Sarah Hilary - Smak strachu.pdf

(1004 KB) Pobierz
Sarah Hilary
Smak strachu
Przekład Agnieszka Brodzik
Wyjątkowe postaci i wielopoziomowa fabuła. Wnikliwe studium zranionej duszy. Sarah
Hilary coraz mroczniejsza
Katarzyna Puzyńska
Sarah Hilary kolejny raz nie odpuszcza czytelnikowi. „Smak strachu” to hipnotyzująca
opowieść o zakamarkach chorego umysłu i obsesyjnej potrzebie sprawowania kontroli –
nad wszystkim i nad każdym. To także historia o nieprzepracowanych traumach,
nastoletnich sekretach i bolesnym pragnieniu bycia dostrzeżonym.
Małgorzata Rogala
Mroczna, pasjonująca i przejmująca książka. Tak się powinno pisać kryminały. Sarah
Hilary szturmem zdobywa gatunek.
Wojciech Chmielarz
Ta historia uruchamia nie tylko wyobraźnię, ale i zmysły. Inspektor Marnie Rome,
mroczny Londyn pełen tajemnic i zaginione nastolatki stanowią intrygujący koktajl.
Polecam kolekcjonerom wrażeń.
Joanna Opiat-Bojarska
Sarah Hilary pisze kryminały, które porywają od pierwszych stron. Zanim sięgniesz po jej
powieść, poinformuj rodzinę.
Robert Małecki
Dla Francis
Za to, że była jedną
z tych odważnych
Dwa lata wcześniej
DESZCZ STĘPIŁ WSZYSTKIE londyńskie iglice, spłaszczył wszystkie wieżowce,
pogrzebał bloki w kałużach błota. Nawet kominy Elektrowni Battersea leżały nisko, ich
długie cienie gotowały się w wodzie. Nie tylko dni, ale wręcz długie tygodnie deszczu.
Ściana wody, wymywająca na wierzch brudy, rozmiękczająca ziemię pod nogami,
niepozwalająca zapomnieć, że to miasto powstało na cmentarzach.
Deszcz zawsze znajdzie drogę, przekrwawi się przez cegły, wypłucze szkło z
potrzaskanych okien, wypełni pustą puszkę, którą Christie wystawiła na godziny szczytu.
Przesunęła palcem po zadartej krawędzi, chcąc zobaczyć krew – dowód, że ciągle tu była.
Puszka guinnessa, z wieczkiem oderżniętym za pomocą tępego noża, z kamieniami
obciążającymi denko. Monetami osiągnęłaby ten sam cel, lecz minęły już całe dni, odkąd
w puszce ostatni raz zagościły pieniądze. Zaczęła ssać palec, czując smak mięsa i miedzi.
Pusty ból, ale dawał znak, że Christie ciągle tu jest. Żałowała, że nie ma to lepszego
dowodu niż zakrwawiony palec w ustach.
Świat stał się murem parasolek. Christie znała ludzi dojeżdżających do pracy tą trasą,
widziała ich latem w zapoconych sukienkach i koszulach z krótkim rękawem. Teraz
chowali głowy w ramiona, marszczyli brwi. Wściekali się, że zajmuje miejsce na
chodniku, że wpycha swoje brudne stopy w ich na wpół zamknięte drzwi sumienia.
Deszcz był pretekstem, by nienawidzić jej bardziej. Gdy była nowa w tej grze – kiedy to
było? Parę miesięcy temu? – szukała w tłumie przyjaznych twarzy. Szybko się jednak
nauczyła, że to nie dobroć dawała monety.
Ludzie rzucali w nią drobniakami tak, jak się je rzuca do koszyka na myto. Żeby
przedostać się dalej, żeby uciec. Jeszcze chwila i nie będą musieli udawać, że ją
zauważyli. Stanie się niewidzialna. Deszcz ją zmyje.
– Mogłabyś? – rzuciła nagląco kobieta, mając na myśli stopy Christie, które najwyraźniej
zagradzały jej drogę, chociaż to nie była prawda. Christie skuliła się, skurczyła, żeby
nikomu nie wadzić. – Na Boga, znajdź sobie jakieś miejsce. – Była chuda i zła, z pięścią
groźną od pierścionków zaciśniętą wokół rączki parasola.
Christie wcisnęła się w próg jakiegoś wejścia, niemal suchego, jednak nawet tutaj deszcz
znalazł do niej drogę. Przecisnął się przez stare cegły, najpierw cienką strużką, potem
strumieniem. Czuła, jak jego palce łaskoczą ją po karku.
– Są przecież miejsca dla takich jak wy.
Nie znała ich. Żałowała tego, ale nie znała. Bała się deszczu, który wszystko niszczył, jej
ubrania, jej śpiwór – wszystko, co miała. Deszcz wzbudzał w niej strach większy niż
ogień.
Kiedy dopiero zaczynała, pewna młoda para przynosiła jej ulotki. Zatrzymywali się i
kucali, usta im się nie zamykały. Opowiadali o Bogu i tym, co miało przyjść, i pytali ją,
czy jest gotowa. Christie spodziewałaby się tego po starych ludziach, chociaż większość
kręciła tylko głową, jakby za ich czasów żebracy nie istnieli. Tylko raz ktoś po
sześćdziesiątce zaszczycił ją choćby drugim spojrzeniem. Młoda para miała ulotki z
szeroko uśmiechniętymi ludźmi. Farbowały, jeszcze bardziej brudząc jej dłonie. Kiedy
poprosiła o pieniądze, wściekli się. Udawali, że nie – „jesteśmy po twojej stronie” – ale
widziała to pod powierzchnią ich skóry, jak wiło się niczym węże.
Gorszy niż węże był ten mały mężczyzna, który przyszedł kiedyś i usiadł obok niej. Nic
nie mówił, tylko siedział i wrzucał jej monety do puszki, pojedynczo, żeby nie mogła
wstać i odejść, i powiedzieć mu, żeby spadał, chociaż przyprawiał ją o dreszcze. Dziwnie
pachniał. Nie jak bezdomny. Jak bogacz. Bogactwo nie pomaga, mówiła młoda para, rzecz
w tym, żeby być gotowym. Na śmierć czy Jezusa, Christie nie wiedziała, ale przez jedną
chwilę wydawało jej się, że da radę – że będzie udawać nawróconą, by oni uratowali ją
przed tym. Przed byciem nikim, niczym, niewidzialnym.
Kiedy zaczęło padać, przestali przychodzić.
Wszyscy – oprócz tego małego faceta. On przychodził w foliowej pelerynie, z której
spływała woda, leciała na nią. Jego monety pluskały w puszce, a Christie wiedziała, że nie
stać jej na bycie wybredną. Kiedy sobie poszedł, wsadziła do niej rękę i zebrała jego
pieniądze, a potem wyrzuciła je i zaczęła wysysać rdzawą krew z obdartych knykci.
Tamten wróci jutro. Mogłaby się gdzieś przenieść, żeby nie zdołał jej znaleźć. Bolało ją
całe ciało, jakby ktoś je ściskał.
Gdzie miałaby iść?
Kim powinna być?
Mogłaby skurczyć się jeszcze bardziej dla tej kobiety z pierścionkami, udawać nawróconą
dla tamtych religijnych. Iść z tym dziwakiem w pelerynie i być… kimkolwiek by zechciał.
Tylko po to, by choć na jeden dzień, jedną godzinę, uciec przed deszczem, który ją
zmywał, pozbawiał kolorów, wszystkiego. Nie była już sobą. Była pusta w środku,
wyskrobana. Nie było jej.
I właśnie wtedy ją znalazł, właśnie tam ją znalazł…
Tuż na krawędzi niebycia.
Nie przypominał wcale tego małego. Był wysoki, miał jasną karnację, pachniał deszczem,
który zniebieszczył ramiona jego koszuli. Nie miał ulotek, nie zadawał pytań. Nie
wściekał się na nią.
Jego dłonie były puste, twarz szczera.
Kiedy stał w przejściu, zakrywał parasole, plusk i chlupot kół na ulicy. Jego ramiona nie
dopuszczały do niej deszczu.
Silne palce, takie jak jej, ale jego były też suche i ciepłe.
Bezpieczne, były bezpieczne.
Są przecież miejsca dla takich jak wy.
Nie wierzyła w to, aż do teraz.
1
Teraz
NOAH BYŁ JUŻ spóźniony. Złapał bajgla w drodze do drzwi, wyszedł z nim w zębach,
zostawiając ręce wolne, by poszukać karty miejskiej, kluczy i telefonu, który właśnie
wygrywał motyw przewodni z Lotnej brygady…
– Słucham. – Wyjmij bajgla, spróbuj jeszcze raz. – Sierżant Jake, słucham.
– Cholera, chłopie. – Ron Carling roześmiał się w głośniku. – Brzmisz, jakbym zadzwonił
na sekstelefon. W czymś ci przeszkodziłem?
– W śniadaniu. Co tam?
– U mnie dobrze, ale u ciebie chyba nie. Długa noc?
– Z długimi nocami nie mam problemu, to wczesne poranki mnie dobijają. – Nie mógł
namierzyć karty miejskiej. Miał nieprzyjemne przeczucie, że podebrał mu ją Sol. – Już
jadę.
– Szefowa chce cię widzieć w Battersea.
– A gdzie dokładnie?
Ron podał mu adres, który Noah rozpoznał.
– Kiedy?
– Dziesięć minut temu. Lepiej załóż rolki i pędź jak Struś Pędziwiatr.
Czterdzieści minut później ruch z York Road kierowano na objazd z powodu
wypadku. Węże samochodów pożerały ulice po obu stronach Elektrowni Battersea. Noah
szedł wzdłuż jej szerokiego cienia, wysokie kominy wyciągały się do nieba niczym
poplamione palce. Elektrownia nie pracowała od lat, czasami wynajmowano ją do
kręcenia filmów, ale przez większość czasu stała pusta. Dan pracował tutaj, kiedy jeszcze
funkcjonowała galeria sztuki, wspominał, że przy niej Tate wyglądało jak gablotka starej
ciotki. Teraz budynkom nadawano nowy kształt, jeden z kominów zburzono, a całość
przekrzywiła się jak stół na trzech nogach. Penthouse’y sprzedawano po sześć milionów
funtów, a mówiło się o prywatnych klubach i restauracjach. Noah będzie tęsknił za starą
elektrownią. Sunset Boulevard z dzikim liftingiem, wciąż chytrze palący trzy paczki
dziennie…
Usłyszał taśmę policyjną, jeszcze zanim ją zobaczył, trzepoczącą na wietrze.
Czarny zapach śladów po przypaleniu. SUV wjechał w audi, a siła uderzenia wbiła oba
samochody w betonową ścianę, po drodze zbierając jeszcze lampę uliczną.
Komisarz Marnie rozmawiała z policjantem z drogówki, rude włosy miała spięte z tyłu,
elegancki kostium w tym samym odcieniu armatniego brązu co audi, którego fragmenty
wciąż jeszcze usuwano z drogi. Po SUV-ie nie było już śladu, został tylko kształt odbity w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin