Oe Kenzaburo Futbol ery Manen A5.doc

(1555 KB) Pobierz
Futbol ery Manen




Ōe Kenzaburō

Futbol ery Manen

 

 

Przełożył. Mikołaj Melanowicz

Tytuł oryginału 万延元年のフットボール / Man'en gannen no futtobōru

Wydanie oryginalne 1967

Wydanie polskie 1979

 

 

„Futbol ery Manen” porusza tak częsty w twórczości Ōe problem odpowiedzialności i godności ludzkiej. Główny bohater, wyobcowany, przeżywający tyranię świata, upokorzenie i beznadziejność, w końcu odnajduje wątłą nić prowadzącą ku potwierdzeniu własnej tożsamości, ku określeniu własnego miejsca i roli w świecie. Wbrew przeciwnościom losu nie rezygnuje z walki o przeżycie, ale nie czyni tego za wszelką cenę. Odnajduje swoją szansę w zgodzie z innymi ludźmi i odpowiedzialności za własne działanie o losy najbliższych.

 


Spis treści:

1. Prowadzeni przez umarłych.              4

2. Połączenie rodziny.              33

3. Potęga lasu.              58

4. Czy wszystko, co oglądam i co widzę, jest tylko snem we śnie?              84

5. Cesarz supersamu.              109

6. Futbol po stu latach.              137

7. Odrodzenie tańca nembutsu.              163

8. Powiedzieć prawdę.              189

9. Wolność wyrzutka.              215

10. Bunt wyobraźni.              246

11. Potęga much.              271

12. Umrzeć w rozczarowaniu.              300

13. Proces rewizyjny.              330


1. Prowadzeni przez umarłych.

Budząc się w mroku przed świtem, błądzę po omacku w świadomości pośród resztek gorzkiego snu w poszukiwaniu gorącego wrażenia „oczekiwania". Wciąż na próżno poszukuję z niespokojną nadzieją gorącego „oczekiwania", ożywającego w najgłębszych zakamarkach mojego ciała - jak obecność połykanej whisky rozpalającej wnętrzności. Zaciskam palce, które utraciły siłę. I wszędzie, w każdej cząstce ciała odczuwam odrębnie ciężar mięsa i kości; w mojej świadomości wracającej niechętnie ku światłu doznania te zamieniają się w tępy ból. Z poczuciem rezygnacji jeszcze raz biorę odpowiedzialność za to dręczące tępym bólem ciężkie mięso, które straciło poczucie jedności. Śpię z podkulonymi nogami i rękami, w pozycji człowieka, który nie chce, aby przypominano mu ani o jego istocie, ani o sytuacji, w jakiej się znalazł.

Kiedy się budzę, za każdym razem usiłuję odnaleźć to utracone poczucie gorącego „oczekiwania", które nie jest świadomością braku, ale pozytywną realnością. Przekonany w końcu, ze go nie odnajdę, staram się zwabić sam siebie na pochylnię prowadzącą w ponowny sen. Śpij, śpij! Świat nie istnieje. Dzisiejszego ranka jednak trucizna, zadająca męczarnie całemu ciału, jest tak silna, że zamyka drogę wiodącą do snu. Wzbiera we mnie strach. Do wschodu słońca pozostała chyba godzina. Nim ona minie, nie można powiedzieć, jaki będzie dzisiaj dzień. Leżę w ciemności, niczego nie świadomy, niby płód w łonie matki. Dawniej w takich momentach pożyteczne były złe nawyki seksualne. Ale dziś, w dwudziestym siódmym roku życia, mając żonę, a nawet dziecko w zakładzie opiekuńczym, na myśl o masturbacji odczuwam narastanie wstydu, rozgniatające nagle pąki pożądania. Śpij! Śpij! A jeśli nie jest to możliwe, udawaj śpiącego. Nagle w ciemności pojawia się przed oczyma kwadratowy dół, który wykopali robotnicy, aby umieścić w nim zbiornik na śmiecie. W obolałym ciele wielokrotnieje pustosząca gorzka trucizna, która niby galareta z tubki za chwilę wytryśnie przez uszy i oczy, nos, usta, odbyt i drogi moczowe.

Nadal udając śpiącego wstaję i idę wolno przez ciemność. Z zamkniętymi oczyma obijam się ciałem o drzwi, ściany, meble i wydaję z siebie jęki podobne do bolesnego bredzenia we śnie. Prawe oko niczego nie dostrzega, nawet szeroko otwarte w samo południe. Ciekawe, czy kiedykolwiek zrozumiem, co się kryło za tym zdarzeniem, w którym oko stało się takie, jakie jest teraz? Był to paskudnie bezsensowny wypadek. Pewnego ranka szedłem ulicą, gdy grupa uczniów ze szkoły podstawowej, ogarnięta panicznym strachem i złością, zaczęła rzucać kamieniami. Trafiony wtedy w oko, upadłem na chodnik i leżąc tam nie mogłem zrozumieć, co się stało. Prawe oko wskutek poziomego pęknięcia od białka po źrenicę straciło zdolność widzenia. Do chwili obecnej ani razu nie miałem poczucia, że zrozumiałem prawdziwy sens tego zdarzenia. Przy tym boję się zrozumieć. Jeśli spróbujesz chodzić zakrywając dłonią prawe oko, zdasz sobie sprawę, jak dużo rzeczy czyha z prawej strony. Będziesz zderzał się z nieoczekiwanym. Raz po raz mocno uderzysz o nie głową, twarzą. Toteż prawą stronę mojej głowy i twarzy pokrywają ustawicznie odświeżające się rany, jestem więc brzydki. Zresztą jeszcze przed zranieniem oka często przypominałem sobie słowa matki, przepowiadającej moją brzydotę i porównującej mnie z młodszym bratem, który miał być przystojny, i stopniowo zacząłem dostrzegać cechy szczególne mojej wrodzonej brzydoty. Utracone oko z każdym dniem ją odnawiało i podkreślało. Ta wrodzona brzydota chciałaby się ukryć w cieniu i milczeć, ale utracone oko wydobywa ją wciąż na światło dzienne. Nie bez powodu zresztą temu oku, zwróconemu ku ciemności, powierzyłem pewne zadanie: oko, które przestało normalnie funkcjonować, upodobniłem do oka otwartego w stronę mroku panującego wewnątrz czaszki. To jedno oko ustawicznie się wpatruje w gorący mrok wypełniony krwią nieco gorętszą od temperatury ciała. Po prostu zatrudniłem strażnika, który strzeże lasu w nocy mojego wnętrza, i w ten sposób zmusiłem się do ćwiczeń w obserwowaniu siebie od wewnątrz.

Przeszedłszy przez kuchnio-jadalnię po omacku odmykam drzwi i gdy tutaj po raz pierwszy otwieram oko, widzę bielejące przed świtaniem nikłe pasmo ponad odległą krawędzią wznoszącego się wysoko ciemnego jesiennego nieba. Podbiega czarny pies i już ma podskoczyć ku mnie. Ale natychmiast pojmuje, że go odrzucam, i bez jednego warknięcia kuli się i przypada do ziemi; zwrócony w moją stronę wysuwa z mroku mały nosek podobny do grzybka. Biorę psa na rękę i powoli ruszam do przodu. Pies śmierdzi. Oddycha ciężko, przyciśnięty do mego boku. Pod ręką robi się ciepło. Może pies ma gorączkę. Palce bosych stóp uderzają o drewnianą ramę. Na chwilę puszczam psa na ziemię, szukam po omacku drabiny, następnie obejmuję rękami mrok w tym miejscu, w którym puściłem psa, i znów chwytam go tak, jak trzymałem poprzednio. Nie mogę powstrzymać się od śmiechu, ale śmiech mój nie trwa długo. Pies na pewno jest chory. Z wielkim trudem schodzę po drabinie na dół. Na dnie jamy są niewielkie kałuże, w których zanurzają się bose stopy po kostki. Wody w nich niewiele, tyle co soku wyciśniętego z mięsa. Siadając wprost na gołej ziemi czuję, jak woda przenika przez spodnie piżamy i slipki, moczy tyłek, i wtedy czuję, że przyjmuję to posłusznie, jak ktoś, kto nie jest zdolny do sprzeciwu. Naturalnie pies może odmówić moczenia go w wodzie. Ale on milczy, tak jak milczy pies, który potrafi mówić i utrzymuje równowagę na moich kolanach wspierając lekko o moją pierś swoje drżące, gorące ciało. Dla utrzymania równowagi zakrzywionymi pazurami wczepia się w skórę na kolanach. Czuję, że nie mogę też odrzucić tego cierpienia, a po pięciu minutach obojętnieję. Obojętnieję również na wodę, która zmoczyła tyłek i napłynęła między uda i jądra. Moje stusiedemdziesięcio-dwucentymetrowe i siedemdziesięciokilogramowe ciało nie różni się od ziemi wykopanej wczoraj przez robotników z tego dołu, w którym teraz jestem, i wyrzuconej gdzieś daleko nad rzekę. Moje ciało upodobniło się do ziemi. Ciepło psa i nozdrza niby wnętrze dwu jamochłonów - to dwie jedyne oznaki życia w moim ciele, w otaczającej ziemi i masie wilgotnego powietrza. Nozdrza z przerażającą siłą stają się coraz wrażliwsze i wchłaniają ograniczone wonie z dna jamy, jakby były one niepojętą obfitością. Nozdrza pracują z najwyższą sprawnością, gromadzą zbyt dużą ilość zapachów i nie mogą rozróżnić jednego od drugiego; omal nie tracę przytomności, kiedy uderzam tyłem głowy (zdawało mi się, że bezpośrednio gołą czaszką) o ścianę jamy, i odtąd już bez ustanku absorbuję jedynie tysiące różnych zapachów i minimalną ilość tlenu. Rozkładająca się gorzka trucizna wciąż wypełnia moje ciało i już nawet nie zamierza - jak mi się zdaje - wysączyć się na zewnątrz. Nie wraca już gorące uczucie „oczekiwania", ale ustępuje lęk. Obojętnieję na wszystko, co mnie otacza, obojętne mi jest i to, czy mam ciało, czy go nie mam. Żałuję tylko, że nikt nie ogląda tej mojej totalnej obojętności w stosunku do siebie samego. A pies? Ale pies nie ma oczu. Nawet ja, zobojętniały, nie mam oczu. Od chwili, w której zszedłem po drabinie, miałem oczy zamknięte.

Następnie zacząłem myśleć o przyjacielu, w którego kremacji uczestniczyłem. Pod koniec tego lata przyjaciel pomalował cynobrem głowę i twarz, rozebrał się do naga, wcisnął sobie ogórek w odbytnicę i powiesił się. Jego żona, wyczerpana nerwowo i wyglądająca jak chory zając, wróciła z nocnego przyjęcia i odkryła, że mąż popełnił samobójstwo. Dlaczego nie był na tym przyjęciu razem z żoną? Należał do tego rodzaju ludzi, którym nikt się nie dziwił, kiedy posyłał żonę na przyjęcia, a sam zostawał w domu i zajmował się tłumaczeniem (była to praca, jaką mieliśmy wykonać wspólnie).

Od punktu oddalonego o dwa metry od wisielca żona przebiegła do miejsca, w którym odbywało się przyjęcie; była śmiertelnie przerażona wymachiwała rękami, wykrzykiwała coś niezrozumiałego, zamaszyście wyrzucała przed siebie stopy w zielonych, jakby dziecinnych butach, gdy tak pędziła w ciemności w sam środek nocy, niewidoczna dla nikogo. Wróciła tą samą drogą niby postać na puszczonej do tyłu taśmie filmowej, a po zawiadomieniu policji dotąd płakała cicho, dopóki nie przyszedł ktoś z jej domu rodzinnego i nie zabrał jej ze sobą. Po zakończeniu procedury policyjnej ja wraz z jego stanowczą babką oddaliśmy ostatnią przysługę przyjacielowi, którego nic już nie mogło uratować, jego nagiemu ciału o czerwonej głowie, z ostatnią spermą w jego życiu przylepioną do ud. Matka zmarłego zachowywała się jak idiotka, więc na nic się nie przydała. Może poza jednym tylko przypadkiem, w którym niespodzianie przejawiła zdecydowaną wolę i przeciwstawiła się nam, kiedy zamierzaliśmy zmyć farbę z umarłego. Ja i stara kobieta wyprosiliśmy wszystkich przybyłych z kondolencjami i tylko we troje czuwaliśmy bez przerwy całą noc przy zmarłym, w którego ciele niezliczone ilości komórek, skarbniczek jego indywidualności, podlegały już niedostrzegalnemu, ale szybkiemu procesowi rozkładu. Wysuszona skóra niby tama powstrzymywała słodkawo-kwaśne różowe komórki, topniejące i zmieniające się w coś nieokreślonego. Ciało przyjaciela, o twarzy pomalowanej cynobrową farbą, leżące wyzywająco na prostym, niemal wojskowym łożu i podlegające nieustającemu rozkładowi, nabrało teraz znacznie bardziej natrętnej realności niż kiedykolwiek podczas dwudziestosiedmioletniego życia, spędzonego na pożałowania godnych próbach przejścia przez ciemny tunel, jakby po to tylko, by urwać się niespodziewanie, zanim udało się przedostać na drugą stronę. Już wkrótce pęknie nieuchronnie tama skóry. Fermentujące skupiska komórek przygotowują, tak jak przygotowuje się wino, prawdziwą już teraz fizyczną śmierć ciała. Pozostający przy życiu będą musieli pić ten trunek. Fascynują mnie te zagęszczone chwile, odmierzane związkiem ciała przyjaciela z bakteriami rozkładu pachnącymi jak lilie. Obserwując przemijanie tego czystego czasu w jego niepowtarzalnym locie, uświadamiam sobie ponownie kruchość innego czasu, miękkiego i ciepłego jak czubek głowy niemowlęcia, czasu dopuszczającego powtórzenie.

Nie mogę się oprzeć uczuciu zazdrości. Oczy przyjaciela już nie będą się przyglądać, nie zrozumieją prawdziwego sensu tego, co będzie się działo, kiedy ja zamknę oczy po raz ostatni, a moje ciało będzie doświadczać czasu rozkładu.

- Kiedy przyjechał z sanatorium, powinienem był mu poradzić, aby tam wrócił.

- Nie, chłopak nie mógł już przebywać tam dłużej! -odpowiedziała babka przyjaciela. - Chorzy bardzo go szanowali, bo robił tam wspaniałe rzeczy. Dlatego nie mógł tam dłużej przebywać. Nie zapominaj o tym i nie rób sobie wyrzutów. Po tym, co się stało, wszystko jest już naprawdę jasne, ale to dobrze, że chłopiec stamtąd uciekł i zaczął prowadzić wolne życie! Gdyby tam chciał popełnić samobójstwo, nie mógłby się powiesić nago, pomalowawszy twarz na czerwono. Inni pacjenci nie pozwoliliby mu na to, bo zbyt go szanowali.

- Ty dobrze się trzymasz, to dodaje mi sił.

- Każdy musi umrzeć. A po stu latach nikt nie będzie sprawdzać, jak umierała większość ludzi. Najlepiej więc umrzeć, jak się komu podoba.

Matka przyjaciela, siedząca na krawędzi łóżka, bez przerwy gładziła trupa po nogach. Jak wystraszony żółw wcisnęła szyję głęboko w ramiona i nie reagowała na naszą rozmowę. Drobne rysy twarzy, spłaszczonej i podobnej do jakiejś rośliny, okrutnie przypominały zmarłego syna, były martwe i zwiotczałe i kojarzyły mi się z topniejącym cukierkiem. Nigdy chyba nie widziałem twarzy, która by tak precyzyjnie wyrażała rozpacz.

- Jak Sarudahiko - powiedziała bez wyraźnego związku babka zmarłego.

Sarudahiko - to słowo miało dla mnie nieuchwytnie komiczne brzmienie kojarzące się ze wsią; zdawało mi się, że przywołuje na pamięć jakieś znaczenie, choć bardzo niejasne, lecz z powodu zmęczenia mózg zmienił się w galaretę i zaczął drżeć, ale drżenie to nie powiększyło się i nie rozwinęło osnowy tego znaczenia... Nawet gdy potrząsnąłem głową na próżno, słowo „Sarudahiko" zatonęło w głębinach pamięci, niby ciężarek, nie zdoławszy złamać pieczęci znaczenia.

I teraz w mojej głowie, gdy tak siedzę trzymając psa na dnie jamy, w której zebrało się trochę wody, wypłynęło słowo „Sarudahiko" jako wyraźna odnoga żyły bliskich mi wspomnień. Wiążąca się z tym słowem zamrożona od owego dnia galaretowata tkanka mózgu teraz się roztopiła. Sarudahiko, Sarudahikono mikoto w Amanoyachimata witał bogów zstępujących z nieba. Reprezentantka grupy intruzów, Amenouzume, prowadząca negocjacje dyplomatyczne z Sarudahiko, zebrała ryby, pierwotnych mieszkańców tego Nowego Świata, chcąc ustanowić tutaj własne rządy i mówiąc „te usta nie odpowiadają", otworzyła paszczę morskiego trepanga opierającego się jej w milczeniu. Nasz wrażliwy Sarudahiko dwudziestego wieku pomalował sobie głowę cynobrem, był więc raczej pobratymcem trepanga, któremu rozcięto pysk. Na myśl o tym trysnęły mi z oczu łzy, spłynęły po policzkach na wargi i spadły na grzbiet psa.

Na rok przed śmiercią przyjaciel przerwał studia na uniwersytecie Columbia, wrócił do kraju i udał się do szpitala z powodu lekkich zaburzeń umysłowych. O lokalizacji tego domu dla umysłowo chorych i o tamtejszym życiu przyjaciela nie wiem nic poza tym, co on sam mi powiedział. Jego żona, matka i babka nie odwiedzały tego szpitala znajdującego się podobno w okręgu Shõnan. Przyjaciel zabronił wszystkim bliskim odwiedzania go w tym zakładzie. A teraz nawet nie jestem pewien, czy ten szpital w ogóle istnieje. Jednak, jeśli wierzyć słowom przyjaciela, szpital ten nazywał się Ośrodek Ćwiczenia Uśmiechu, a ludzie tam zebrani przy każdym posiłku zażywali duże dawki środków uspokajających i w dzień i w nocy uśmiechali się wszyscy łagodnie, pędząc tu spokojnie swój żywot. Szpital mieścił się w parterowym budynku podobnym do zwykłych pensjonatów nadmorskich spotykanych w Shónan; połowę budynku zajmował tak zwany pokój słoneczny. W ciągu dnia większość pacjentów rozmawiała z sobą siedząc na licznych huśtawkach ustawionych na rozległej murawie. Zebrani w tym zakładzie pacjenci byli raczej podróżnymi w czasie dłuższego postoju. Po zażyciu środka uspokajającego przypominali najłagodniejsze na świecie zwierzęta i pędzili czas w pokoju słonecznym czy na murawie, wymieniając ze sobą przyjazne uśmiechy. Swobodnie mogli wychodzić z domu, nikt z nich nie odczuwał, że jest trzymany w zamknięciu, dlatego też nikt nie próbował ucieczki.

Kiedy przyjaciel po tygodniu pobytu w Ośrodku Uśmiechu wrócił do domu po nowe książki i zmianę ubrania, powiedział, że chyba się przystosował do tego dziwacznego miejsca szybciej i przyjemniej niż łagodnie uśmiechający się pacjenci, którzy znaleźli się tam wcześniej od niego. Jednakże minęło jeszcze trzy tygodnie, przyjaciel znów wrócił do Tokio, tym razem w jego uśmiechu pojawił się ledwie dostrzegalny smutek. Wtedy przyjaciel opowiedział swojej żonie i mnie następującą historię. Pielęgniarz roznoszący środki uspokajające i posiłki był mężczyzną brutalnym, wyczyniającym straszne rzeczy z pacjentami, którzy będąc pod działaniem leków nawet nie odczuwali złości. Na przykład bez żadnego powodu uderzał w brzuch przechodzącego obok pacjenta. Poradziłem wtedy, aby się poskarżył dyrektorowi ośrodka, ale przyjaciel odpowiedział: - Gdybym coś takiego zrobił, dyrektor by pomyślał, że z nudów kłamiemy lub po prostu cierpimy na manię prześladowczą, lub jedno i drugie. Nikt chyba, przynajmniej na plaży w Shónan, nie nudził się tak jak my, ponieważ my wszyscy w większym lub mniejszym stopniu jesteśmy wariatami. Ponadto dzięki środkom uspokajającym ja też w końcu dokładnie nie wiem, czy naprawdę jestem zły, czy nie.

Lecz zaledwie po dwu, trzech tygodniach od tej rozmowy przyjaciel nie wypił przy śniadaniu środka uspokajającego, podobnie uczynił z porcją obiadową i wieczorną, wylał je po prostu do ubikacji. I gdy następnego ranka poczuł, że ogarnia go gniew, zaczaił się na brutalnego pielęgniarza - sam ucierpiał wtedy niemało, ale w końcu pielęgniarza omal nie zabił. Od tego wydarzenia zaczął się cieszyć dużym szacunkiem grzecznie uśmiechających się pacjentów, ale po rozmowie z dyrektorem musiał to miejsce opuścić. Gdy wychodził z Ośrodka Uśmiechu pomachawszy ręką pacjentom, którzy odprowadzali go dobrotliwym, głupawym uśmiechem, poczuł się tak głęboko zasmucony jak nigdy przedtem w życiu.

- Doznałem takiego smutku, o jakim wspomina Henry Miller. Prawdę mówiąc, do tego czasu wątpiłem w prawdziwość tekstu Millera: „Chciałem śmiać się razem z nim, ale śmiać się nie mogłem. Zrobiło mi się strasznie smutno, smutniej niż kiedykolwiek w życiu." To znacznie więcej niż zwrot stylistyczny. Jest jeszcze jedno wyrażenie, również Millera, które odtąd wciąż mnie prześladowało: „Bądźmy weseli, cokolwiek się dzieje!"

Od pobytu w Ośrodku Ćwiczenia Uśmiechu aż do chwili śmierci przez powieszenie się nago, z głową pomalowaną na czerwono, słowa Millera były swoistą obsesją przyjaciela. „Bądźmy weseli, cokolwiek się dzieje!" Krótkie lata nazbyt wczesnego schyłku życia przyjaciel przeżył wyjątkowo wesoło, popadł nawet w pewien seksualny nawyk, oddając się temu szaleństwu z niezwykłą namiętnością. To wspomnienie powróciło podczas rozmowy z żoną, gdy przyszedłem do domu po uroczystej kremacji ciała przyjaciela, zmęczony i przybity. Żona, czekając na mnie, piła samotnie whisky. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ją pijaną.

Zaraz po powrocie do domu poszedłem do pokoju żony i syna. Wtedy dziecko było jeszcze w domu. Zapadł już zmierzch, dziecko leżało w łóżku, patrzyło na mnie brązowymi oczyma absolutnie bez wyrazu, łagodnie, z takim spoko jem, z jakim mogłyby patrzeć rośliny, jeśliby miały oczy. Żony obok dziecka nie było. Potem odkryłem ją pijaną w mroku biblioteki. Kiedy ją znalazłem, siedzącą na stopniu między regałami, niby ptaka na chwiejącej się gałęzi, utrzymującą niepewną równowagę, poczułem się zażenowany i wstyd mi się zrobiło za samego siebie. Żona, wyciągnąwszy whisky ze schowka pod schodami, gdzie ją ukryłem, pociągnęła łyk wprost z butelki, potem piła po trochu bez przerwy. Nad górną wargą zebrał się tłusty pot; na mój widok cofnęła się do tyłu jak mechaniczna lalka, ale wstać nie mogła. Jej oczy były rozgorączkowane i czerwone jak śliwki, a skóra na szyi i ramionach, widoczna ponad ubraniem, była szorstka, nierówna jak u gęsi; całe ciało przypominało chorego psa, który nerwowo gryzie trawę i zwraca ją z powrotem.

- Nie jesteś chora? - zapytałem bez sensu.

- Nie jestem chora - odpowiedziała wyczuwając w lot moje zakłopotanie i nie kryjąc chęci zakpienia ze mnie.

- To znaczy, że jesteś naprawdę pijana.

Gdy usiadłem na wprost niej, wzrok mój przyciągnęły drżące krople potu spadające z krawędzi górnej wargi, kiedy poruszyła ustami. Uderzył mnie jej nieprzyjemny oddech, pełen ciężkich oparów alkoholu. Zmęczenie żyjącego człowieka, które przyniosłem od łoża śmierci przyjaciela, znów przesyciło czernią wszystkie zakamarki ciała do tego stopnia, że chciało mi się płakać.

- Jesteś kompletnie pijana!

- Nie jestem tak bardzo pijana. Spociłam się ze strachu!

- Czego się boisz? Boisz się o przyszłość dziecka?

- To straszne, że mogą być ludzie, którzy malują sobie głowę na czerwono, rozbierają się do naga i popełniają samobójstwo!

Powiedziałem żonie tylko to, słowem nie wspomniałem o ogórku.

- Ale chyba nie to napawa cię lękiem?

- Boję się, bo ty, Mitsu, też możesz pomalować głowę na czerwono i nago popełnić samobójstwo! - powiedziawszy to zwiesiła głowę nie mogąc ukryć przerażenia.

Przez mgnienie zadrżałem na całym ciele, bo w ciemnobrązowej masie włosów żony dostrzegłem własnego trupa w miniaturze. Ujrzałem cynobrową głowę zmarłego Mitsusaburo Nedokoro z grudkami niedokładnie rozpuszczonej farby zastygłej za uszami, niby krople krwi. Podobnie jak ciało zmarłego przyjaciela, moje również wskazywało, że od decyzji samobójstwa w tak osobliwym stylu do jego popełnienia upłynęło niewiele czasu, gdyż uszy pozostały nie pomalowane.

- Ja nie popełnię samobójstwa! Nie mam powodu do popełnienia samobójstwa.

- Czy on był masochistą?

- Dlaczego? Dlaczego pytasz mnie o to w dzień po jego śmierci? Czy ze zwykłej ciekawości?

- Przypuśćmy - spostrzegłszy objawy gniewu w moim chrypliwym głosie, który nawet dla mnie nie był zupełnie jasny, powiedziała nad wyraz smętnie - że miał on jakieś zboczenie seksualne, to, rzeczywiście, nie muszę się chyba niepokoić o ciebie, prawda?

Znów cofnęła się i wpatrywała we mnie, jakby oczekiwała potwierdzenia. Przestraszył mnie wyraz rozpaczliwej bezsilności w jej dziwnie zaczerwienionych oczach. Lecz żona prawie natychmiast zamknęła oczy, podniosła butelkę whisky i pociągnęła łyk. Powieki pociemniały niby brudne opuszki palców. Zakrztusiła się, aż popłynęły łzy, a z kącików ust pociekła whisky ze śliną. Zamiast zmartwić się, że poplami swą jasnopopielatą jedwabną suknię, którą niedawno kupiła, wyjąłem z jej wychudłych i cienkich palców butelkę i sam pociągnąłem łyk, aby ukryć zniecierpliwienie.

To prawda, opowiadał mi z mieszaną przyjemnością i smutkiem, mając już za sobą pewne doświadczenia masochisty, choć jeszcze był w połowie drogi ku zboczeniu seksualnemu, zresztą nie tak znowu płytkiemu, by każdy mógł w nim przypadkowo zasmakować, ale jednocześnie nie tak jeszcze głębokiemu, by nie można było o nim mówić innym: niemniej był już w takim punkcie pochylni prowadzącej ku zboczeniu, że sam nie mógł mieć wątpliwości, dokąd to prowadzi. Przyjaciel odwiedzał pewien dom dla wtajemniczonych, w którym pełne okrucieństwa samice zaspokajały masochistów. Pierwszego dnia nic specjalnego się nie zdarzyło. Ale gdy po trzech tygodniach odwiedził ten dom po raz drugi, ogromna głupia kobieta, poznawszy dokładnie gust przyjaciela, objawiła mu, że odtąd nie będzie mógł się bez niej obejść. Potem zrozumiał, gdy leżał nago na brzuchu, a wiązka konopnych sznurów opadła głuchym odgłosem tuż nad jego uchem, że głupawa wielka baba jako niewątpliwa rzeczywistość wtargnęła w jego świat.

„Poczułem się tak, jakby moje ciało rozpadło się na kawałki, rozmiękło w każdej swej cząsteczce, niby sznur parówek pozbawionych czucia. Lecz mój duch unosił się gdzieś na wyżynach, całkowicie oddzielony od ciała." Powiedziawszy to mój przyjaciel utkwił we mnie wzrok, a na jego twarzy pojawił się dziwnie wątły, zbolały uśmiech. Wypiłem jeszcze łyk whisky, zakrztusiłem się podobnie jak żona, a ciepławy alkohol popłynął pod koszulę na piersi i brzuch. Następnie znów owładnęło mną nieodparte pragnienie, by powiedzieć coś brutalnego do żony siedzącej z zamkniętymi oczyma, gdy jej czerniejące powieki, niby zwodniczy deseń skrzydeł pewnego rodzaju ćmy, wyglądały jak druga para oczu.

Załóżmy, że był masochistą - chciałem powiedzieć - i tak nie będzie to znaczyło, że nie masz powodu do strachu. Nie możesz być spokojna widząc tylko tę różnicę między nim a mną i sądząc, że na pewno nie pomaluję głowy na czerwono, nie rozbiorę się do naga i nie zabiję. A to dlatego, że zboczenia seksualne i temu podobne rzeczy nie są w końcu tak ważne! Chodzi tu po prostu o dewiację spowodowaną czymś strasznym i tajemnym, co drzemie w głębi człowieka. Potężna siła motoryczna szaleństwa, której trudno się przeciwstawić, drzemała w jego duszy i przez jakiś przypadek wy wołała zboczenie zwane masochizmem, to wszystko. To nie masochizm, który zrodził szaleństwo, doprowadził go do samobójstwa, lecz odwrotnie. A te trudne do uleczenia ziarna szaleństwa i we mnie też...

Ale nic z tego nie powiedziałem żonie, zresztą sama ta myśl nie zaczęła jeszcze zapuszczać korzeni - tak cienkich jak łodyżka wodnej trawy - w fałdach mózgu przytępionego zmęczeniem. Złudzenie, niby bąbelki w szklance, zawrzało i od razu zniknęło. Jeśli takie złudzenie mija, nie pozostawia człowiekowi żadnego doświadczenia. Zwłaszcza gdy się milczy i nic o tym nie mówi. Wystarczy jednak po prostu czekać, aż to niepożądane złudzenie, nie zdoławszy jeszcze zranić fałd mózgu, po prostu przeminie. Jeśli mi się uda tego dokonać, to następnym razem będę mógł z całkowitą pewnością zaakceptować to jako doświadczenie, co do tego nie mam wątpliwości, mogę więc uniknąć tej trucizny przynajmniej do nadejścia ponownego uderzenia. Zacisnąłem usta, wziąłem żonę pod ramiona i uniosłem w górę. Odczułem to jako bluźnierstwo, że nieczystymi rękami, które unosiły zmarłego przyjaciela, podtrzymuję teraz tajemnicze i kruche, żywe ciało żony, istoty stworzonej, by rodzić w bólu i napięciu; ale mimo to z tych dwu ciał, jednakowo ciężkich dla moich rąk, ciało zmarłego przyjaciela wydało mi się bliższe. Ociężałym krokiem ruszyłem w stronę sypialni, gdzie czekało na nas dziecko, lecz przed łazienką żona zatrzymała się jak statek, który zarzucił kotwicę, i przedzierając się przez mroczne ciepławe powietrze letniego zmierzchu, jakby pływała w wodzie, weszła do ubikacji. Pozostała tam dosyć długo. Kiedy wreszcie wynurzyła się stamtąd, idąc jakby pod prąd wody zgęstniałej i mrocznej, wprowadziłem ją do sypialni, zrezygnowałem z rozbierania, po prostu położyłem ją na łóżku w tym, w czym była. Żona westchnęła bardzo głośno, jakby chciała wypluć z siebie duszę bez reszty, i od razu usnęła głębokim snem. Włóknista żółta substancja, która wydostała się z jej ust, przylegała do warg, delikatna, świecąca niby pręciki na tle płatków kwiatu.

Dziecko znów patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, ale nie wiem, czy jest spragnione, czy głodne, czy może też odczuwa innego rodzaju przykrości - nie wiem zupełnie nic. Jak roślina hodowana w mrocznej wodzie leży z otwartymi oczyma bez wyrazu, po prostu spokojnie istnieje. Niczego nie żąda, nie wyraża żadnych absolutnie uczuć. Nawet nie płacze. Od czasu do czasu powątpiewam, czy ono naprawdę żyje. Co należałoby zrobić na wypadek, jeśliby żona po moim wczesnym wyjściu z domu przez cały dzień była pijana i pozostawiła dziecko bez opieki? Teraz żona nie jest niczym więcej jak tylko zwykłą pijaną kobietą, śpiącą głębokim snem. Nachodzi mnie nieodparte przeczucie klęski. Lecz podobnie jak przedtem w stosunku do żony, tak teraz odczuwam jakby świętokradztwo, gdy wyciągam nieczyste ręce w stronę dziecka, więc powstrzymuję się od dotknięcia. Również od dziecka wydaje mi się bliższy mój zmarły przyjaciel. Dziecko, tak jak je widzę z góry, wciąż przygląda mi się oczyma absolutnie pozbawionymi wyrazu. W końcu z tych brązowych oczu z nieodpartą siłą fal przypływu nadchodzi zniewalająca senność. Nie przyniosłem nawet butelki mleka dla dziecka, skuliłem się w miejscu, w którym stałem, położyłem na boku i zapadłem w sen. Na krawędzi nieświadomości przemknęła myśl niby świeże zdumienie: jedyny przyjaciel pomalował głowę na czerwono i powiesił się, żona ku mojemu zdumieniu nagle się upiła, a syn jest debilem. Przy tym zasypiałem wciśnięty w szparę między łóżkiem żony i syna, nawet nie zamknąwszy drzwi, nie rozwiązawszy krawatu, skalany przez kontakt z trupem. Pozbawiony zdolności osądu wszelkich rzeczy, byłem podobny do bezsilnego owada przekłutego szpilką. Usypiałem drżący, czując, że zagraża mi niechybne niebezpieczeństwo i coś niepojętego wżera się we mnie. Rankiem jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie tego, co tak wyraźnie przeżywałem poprzedniej nocy. To znaczy, że nie stało się to doświadczeniem. Mój przyjaciel pewnego dnia latem ubiegłego roku w drugstorze w Nowym Jorku spotkał mego młodszego brata. I przyniósł mi własne świadectwo o życiu brata w Ameryce.

Brat Takashi wyjechał do Ameryki jako członek studenckiego teatru kierowanego przez posłankę z ramienia prawicowej grupy postępowej partii politycznej. Ten zespół teatralny był jedną z grup „teatru odwrotu", składał się tylko ze studentów, którzy brali udział w akcjach politycznych w czerwcu 1960 roku. Najpierw grali sztukę pełną skruchy pt. Nasz jest wstyd, następnie w imieniu pełnych poczucia winy działaczy studenckich występowali z ubolewaniem przepraszając lud amerykański za to, że przeciwstawiali się przyjazdowi prezydenta USA do Japonii. Kiedy Takashi zawiadamiał mnie, że wstąpił do tego teatru i że wyjeżdża do USA, powiedział, że zaraz po przyjeździe do Stanów ma zamiar uciec z zespołu i podróżować niezależnie. Ale z artykułów prasowych o Naszym wstydzie, nie pozbawionych tonu kpiny czy zażenowania, jakie nadsyłali japońscy korespondenci z USA, dowiedziałem się, że Takashi nie uciekł z zespołu teatralnego rezydującego głównie w Waszyngtonie, że w dalszym ciągu występuje w sztuce Nasz jest wstyd wystawianej w różnych miastach USA od Bostonu aż po Nowy Jork. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę, dlaczego brat zmienił swój pierwotny plan i gra w dalszym ciągu rolę działacza studenckiego żałującego swych poprzednich czynów, ale to wykraczało poza możliwości mojej wyobraźni. Wtedy wysłałem list do przyjaciela, który wraz z żoną przebywał w Nowym Jorku studiując na uniwersytecie Columbia, i poprosiłem, żeby odwiedził teatr brata. Ale ponieważ przyjaciel nie nawiązał kontaktu z zespołem, jego spotkanie z moim bratem było całkowicie przypadkowe. Gdy przyjaciel wszedł do jakiejś knajpki na Broadwayu, drobny Takashi, oparty o wysoką ladę, pił lemoniadę z wyrazem skupienia. Gdy przyjaciel położył mu z tyłu rękę na ramieniu, brat w tym samym momencie odwrócił się tak nagle, że aż przestraszył przyjaciela. Takashi był brudny i spocony, blady i jakiś napięty, wyglądał tak zaskoczony, jakby został przyłapany na planowaniu samotnego skoku na bank.

- O, Takashi, wiedziałem, że jesteś w Ameryce z listu twojego brata Mitsu! Mitsu się ożenił i, jak się zdaje, od razu zrobił dziecko.

- Ja ani się nie ożeniłem, ani nikomu nie zrobiłem dziecka -powiedział Takashi głosem wciąż jeszcze niespokojnym.

Przyjaciel zaśmiał się, jakby usłyszał świetny kawał. -W przyszłym tygodniu wracam do kraju, nie masz nic do przekazania bratu?

- Czy nie zamierzałeś zostać z żoną jeszcze przez kilka lat na uniwersytecie Columbia?

- Tak, ale to się zmieniło! Zostałem ranny w czasie demonstracji. Tym razem nie chodzi o ranę zewnętrzną, tym razem coś jest nie w porządku w głowie. Nie jest tak źle, żeby mieli mnie zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych, ale zdecydowałem się pójść do swego rodzaju sanatorium.

Kiedy przyjaciel to powiedział, dostrzegł głębokie zawstydzenie rozszerzające się niby brudna plama na twarzy Takashiego i wydało mu się, że zrozumiał znaczenie jego gwałtownej reakcji w chwili zaskoczenia. Jako człowiek wrażliwy i uprzejmy, nie mógł oprzeć się poczuciu żalu. Najwyraźniej bowiem utrafił w najbardziej czułe miejsce skruszonego działacza studenckiego. Obaj zamilkli i wpatrywali się w gęste rzędy pękatych słoików stojących na półkach po przeciwnej stronie lady. Patrzyli na różowawy płyn wypełniający je po brzegi, słodkawy i surowy niby wnętrzności. W krzywiznach słoików odbijały się ich sylwetki; kiedy obaj się poruszali, chwiały się także różowe zjawy w przesadnych poruszeniach i zdawało się, że zaczynają śpiewać: Ameryka! Ameryka!

W czerwcową noc, gdy Takashi był jeszcze nieskruszonym działaczem studenckim, a przyjaciel nie tyle z przekonań politycz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin