Andrzej Kulikowski - Opowieści z niższych sfer.pdf

(2356 KB) Pobierz
Andrzej Kulikowski
Opowieści z niższych
sfer
ISKRY – Warszawa – 1980
Okładkę projektował: Zygmunt Zaradkiewicz
Redaktor techniczny: Józef Grabowski
Korektorzy: Agata Bołdok i Barbara Siennicka
ISBN 83-207-0156-2
Copyright by Andrzej Kulikowski, Warszawa 1980
Część I
EDUKACJA
I. Pierwszy garnitur
Niebo mojego przedmieścia miało szaroniebieski odcień
milicyjnego munduru, a żółte słońce, z trudem przebijające się
przez dymy pobliskich fabryk, wyglądało z daleka jak wielki kufel
piwa, który dobry Pan Bóg postawił sobie strudzony wielce na
chmurce, aby za chwilę wychylić...
Na mojej uliczce, wiecznie pełnej kurzu i błota, i tak krótkiej, jak
krótkie jest życie człowieka, stało dziesięć niewielkich domków,
brzydkich, koślawych i bezskutecznie usiłujących przykryć
bezwstydną nagość swoich zmurszałych ciał płatami odpadającego
brudnoszarego tynku... Czasem, kiedy zbłąkany przechodzień z
niewesołą miną mijał pośpiesznie ów ponury szereg walących się
ruder, ciemnych, groźnych i posępnych jak dziesięć plag egipskich,
oczom jego ukazywał się znienacka, stojący tuż za zakrętem i
zamykający naszą uliczkę, dom jedenasty, ostatni — jak amen w
pacierzu.
Było to okazałe dwupiętrowe gmaszysko, pomalowane na wesoły,
jaskrawożółty kolor, z przylegającym doń ogromnym ogrodem,
kuszącym nas nieustannie najlepszymi orzechami w całej okolicy.
Nie opodal znajdowało się niewielkie bajorko, gdzie żabia kapela
chwacko rżnęła od ucha wszystkie wieczorne melodie mojego
dzieciństwa, a dalej już rozciągały się chałupki sklecone byle jak z
desek, obite papą i kawałkami blachy, każda otoczona niewielkim
ogródkiem, w którym rosły malwy i słoneczniki, a na honorowym
miejscu stał gołębnik.
W owym to wspaniałym gorącożółtym gmachu, zamykającym
szczelnie naszą uliczkę jak korek butelkę dobrego wina, na
parterze mieścił się sklep i tu skupiało się całe życie towarzyskie
mojego przedmieścia. Tu można było, wracając z magla, ustalić
dokładnie, za co aktualnie siedzi pan Pawełczyk i z kim żyje
obecnie jego małżonka. Tu również nietrudno się było dowiedzieć,
co też przytrafiło się ślicznej, rudowłosej Kazi w pewną pachnącą
bzami noc majową i kogo obecnie skarży do sądu o ojcostwo. Tu
też zatrzymywał się nieraz dla złapania oddechu zdyszany pan
Karol, emerytowany kolejarz, a po krótkim odpoczynku i
pokrzepieniu się kuflem piwa — ścigał wytrwale dalej pyskatą
połowicę...
Młodzież zbierała się na obdrapanym murku przed we-ściem do
sklepu i sącząc wolno piwo śledziła uważnie srebrnopióre gołębie,
zataczające wielkie koła na zadymionym niebie naszego
przedmieścia...
Tego dnia siedzieliśmy na murku czekając, aż przywiozą „browar".
Nie był to jednak jakiś cel nadrzędny, cel sam w sobie, albowiem
cała nasza uwaga skoncentrowana była dzisiaj na jednym li tylko
problemie — jak by tu zorganizować flaszkę? O suchym pysku
problem ten jako żywo przypominał kwadraturę koła, dopiero piwo
rozjaśniało nam w głowach i zawsze coś się wymyśliło... Byłem co
prawda tylko biernym kibicem, wódki jeszcze nie piłem — nie tyle
może z braku ochoty, ile że mój trener dość precyzyjnie określił
miejsce, z którego mi nogi powyrywa, jeśli sięgnę po środki
dopingujące — ale od najmłodszych lat pasjami lubiłem
obserwować, jak ludzie borykają się z trudnościami i jak
rozwiązują problemy pozornie nie do rozwiązania.
Tak więc czekaliśmy cierpliwie, aż przywiozą piwo, i się spełni
nasze przeznaczenie...
Skóra — stary, dawno już emerytowany złodziej — wygrzewał się
leniwie w kwietniowym słońcu, a jego nieodłączny towarzysz,
znany powszechnie jako Kufel vel Niemasznaflaszkę,
bezskutecznie usiłował złowić pierwszą wiosenną muchę. Przy
samym murku przycupnął mocno już posiwiały Boluś, zawodowy
bezrobotny, który jak demokracja istnieje, nie zhańbił się jeszcze
żadną pracą i starannie sylabizował strzęp jakiejś gazety z rubryką
„Pracownicy poszukiwani". Tosiek — małolat zajrzał mu przez
ramię. — Jest tam co ciekawego?
— Eee, tak sobie patrzę, kto by tam na wiosnę do roboty szedł,
wariat chyba; przyjdzie zima, to się pomyśli. —Po czym,
spluwając przez brunatne od nikotyny zęby do-dał: — Roboty nie
ma co szukać, sama do ciebie przyjdzie.
Śmiejemy się.
— Ile już lat ciebie szuka i nie może znaleźć.
— Co nie może? — obruszył się Boluś. — Przecież siedzę tu
codziennie.
— Skąd by tu jednak trochę grosza wytrzasnąć? — zastanawia się
Tosiek głośno.
— Trzeba chodzić — rzeki Kufel. — Pochodzisz, pochodzisz i na
flaszkę wydepczesz...
Skóra zaśmiał się chrapliwie.
— O hajc się martwicie? To popatrzcie... — Mijał nas w tej chwili
przygarbiony, obdarty staruszek, pchający przed sobą zdezelowany
wózek dziecinny, który wypełniały równiutko poukładane butelki.
Do pleców miał przy-troczony szelkami wielki plik tektury i
papieru. — Widzicie, siódma rano, a on już się postarał, a wy?
Śmiejemy się...
— Rany Chrystusa — westchnął Boluś, który miał ważniejsze
problemy na głowie niż praca — już siódma godzina i żeby
człowiek nie mógł się piwa napić, co za czasy? W dupie mam taką
demokrację...
— Czekaj cierpliwie — wycedził stary urka. — Wódki i śmierci
zawsze się doczekasz, już tak jest zapisane...
Czekamy więc dalej, gdy wtem jak deus ex machina pojawia się w
głębi ulicy pan Miecio. Ubrany jak zwykle szykownie —
jasnopopielaty garniturek, biała, jedwabna koszulka, biała
chusteczka w butonierce i skrzypiące wiatrówki z połyskiem.
Wytwornej całości dopełnia zawiązany z niedbałą elegancją
Zgłoś jeśli naruszono regulamin