Jan Bernard - Noc Robin Hooda.pdf

(603 KB) Pobierz
JAN ARTUR BERNARD
NOC ROBIN HOODA
Szklana ściana mieniła się błękitnymi ognikami słonecznych „zajączków”. Na
zewnątrz świat był pełen pogody i wiatru, połyskującego brzuszkami topolowych
liści.
Wolski obrzucił niechętnym spojrzeniem przezroczyste przegrody swojego boksu.
Wstał, wyprostował się i rozejrzał po sali. Wnętrze obszernego szklanego kręgu było
już puste. Pośrodku, na okrągłej, obitej skórą kanapie czekało dwóch ostatnich
interesantów.
Wolski spojrzał na zegarek, usiadł i jednym płynnym ruchem zagarnął leżące na
biurku papiery. Stuk stempli, przybitych pod ostatnimi zapisanymi rubrykami,
zabrzmiał jak salwa honorowa, obwieszczająca początek defilady.
W tym momencie od wejścia dobiegł głośny trzask. Wahadłowe drzwi zadygotały,
pchnięte gwałtownie przez tęgiego mężczyznę w białej koszulce polo i rdzawych,
drelichowych spodniach. Przybysz zatrzymał się pośrodku sali, przebiegł
niespokojnym wzrokiem szklane okienka, wreszcie, spostrzegłszy Wolskiego, ruszył
zdecydowanym krokiem w jego stronę. Kiedy kasjer podniósł głowę, zobaczył tuż
przed sobą pełną, opaloną twarz, po której ściekały krople potu.
- Bałem się, że nie zdążę… - przemówiła twarz.
Wolski zjeżył się wewnętrznie, rozciągając równocześnie policzki w
profesjonalnym uśmiechu. Ponownie zerknął ukradkiem na zegarek i serce zalała mu
fala kojącego ciepła. Było półtorej minuty po dwunastej. Każde dziecko wie, że
dobrze naoliwiona machina operacyjna dużego banku zamiera w soboty punkt
dwunasta.
- Obawiam się - rozłożył ręce; w jego głosie brzmiała żałość, w której tylko
niezmiernie czule ucho mogłoby pochwycić nutkę pewności siebie. - Obawiam się -
powtórzył - że jednak pan nie zdążył, panie inżynierze… proszę spojrzeć - wskazał
okrągły, ścienny zegar z cyframi w kształcie złotych płomyczków.
- Jak to…? - mężczyzna nie wiedział, czy ma się obruszyć, czy spróbować obrócić
to, co usłyszał, w żart. Na wszelki wypadek powiedział pojednawczym tonem:
- Panie Wolski, ja wiem, że pan nie odmówi staremu klientowi… Chodzi o małą
wypłatę. Wyjeżdżam dzisiaj do Zakopanego… - Mężczyzna nazwany przez
Wolskiego inżynierem położył na kontuarze książeczkę czekową i wyjął pióro.
Uśmiech zniknął z twarzy kasjera. - Niestety - powiedział tonem, nie
pozwalającym żywić złudzeń co do dalszych losów sprawy - proszę mi wierzyć, że
chętnie poszedłbym panu na rękę, ale zamknęliśmy już bilans dzienny. Nawet
gdybym przyjął ten czek, dzisiaj nie da się go już zrealizować.
Za szybą pojawiła się chusteczka. Mężczyzna desperackim gestem otarł twarz z
potu.
- Na miłość boską, panie Wolski - tym razem była to już rozpaczliwa prośba -
dzisiaj wyjeżdżam. Tam, w Zakopanem, trafia mi się bajeczna okazja. Jeżeli nie dacie
mi pieniędzy, to klops. Ostatecznie, to przecież moje własne pieniądze. Znamy się
tyle lat, panie Wolski… - inżynier rozejrzał się nerwowo i ściszył głos - ja się panu
zrewanżuję… na pewno da się to jakoś zrobić…
Wolski wzniósł ręce, jakby odpychając wizję Ewy, potrząsającej jabłkiem.
- Zapewniam pana - rzekł miękko - że nawet dyrektor banku nie mógłby panu tego
teraz załatwić. Dzień jest zamknięty. Sobota…
- No, to leżę… - z twarzy inżyniera wyzierała tak szczera boleść, że Wolski mimo
woli spojrzał na niego ze współczuciem.
- Chyba, że… - zaczął niepewnie. Oczy za szybą rozbłysły.
- Musi pan jechać dzisiaj?- wycofywał się kasjer. - W ponie-działek załatwię to
panu w ciągu pięciu minut…
Mężczyzna przełknął ślinę. W jego głosie zabrzmiało gorzkie rozczarowanie.
- Skąd, panie… - powiedział niechętnie. - Facet jest z Zachodu. Będzie w
Zakopanem wszystkiego dwa dni - machnął ręką - co tam dwa dni! Wystarczy
godzina i ktoś mi go zdmuchnie. Taka gratka!
- O jaką sumę chodzi?
- Powiedzmy, dwieście tysięcy…
- Przecież pan wie, że takie wypłaty trzeba awizować.
- Myślałem, że zechce pan to dla mnie zrobić… jeśli chodzi o moje konto… nigdy
nie mieliście ze mną kłopotów.
- Powiedzmy, że to mógłbym jakoś załatwić. Chociaż… - zawiesił głos. - Ale
dopiero w poniedziałek rano.
- To na nic. W poniedziałek nie będzie już po co jechać…
Kasjer zamyślił się. Po chwili spytał:
- Nie ma pan pełnomocnika?
- Nie - inżynier ożywił się nagle - a gdybym teraz załatwił upoważnienie? W
poniedziałek pan wypłaciłby pieniądze, a ten ktoś przesłałby mi je pocztą,
telegraficznie? Do poniedziałku jakoś przetrzymam tego faceta, jeżeli będę na
miejscu…
Wolski pokręcił przecząco głową.
- Pełnomocnictwo musi przejść przez biuro naszego radcy prawnego… dzisiaj już
nie urzędują…
- Panie Wolski - mężczyzna rozpłaszczył się na kontuarze, wciskając twarz w
okienko. - Niech mi pan nie odmawia. Ja panu wystawię pełnomocnictwo. W
poniedziałek potwierdzi je pan po znajomości u waszego prawnika i podejmie
pieniądze. Musi pan to dla mnie zrobić. Poczta jest na sąsiednim rogu. Uratuje mnie
pan. Ja naprawdę umiem się rewanżować…
1.
- Leje bez przerwy - mruknął Bula. - Masz zapałki? - oderwał się wreszcie od okna i
podszedł do biurka. Młody brunet w mundurze sierżanta milicji sprawiał wrażenie
pochłoniętego bez reszty treścią leżącej przed nim kartki papieru.
- Zapałki… - powtórzył nieprzytomnie - Tak jest - zreflektował się szybko, uderzając
rękami po kieszeniach. - Niestety…
Bula pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: tak, to jest właśnie to, czego się
spodziewałem, przeszedł za biurko, odsunął Czernika i wyjął z szuflady pudełko zapałek.
Wskazując leżącą na biurku kartkę rzucił obojętnie:
- Uczysz się tego na pamięć?
Nie wróżyło to nic dobrego. Sierżant wyprostował się szybko i spojrzał na
przełożonego. Bula zapalił spokojnie gie- wonta, zaciągnął się głęboko i wrócił pod okno.
Ulica, trawnik przed gmachem komendy, smukła, częściowo już ogołocona z liści
topola - wszystko to było czarne, przesycone wilgocią. Wiatr rozpryskiwał na szybach
drobne, gęste krople.
- No? - odezwał się nagle Bula, pozornie pochłonięty całkowicie listopadowym
krajobrazem miasta.
- To wygląda na kobietę… - powiedział niepewnie Czernik.
- Uhm…
- Któryś z nich naraził się jakiejś babce. Może własnej żonie… W takich
środowiskach - podkreślił odpowiednim gestem swój stosunek do „takich
środowisk”. Kapitan Bula odwrócił się i spojrzał na niego z życzliwym
zainteresowaniem.
- No? Śmiało, synu…
- To mogła także napisać jakaś wspólniczka. Przypuśćmy, że nabrała jednego z
tych gości. Albo nawet wszystkich. Mogła na przykład przeprowadzić jakąś
transakcję za ich plecami, angażując wspólne kapitały. Faceci przyłapali ją na tym i
przyparli do muru. No, więc postanowiła sprowadzić im na kark milicję. Pomyślała,
że kiedy się nimi zajmiemy, dadzą jej spokój. Przynajmniej na jakiś czas…
- To wszystko? - w głosie Buli zabrzmiała jakaś dźwięczna nuta, która bardzo nie
spodobała się sierżantowi.
- Może jeszcze… - zaczął z wahaniem i urwał.
Kapitan podszedł do biurka i ponownie przebiegł wzrokiem anonim. List był
pisany na maszynie, z dużymi odstępami i licznymi poprawkami w tekście.
W
pensjonacie „Janina” w Śląskiej Osadzie -
pisał autor donosu -
spotka się
wieczorem jedenastego listopada trzech mężczyzn. Będą to: a) Adam Kmita,
producent kosmetyków, właściciel firmy „Laura”, od szeregu lat oszukujący wydziały
finansowe, ponadto spekulujący uzyskiwanymi z przydziału surowcami, używanymi
rzekomo do wyrobu specyfików, b) Zdzisław Żuławski, podający się za inżyniera
mechanika, pośrednik, zajmujący się okradaniem obcokrajowców, nadto handlujący
dewizami i towarami z przemytu, c) Paweł Drożny, posiadający w Katowicach
warsztat naprawy wiecznych piór, od siedmiu lat sprzedający sporządzane przez
siebie wkłady do długopisów, napełnione bezwarto-ściową substancją, jako
zagraniczne.
Piszę to to przekonaniu, że na miejscu spotkania powinien się zjawić jeszcze ktoś
czwarty - ktoś z Was. Ten doborowy garnitur przygotowuje bowiem wspólnie nowy
skok - znacznie poważniejszy od wszystkich dotychczasowych. Posłuchajcie mojej
rady, ci ludzie nie zasługują na żadne względy.
Robin Hood
- Tak… - Bula wyprostował się i spojrzał na Czernika, nie kryjąc już
niezrozumiałego - tak przynajmniej orzekł w duchu jego podwładny - rozbawienia.
- Mówisz, synu - zaczął powoli - że postanowiła sprowadzić im na kark milicję…
no, no… - zdusił starannie papierosa i zaczął chodzić po pokoju. W pewnym
momencie zatrzymał się obok biurka i uderzył wierzchem dłoni w rozpostartą kartkę
papieru listowego.
- Robin Hood radził sobie zupełnie inaczej - mruknął. - Obawiam się… - nie
skończył. Pomedytowawszy chwilę, podjął przerwaną wędrówkę po pokoju. Za
każdym razem, kiedy przechodził obok sierżanta, ten prostował się odruchowo. Nie
darmo kapitan Bula cieszył się w komendzie opinią „cholernej piły”. Przyjaciele
nazywali go po prostu „piłą”. Gdyby ktoś powiedział Czernikowi, że jego szef
rozmyśla teraz o historii Anglii, o swoim dziewięcioletnim synu oraz o wielu
ciekawych rzeczach, które można by chłopcu opowiedzieć, gdyby nie ten przeklęty
brak czasu - sierżant odpowiedziałby niechybnie zakreśleniem na czole
wyzywającego kółeczka. Pracował z Bulą dopiero od czterech miesięcy i był od
niego młodszy o trzynaście lat. Inna rzecz, że dla ogromnej większości starszych
kolegów z Wydziału Dochodzeniowego kapitan pozostawał również postacią nieco
mglistą, uważano go za coś pośredniego między Asmodeuszem, zaglądającym pod
dachy domów, a szarlatanem. Oczywiście, jeżeli szarlatanerią dało się nazwać
metody śledcze polegające pozornie głównie na intuicji i używaniu jak .najmniejszej
ilości słów.
Najwyżej dwie, może trzy osoby z grona najbliższych współpracowników Buli
przyjęłyby jako rzecz naturalną, że ordynarny donos skierował jego myśli ku
staroangielskim balladom i bandzie dzielnych zabijaków, gromiących na rzecz
biedoty zamki i klasztory w hrabstwach York i Nottingham.
- Robin Hood - odezwał się nagle z przekąsem, przystając przed Czernikiem. - O
ile wiem, synu - mówił, patrząc obojętnie przed siebie - Robin Hood nie był
kobietą…
- Przecież podpis… - sierżant spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Bula skrzywił się niemiłosiernie. - Będziemy tam, sierżancie - rzucił sucho.
- Tak jest!
- Idź teraz do kartoteki i zobacz, co o nich wiemy…
- Tak jest - powtórzył Czernik. Wziął anonim, złożył go starannie i schował do
kieszeni. Już przy drzwiach zatrzymał go głos kapitana:
- Jutro posiedzisz w komendzie. Ja sam tam pojadę…
Zgłoś jeśli naruszono regulamin