kopalniach z metalem srebrzystym

Nasze dzieła trwać będą tutaj nieskończenie

W kopalniach gdzie biegną żył srebra strumienie

 

I pochwały śpiewamy krasnoludzkim bogom

Gdy grób orkom kopiemy, pokonanym wrogom

Wiemy, że to pracy naszej rozpocznienie

W krainie gdzie biegną żył srebra strumienie

 

 

Jak wszystko co robię,

mojej żonie, Diane

i najważniejszym osobom

w naszym życiu

Brianowi, Geno, Caitlin.


Preludium.

Na ciemnym tronie, w ciemnym miejscu siedział smok cienia. Nie był wielki, lecz był najgorszy ze najgorszych, sama jego obecność była czernią, jego szpony - mieczami startymi w tysiącach tysięcy morderstw, jego szczęki - zawsze gorące od krwi ofiar, jego czarny oddech - beznadzieją. Pokrywały go kruczoczarne łuski, tak bogate ciemnością, że aż migoczące kolorami; iskrząca się fasada piękności bezdusznego potwora. Jego słudzy nazywali go Shimmergloom - Lśniącym Mrokiem i oddawali mu wszelką cześć.

Gromadząc siły przez stulecia, tak jak to czynią smoki, Shimmergloom trzymał skrzydła złożone i w ogóle się nie poruszał, chyba, że miał pożreć ofiarę lub zgładzić zuchwałego poddanego. Zrobił to, co do niego należało, aby zabezpieczyć to miejsce, rozgramiając główną cześć armii krasnoludów, która wyruszyła na jego sprzymierzeńców.

Jak wspaniale jadł smok w tamtych dniach! Ciała krasnoludów były żylaste i muskularne, ale ostre jak brzytwy zęby były doskonale przystosowane do takiego pożywienia.

A teraz liczni słudzy smoka robili za niego wszystko, przynosząc mu jedzenie i spełniając każdą jego zachciankę. Nadejdzie dzień, gdy będą znów potrzebowali siły smoka i Shimmergloom będzie gotowy. Olbrzymi pagórek zrabowanych skarbów ożywiał siłę smoka, a pod tym względem Shimmerglooma nie prześcignął żaden z przedstawicieli jego gatunku; posiadał skarb przerastający wyobrażenie najbogatszego króla.

I gromadę lojalnych sług, dobrowolnych niewolników smoka ciemności.

 

* * *

 

Zimny wicher, który dał nazwę Dolinie Lodowego Wichru, gwizdał w ich uszach, nieustanny jego jęk wykluczał zdawkową rozmowę czterech zazwyczaj radosnych przyjaciół. Wędrowali na zachód przez nagą tundrę, zaś wiatr, jak zawsze, wiał im w plecy ze wschodu, przyśpieszając ich i tak już mocne kroki. Ich postawa i pewny krok odbijały żądzę nowo rozpoczętej przygody, ale wyraz twarzy każdego z wędrowców wskazywał na inną perspektywę tej podróży.

Krasnolud, Bruenor Battlehammer, pochylił się do przodu; jego pieńkowate nogi pracowały pod nim potężnie, a szpiczasty nos, wystający nad kudłami trzęsącej się rudej brody, wskazywał kierunek. Cały wydawał się być wykuty z kamienia, z wyjątkiem nóg i brody. Pewnie trzymał przed sobą w sękatych rękach naznaczony wieloma karbami topór, jego tarcza, oznaczona malowidłem kufla pieniącego się piwa, przywiązana była mocno do przeładowanego plecaka, a jego głowa, przystrojona w pozaginany, rogaty hełm, nie odwracała się w żadną stronę. Nie spuszczał oczu ze szlaku, rzadko nawet mrugał nimi. Bruenor zapoczątkował tę podróż, aby znaleźć prastarą ojczyznę Klanu Battlehammer i choć w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że srebrne sale jego dzieciństwa znajdują się o setki mil stąd, maszerował z zapałem kogoś, kto widzi wyraźnie swój długo oczekiwany cel.

Olbrzymi barbarzyńca obok Bruenora był jakby lekko podenerwowany. Wulfgar szedł sprawnie, wielkie kroki jego długich nóg łatwo dorównywały pośpiesznym krokom krasnoluda. Wyczuwało się w nim pośpiech, jak u pełnokrwistego konia, biegnącego na krótkim dystansie. W jego bladych oczach płonęły ognie głodu przygody tak wyraźnie, jak w oczach Bruenora, lecz w przeciwieństwie do krasnoluda, wzrok Wulfgara nie był utkwiony w widniejącej przed nimi prostej drodze. Był młodym człowiekiem, który wyruszył, aby po raz pierwszy zobaczyć szeroki świat i nieustannie rozglądał się na boki, chłonąc każdy widok i wrażenie, które mógł mu dostarczyć krajobraz.

Wyruszył, żeby pomóc przyjaciołom w ich przygodzie, lecz także, aby poszerzyć horyzonty swego własnego świata. Całe swoje młode życie spędził w izolowanych, naturalnych granicach Doliny Lodowego Wichru, ograniczających jego doświadczenia do prastarych zachowań jego klanowych pobratymców i ludzi pogranicza z Dekapolis. Na zewnątrz było coś więcej, Wulfgar wiedział o tym i był zdecydowany zaczerpnąć z tego tak wiele, jak tylko będzie w stanie.

Mniej zainteresowany widokami był Drizzt Do'Urden - opatulona w płaszcz postać, maszerująca bez wysiłku obok Wulfgara. Płynny sposób poruszania się wskazywał na elfie pochodzenie, lecz cień jego nisko nasuniętego kaptura sugerował coś innego. Drizzt był drowem - mrocznym elfem, mieszkańcem podziemnego świata, pozbawionego światła. Wbrew swemu urodzeniu spędził na powierzchni już kilka lat, lecz jak na razie stwierdził, że nie może pozbyć się, wrodzonej jego ludowi, awersji do słońca. Zapadł się więc w cienie swego kaptura, jego kroki były nonszalanckie, a nawet pełne swoistej negacji, były tylko przedłużeniem jego istnienia, następną przygodą w trwającym całe życie ciągu przygód.

Porzuciwszy swój lud w ciemnym mieście Menzoberranzan, Drizzt Do'Urden z chęcią powędrował szlakami nomadów. Wiedział, że nigdy naprawdę nie zostanie zaakceptowany nigdzie na powierzchni; uważano jego lud (słusznie zresztą) za zbyt nikczemny, aby przyjęły go nawet najbardziej tolerancyjne wspólnoty. Teraz jego domem była droga. Już wcześniej wędrował, pragnąc pozbyć się nieprzyjemnego bólu, jaki gościł w jego sercu z powodu konieczności opuszczania miejsc, które mógłby polubić.

Dekapolis było czasowym schronieniem. W zapomnianych w głuszy osadach znajdowało dom wielu łajdaków i wyrzutków i mimo tego, że Drizzt nie był mile witany, jego ustalona reputacja jako strażnika granic miast gwarantowała mu niewielką miarę respektu i tolerancji ze strony wielu osiedleńców. Bruenor nazywał go jednak prawdziwym przyjacielem i Drizzt z chęcią wędrował obok krasnoluda, mimo obaw, że wpływy jego reputacji mogłyby spowodować, że sposób, w jaki go traktowano byłby mniej niż grzeczny.

Drizzt często zostawał kilka lub więcej jardów z tyłu, aby poczekać na czwartego członka grupy. Sapiący i dyszący halfling Regis zamykał pochód (nie z własnej woli), z brzuchem zbyt okrągłym jak na jakąkolwiek wędrówkę i nogami zbyt krótkimi, aby mógł dorównać szybkim krokom krasnoluda. Płacąc teraz za miesiące luksusu, którymi cieszył się w pałacu w Bryn Shander, Regis przeklinał zwrot swego szczęścia, który ponownie zmusił go do wędrówki. Jego największą miłością był komfort i pracował nad doprowadzaniem do perfekcji sztuki jedzenia i spania tak pilnie, jak młodzieniec marzący o bohaterskich czynach wymachuje swym pierwszym mieczem. Jego przyjaciele byli naprawdę zaskoczeni, gdy do nich dołączył, lecz byli szczęśliwi, że idzie z nimi i nawet Bruenor, tak zdecydowany znów zobaczyć swą prastarą ojczyznę, starał się zbytnio nie przyśpieszać kroku, żeby Regis mógł mu dorównać.

Regis z pewnością osiągnął granice swej wytrzymałości bez zwyczajnych skarg. W przeciwieństwie jednak do swych towarzyszy, których oczy spoglądały na wijącą się przed nimi drogę, stale oglądał się przez ramię w kierunku Dekapolis i domu, który tak tajemniczo porzucił, aby dołączyć do wyprawy.

Drizzt zauważył to z pewną troską.

Regis przed czymś uciekał.

Towarzysze wędrowali na zachód przez kilka dni. Na południu towarzyszyły ich wędrówce pokryte śniegiem, poszarpane szczyty Grzbietu Świata. Ten masyw górski stanowił zarazem wschodnią granicę Doliny Lodowego Wichru i wkrótce zniknęła im ona z oczu. Gdy najdalej wysunięty na zachód szczyt zniknął, przechodząc w płaską równinę, skręcili na południe, w przejście między górami a morzem, prowadzące z doliny do oddalonego o setki mil nadbrzeżnego miasta Luskan. Rozpoczynali wędrówkę zanim słońce wstało za ich plecami i szli do ostatnich, różowych blasków zachodu, zatrzymując się w ostatniej chwili, zanim zerwał się zimny wiatr nocy, aby rozbić obóz. Potem znów znajdowali się w drodze przed świtem, każdy z nich wędrował w samotności swych perspektyw i obaw.

Była to milcząca podróż, jeśli nie liczyć wiecznie ciągnącego się pomruku wschodniego wiatru.


Część I. Poszukiwania.

1. Nóż w plecy.

Był ściśle owinięty płaszczem, choć niewiele światła sączyło się przez zasłonięte okna, bowiem to było jego życie, sekretne i samotne. Los mordercy.

Podczas gdy inni ludzie żyli kąpiąc się w słonecznym blasku i ciesząc się widokiem swych sąsiadów, Artemis Entreri krył się w cieniu, rozszerzone źrenice jego oczu utkwione były w wąskiej dróżce, jaką musiał pokonać, żeby wykonać swe ostatnie zadanie. Był naprawdę profesjonalistą, prawdopodobnie najlepszym w całych Królestwach, w swym ciemnym rzemiośle; gdy wyczuł ślad swej ofiary, ta nigdy mu nie uciekła. Tak więc morderca nie martwił się tym, że dom w Bryn Shander, głównym mieście dziesięciu osiedli na pustkowiach Doliny Lodowego Wichru, był pusty. Entreri podejrzewał, że halfling wyślizgnął się z Dekapolis. Mniejsza z tym, jeśli to był ten sam halfling, którego szukał od Calimportu, oddalonego stąd o tysiące lub więcej mil na południe; zrobił większy postęp, niż się tego spodziewał. Jego cel wyruszył nie wcześniej, niż przed dwoma tygodniami i ślad był jeszcze świeży.

Entreri poruszał się po domu cicho i spokojnie, szukając tutaj śladów pobytu halflinga, które doprowadziły by go do niemiłej konfrontacji. W każdym pokoju witał go bałagan - halfling opuścił to miejsce w pośpiechu, prawdopodobnie świadom tego, że zbliża się morderca. Entreri uważał to za dobry sygnał, wzmagający jego podejrzenia co do tego, że ten halfling, Regis, jest tym samym Regisem, który służył Pashy Pookowi przed laty w odległym mieście na południu. Morderca uśmiechnął się złośliwie na myśl, iż halfling wie, że jest ścigany; było to wyzwanie dla sprawności Entreriego, przeciwko zdolnościom ukrywania się jego ofiary. Lecz ostateczny wynik był łatwy do przewidzenia, Entreri wiedział o tym, gdyż ktoś, kto jest przerażony, nieuchronnie popełnia jakąś pomyłkę.

Morderca znalazł to, czego szukał na biurku w głównej sypialni. Uciekając w pośpiechu, Regis zaniedbał zastosowania środków ostrożności nie pozwalających na zidentyfikowanie go. Entreri podniósł mały pierścień do swych błyszczących oczu, badając inskrypcję, która wyraźnie określała Regisa, jako członka gildii złodziei Pashy Pooka w Calimporcie. Entreri zacisnął pierścień w garści, na jego twarzy pojawił się złowrogi uśmiech.

- Znalazłem cię, mały złodzieju - roześmiał się w pustkę pokoju. - Twój los jest przesądzony. Nie ma dla ciebie ucieczki!

Na jego twarzy odbiło się nagle zaniepokojenie, gdy w wielkiej klatce schodowej echem rozległ się odgłos klucza, przekręcanego w zamku głównych drzwi pałacu. Wrzucił pierścień do sakiewki u pasa i wślizgnął się, cicho jak śmierć, w cienie najwyższego poziomu schodów zaopatrzonych w ciężką balustradę.

Wielkie frontowe drzwi otworzyły się i z przedsionka weszli mężczyzna i młoda kobieta, poprzedzając dwa krasnoludy. Entreri znał mężczyznę, Cassiusa, burmistrza Bryn Shander. Kiedyś był to jego dom, lecz odstąpił go przed kilkoma miesiącami Regisowi, po bohaterskich działaniach halflinga w wojnie miast z czarnoksiężnikiem, Akarem Kessellem i jego poddanymi, goblinami. Drugiego człowieka Entreri także widział wcześniej, lecz nie znał jego powiązań z Regisem. Piękna kobieta była rzadkością w tym odległym osiedlu, a ta młoda kobieta była naprawdę wyjątkowa. Lśniące, kasztanowe loki tańczyły wesoło wokół jej ramion, mocne iskierki jej ciemnoniebieskich oczu były wystarczające, aby pogrążyć każdego mężczyznę beznadziejnie w ich głębinach. Nazywała się, jak dowiedział się morderca, Cattibrie. Mieszkała z krasnoludami w ich dolinie, a konkretnie z przywódcą krasnoludów, Bruenorem, który adoptował ją kilka lat po tym, jak najazd goblinów uczynił ją sierotą.

To powinno być wartościowe spotkanie, pomyślał Entreri. Wystawił ucho przez tralki balustrady, aby słyszeć rozmowę w dole.

- Odszedł przed tygodniem - przekonywała Cattibrie.

- Bez słowa - warknął Cassius, najwidoczniej wzburzony.

- Pozostawiając mój piękny dom pustym i bez ochrony. Nawet drzwi wejściowe były otwarte, gdy przyszedłem tu kilka dni temu!

- Podarowałeś ten dom Regisowi - przypomniała mężczyźnie Cattibrie.

- Pożyczyłem! - ryknął Cassius, choć w istocie dom był podarunkiem. Burmistrz prędko pożałował oddania kluczy do pałacu Regisowi, największego domu na północ od Mirabaru. Spoglądając wstecz, Cassius wiedział, że działał pod wpływem gorączki tego straszliwego zwycięstwa nad goblinami i podejrzewał, że Regis wzmógł jego emocje jeszcze o stopień, używając hipnotyzującej mocy swego słynnego rubinowego wisiorka.

Podobnie jak inni, którzy padli ofiarą przekonywającego halflinga, Cassius doszedł do zupełnie innej oceny wydarzeń, które wkrótce wyszły na jaw. Oceny, która stawiała Regisa w bardzo niekorzystnym świetle.

- Mniejsza z tym, jak to nazywasz - przyznała Cattibrie, - ale nie powinieneś tak pochopnie oceniać sytuacji: że Regis porzucił dom.

Twarz burmistrza poczerwieniała ze złości.

- Wszystko od dzisiaj! - zażądał. - Masz moją listę. Chcę, aby wyrzucono wszystkie rzeczy halflinga z mego domu! Nie ma tu być niczego, gdy wrócę jutro, żeby objąć mą własność w posiadanie! Ostrzegam cię, że odbiję to sobie, gdyby któraś z moich rzeczy zginęła lub została zniszczona! - Odwrócił się na pięcie i wybiegł z domu.

- Ale się zjeżył - zachichotał Fender Mallot, jeden z krasnoludów. - Nigdy nie widziałem nikogo, kto tak szybko, jak Regis, potrafi zmienić przyjaciół w nienawidzących go ludzi!

Cattibrie pokiwała głową, zgadzając się z obserwacją Fendera. Wiedziała, że Regis igra z magicznym wisiorem i sądziła, że ten paradoksalny stosunek ludzi do niego był nieszczęsnym efektem ubocznym tego działania.

- Sądzisz, że odszedł z Drizztem i Bruenorem? - zapytał Fender.

Na schodach Entreri poruszył się niespokojnie.

- Nie ma co do tego wątpliwości - odparta Cattibrie. - Przez całą zimę namawiali go, aby dołączył do poszukiwań Mithrilowej Hali i z pewnością przyłączenie się Wulfgara wzmogło nacisk.

- A więc, są już w połowie drogi do Luskanu, albo dalej - stwierdził Fender. - Cassius ma rację, żądając swego domu z powrotem.

- Dobrze, zabierajmy się do pakowania - powiedziała Cattibrie. - Cassius ma wystarczająco dużo swych własnych bogactw, bez dodawania do nich dóbr Regisa.

Entreri oparł się o balustradę. Nazwa Mithrilowej Hali była mu obca, lecz wystarczająco dobrze znał drogę do Luskanu. Uśmiechnął się znowu, zastanawiając się, czy zdoła ich pochwycić zanim dotrą do tego portowego miasta. Przede wszystkim jednak wiedział, że nadal może zebrać tu jakieś wartościowe informacje. Cattibrie i krasnoludy zaczęli zbierać rzeczy halflinga, a gdy przechodzili z pokoju do pokoju, czarny cień Artemisa Entreriego, jak cicha śmierć, podążał za nimi. Nie podejrzewali nawet jego obecności, nigdy nie domyśliliby się, że delikatna zmarszczka na zasłonie jest czymś więcej, niż śladem powiewu wiatru przedostającego się przez szparę w oknie, albo, że cień za krzesłem jest nieproporcjonalnie długi.

Udało mu się być wystarczająco blisko, aby słyszeć prawie każde ich słowo, zaś Cattibrie i krasnoludy nie rozmawiali o niczym innym, jak o czterech poszukiwaczach przygód i ich wypra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin