Ledda Gavino - WE WŁADZY OJCA.doc

(973 KB) Pobierz

Ledda Gavino

 

WE WŁADZY OJCA

 

 

7 stycznia 1944 znalazłem się po raz pierwszy w szkole, trzy miesiące później niż moi koledzy. W tym roku koń­czyłem sześć lat i zgodnie z przepisami nauczycielka mu­siała przyjąć mnie do pierwszej klasy. W rzeczywistości jednak miałem dopiero piąć lat. W pierwszych dniach dzie­ci często mi dokuczały i naśmiewały się ze mnie. Wszyscy, zarówno chłopcy jak i dziewczęta, byli ode mnie starsi. Wielu z nich powtarzało klasę. Umieli więcej ode mnie: znali już dobrze litery, potrafili je czytać i pisać. Na szczę­ście, siedziałem w ławce razem z Pizzente, który był mo­im rówieśnikiem i przyszedł do szkoły tego samego dnia co i ja. Z naszego powodu nauczycielka musiała wrócić do nauczania alfabetu- Początkowo Pizzente był równie nie­śmiały jak ja i pełen obaw. Wkrótce zmienił się jednak całkowicie, przyjął wyzywającą postawę i zachowywał się jak rozzuchwalony uczeń, który gotów nauczyć się wszystkiego, tylko nie czytać i pisać.

Utkwiło mi w pamięci, że ten kolega ze szkolnej ławki był wielkim bałaganiarzem: nigdy nie nosił teczki ani ze­szytów i nie uważał na lekcjach. Co więcej, często, gdy nauczycielka uczyła dzieci poprawnej wymowy, porusza­jąc przy tym wyraźnie ustami, a ja w skupieniu rysowa­łem literki, odwracał się ostrożnie, rozpinał rozporek i sie­dzącym koło niego dzieciom pokazywał ptaszka. Był to z jego strony akt odwagi. Chciał w ten sposób udowodnić, że nikogo się nie boi. Klasa była tym poruszona. Nauczyciclka, nie mogąc sobie z nim poradzić, biła go, tajała i stawiała do kąta. Jednak postępowała tak tylko wtedy, kiedy było to nieodzowne. Natomiast gdy Pizzente rozpra­szał uwagę zaledwie kilkorga dzieci, nie przeszkadzając pozostałym w pilnym śledzeniu lekcji, wolała nie reago­wać. Właśnie w takich chwilach Pizzente czuł się bardzo mocny.

Zdarzało się, że nauczycielki -nie było w klasie. Wówczas wchodził na ławkę i rozbudzał naszą ciekawość, komentu­jąc ekshibicjonistyczne pokazy wybuohami śmiechu. Na­wet uczniowie, którzy już dobrze znali alfabet, nie śmiali się tak zuchwale jak on. Niektórzy chłopcy naśladowali go. Zgorszone dziewczęta nie potrafiły jednak ukryć swe­go zainteresowania. Większość dzieci, do których ja rów­nież należałem, wstydziła się i nie pochwalała tego, co się działo. Ja natomiast czułem się niemal winny, jakbym sam był sprawcą tych czynów. Zuchwałe zachowanie me­go kolegi nie tylko mnie denerwowało, ale często spra­wiało, że stawałem się jeszcze bardziej nieśmiały. Poza tym musiałem nadrobić stracony czas, usunąć powstałe nie z mojej winy braki i dogonić inne dzieci. Dlatego nie mogłem sobie pozwolić, żeby Pizzente rozpraszał moją uwagę. Podczas przerw prosiłem koleżanki i kolegów, aby uczyli mnie poprawnej wymowy spółgłosek i samogłosek, które opanowali już dość biegle w mowie i w piśmie.

Mimo najlepszych chęci nauczycielki i moich, pozosta­łem w szkole niewiele dłużej ponad miesiąc. Zabrano mnie z niej, nim stałem się normalnym uczniem. Nauczycielka polubiła mnie. Dzięki wytrwałej nauce alfabetu zyskałem sympatię wielu dzieci, które początkowo naśmiewały się ze mnie. Ale wydarzenia i bieg czasu działały na moją niekorzyść. Pewnego ranka, w lutym, kiedy nauczycielka kazała mi pisać na tablicy, do szkoły wpadł ojciec jak grom z nieba. Miał spojrzenie wygłodzonego sokoła i biło z niego moralne przekonanie, że jeat moim panem. Wtarg­nął z hałasem do klasy. Zbliżył się bez słowa do katedry i pozdrowił nauczycielkę oschłym „dzień dobry"? Odpo­wiedziała mu, a on stał przed nią sztywny i zakłopotany. Na jego widok zapanowała w klasie absolutna cisza. Oj­ciec .natychmiast przystąpił do rzeczy.

W swym pasterskim stroju wyglądał dumnie i impo­nująco: barchanowe spodnie, welwetowa kurtka, buciory i sztywny beret.

Początkowo nie potrafił ukryć swego ogromnego znie­cierpliwienia. Oczy mu błyszczały.

Przyszedłem po chłopca. Jest mi potrzebny do pilno­wania owiec. Należy do mnie. A ja jestem sam. Kjedy wyjeżdżam do Siligo, żeby odstawić mleko do mleczarni albo zabrać zapasy żywności, nie mogą zostawiać nie strze­żonego stada. Muszę też uprawiać na kawałku pola zboże dla własnych potrzeb. Pracują ciężko, żeby żyć uczciwie i nie okradać bliźniego. Chociaż Gavino jest jeszcze mały, pilnował owiec, ja zaź będę uprawiał zimię, przycinał pędy winnej latorośli i pracował przy gaju oliwnyktóry już zacząłem1 sadzić... Sama pani widzi, że nie mogę robić tego wszystkiego pilnując jednocześnie owiec. Nie strzeżone, mogłyby zniszczyć mi winną latorośl lub zboże, a przecież nie możemy cały rok pozostać bez chleba. Ga- vino będzie pilnował owiec. Ja zajmę 6ię innymi pracami, żeby zdobyć wyżywienie dla jego młodszego rodzeństwa... Nie mam pieniędzy, żeby zapewnić im środki utrzymania. Gotówka, jaką otrzymuję za owcze mleko, wystarcza za­ledwie na kupno ubrania i tego, czego my, pasterze, nie wytwarzamy. Ziemniaki, zboże, cebulę, groch mifezę pro­dukować sam... Przykro mi, że go zabieram, ale bez niego nie mogę sobie poradaić. Taka była zawsze nasza paster­ska dola. Bandyci są wszędzie i pani dobrze o tym wie.

              Gavino jest jeszcze za mały. Jakże będzie mógł strzec owiec przed bandytami? Jego obecność nie zda się na nic... Tu nauczy się życia, zanim będzie musiał się z him zmie­rzyć. Jeszcze nie urosły mu skrzydła do lotu.

              Cóż pani wie o naszym życiu? Pasterze fruwają bez skrzydeł. — Jego głos brzmiał zdecydowanie. — Do pilno­wania owiec chłopiec nie musi być duży. Co do bandytów, wystarczy czyjaś obecność. Jeśli zajdzie potrzeba, z pew­nością wystarczy mu siły, żeby mnie zawołać. Moja za­groda nie jest zbyt duża. Ale owce w pogoni za lepszą trawą lub żołędziami szybko zmieniają pastwisko. Często, j żeby schronić się przed wiatrem, zaszywają się w doli- j nach i niespodziewanie znikają. Gdy pracuję na jednym | krańcu mego pola, a owce oddalają się na przeciwny, 1 bandyci i lis łatwo mogą wyrządzić mi szkodę... Lis! Tak! I Lis! Z jego strony jesteśmy stale narażeni na ogromne I niebezpieczeństwo. Jest szczególnie groźny dla małych | owieczek. Porywa je. Jagnię dla takiego biednego jak ja j pasterza to nie byle co. Niech pani sobie wyobrazi, że my, pasterze, wbrew temu, co się mówi, nie żywimy się mię- I sem jagnięcia. To tylko złodzieje jedzą go do syta. Za pie- j niądze otrzymane za jagnię mogę kupić chleba i makaro- I nu i żywić rodzinę przez dziesięć dni... Dlatego muszę ] dbać o małe, które urodzą się w mojej owczarni  Nie bę­dzie on pierwszy i ostatni... Ja również spędziłem dzieciń- £ stwo w podobny sposób. Dzieciństwo! Ba! Musiałem stać 9 się przedwcześnie dorosły, a starsi wykorzystywali mnie, ' żebym pilnował owiec w środku zimy, chroniąc je przed 9 atakami lisa... Sam też musiałem zajmować się stadem, -j chociaż wówczas potrzebowałem bardziej matczynego niż T. owczego mleka.

Zapanowało ogólne milczenie, jakby nikt nie był w sta- i nie sprzeciwić się sile jego woli. Nauczycielka i uczniowie ! wsłuchiwali się w tę okrutną ciszę.

Potrafię zrobić z niego dobrego pasterza. Nauczę go, jak się uzyskuje mleko, ser i mięso. Nie może zostać w szkole. Musi myśleć o tym, żeby się wyżywić. Kiedy do- j rośnie, zanim pójdzie do wojska, zrobi piątą klasę jak wielu innych pasterzy. Nauka jest dla bogatych: służy ; lwom, a my jesteśmy jagniętami..

Koledzy słuchali gwałtownych i ostrych słów mojego ' ojca, niczym pierwszych grzmotów zwiastujących burzę, : jaka miała przetoczyć się nad ich przyszłym życiem.

Stałem przed tablicą cały sparaliżowany, jakby mowa ojca przygwoździła mnie do podłogi. Nie mogłem nic zro­bić przeciwko tej okrutnej rzeczywistości. Płakałem tylko i trzymałem się kurczowo nauczycielki z nadzieją, że z ho-

 

ryzontu zniknie groźny błysk, który zapłonął w oczach ojca, i ucichnie grzmot, który wydobywał się z jego ust, a teraz roznosił się po klasie i raził umysły uczniów ni­czym ponura wizja przyszłości.

Stałem oparty o nauczycielkę, z głową pochyloną na prawe ramię. Szybko gdzieś zniknął ów straszny błysk, a grzmot, który zdawał się zapowiadać okrutną przyszłość, ucichł, przetaczając się na lasy i pola. Widziałem już je oczami wyobraźni. Nauczycielka pozwoliła mi trochę po­płakać, ale zaraz. zaczęła przekonywać mnie do smutnej rzeczywistości. Tłumaczyła mi:

              Zostaniesz pasterzem. Ojciec nauczy eię doić owce i krowy. Są bardzo ładne, wiesz o tym? Na polach rosną kwiaty, trawa i tyle drzew, a na nich pełno ćwierkają­cych i śpiewających ptaków. Wiją gniazdka w krzakach, na ziemi, na drzewach. Znajdziesz ich tyle, ile zechcesz! Tu w Siligo nie ma tego wszystkiego!

Mówiła -te słowa szeptem, głaszcząc mnie po włosach i starając się ukoić mój płacz. Wycierała mi łzy 9woją chusteczką. Ojciec stał sztywny w swym pasterskim ubra­niu. Czekał, aż pogodzę się z prawdą, którą zbyt wcześnie poznałem. Jednakże przez jego powierzchowną pewność siebie przenikało zakłopotanie. I jakby chciał je w sobie przezwyciężyć, usiłował, popychając mnie do wyjścia, usprawiedliwić się przed nauczycielką i uczniami, których oszołomiły jego słowa.

              Jest mi potrzebny, bez niego nie zdołam utrzymać rodziny. Ot co! Gdyby rząd opłacał mi człowieka do pil­nowania owiec albo pomógł mi w inny sposób, pozwolił­bym mu się uczyć. Chłopiec jest mój. Czego chce ten ich cały rząd? Żebym wysyłając go do szkoły, naraził pozo­stałe dzieci na głodową śmierć? Nie, o nie! Zabieram chłopca i będzie mi pomagał, bo nie mogę postąpić ina­czej. Ciekaw jestem, co mi zrobi to podłe prawo? Mam spokojne sumienie. To prawo nie jest w porządku wobec mnie. Chce wprowadzić obowiązkowe nauczanie. Obowiąz­kowa jest tylko bieda.

Słyszą-c wciąż jeszcze głos ojca, ze łzami w oczach spojrżałem uważnie po raz ostatni na klasę, jakbym chciał ją ze sobą zabrać. Szybko przebiegłem wzrokiem po ław­kach. Pożegnałem w myśli wszystkich kolegów, utrwalając ich obraz w pamięci. Jeszcze raz zerknąłem na przedmio­ty, które najbardziej przemawiały do mojej wyobraźni: tablicę, katedrę, mapy.

              Do widzenia pani.

              Bądź dzielny, Gavino! — wyszeptała nauczycielka. Jej uśmiechnięta twarz znikała powoli za drzwiami.

Po wyjściu z klasy poczułem się nagle jak zając wypło­szony z nory, ścigany przez psy, pod obstrzałem myśli­wych, których nie widzi. Ich kule dosięgają go i ranią. Gdy schodziłem po schodach ratusza, gdzie mieściła się szkoła, w mojej głowie dźwięczały słowa i zdania wypo­wiedziane przez tatusia: — Będzie pilnował owiec, gdy ja będę uprawiał ziemię pod zboże... przycinał pędy win­nej latorośli... żeby wyżywić jego młodsze rodzeństwo... Jest z nich najstarszy i musi myśleć o tym, żeby urośli i nie pomarli z głodu...

Kochałem moje siostry i braci i nie chciałem, żeby umarli z głodu. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że grozi im niebezpieczeństwo, a oni proszą mnie, żebym posłuchał ojca. Dlatego też po krótkim płaczu pogodziłem się z no­wą rzeczywistością i nie czułem do ojca żalu. A czas, któ­ry minął od opuszczenia szkoły do przyjścia do domu, po­zwolił mi pogodzić się z koniecznością wyjazdu.

              Mariantóó!! Mintóó! — zawołał ojciec, wchodząc do domu.

              Jestem — odpowiedziała ze strychu zaniepokojona mama. Naszykowała zapasy żywności dla ojca i dla psa i ładowała je do wełnianej torby.

              Przygotuj Gavina. Pośpiesz się! Zabieram go ze sobą w pole — krzyknął ze wściekłością. Mama nic nie odpo­wiedziała. Być może, wiedziała o tym wcześniej. W niecałe pół godziny zmieniłem zupełnie wygląd: barchanowe spod­nie, buciory i kurtka. Przypominałem orawdziwego paste-

 

rza! Tymczasem ojciec osiodłał osła. Otworzył gwałtownie drzwi i wpadł do domu. — Jesteś gotowy? — W odpowie­dzi skierowałem się bez słowa do wyjścia. Objuczony osioł czekał na wymarsz. Przywiązany do kółka w murze, bił kopytami o ziemię, tłukąc się w porośnięty gęstą sierścią brzuch. Machał przy tym ogonem, szykując się do drogi. Ojciec odwiązał go z postronka. Przytrzymał. Położył, na ziemi powróz i posadził mnie na grzbiecie zwierzęcia. Chwyciwszy osła lewą ręką za grzywę, sam szybko na niego wskoczył i usadowił się wygodnie w siodle. Wypro­stował się i zwisającymi nogami poszturchiwał zwierzę. Machając powrozem wprawił w ruch nasz „pojazd" i skie­rował go ku drodze wiodącej do owczarni.

Siedząc na grzbiecie osła, wsłuchiwałem się w milczeniu w jego trucht i kołysałem się zgodnie z rytmem jego kro­ków, obijając się o plecy ojca. Odziany w welwetową kurtkę, wydał mi się po raz pierwszy silny i dobrze zbu­dowany. Wkrótce potem przejeżdżaliśmy obok szkoły. Ileż myśli kłębiło się wówczas w mojej głowie? Ale nie by­łem już uczniem. Stałem się pasterzem. Osioł wciąż stukał kopytami, pozostawiając w tyle szkołę i mych kolegów, których na zawsze zachowałem w pamięci. Odwróciłem się i z grzbietu zwierzęcia patrzyłem na szkołę. Podskakując przy każdym jego ruchu, odnosiłem wrażenie, że szkoła cała drży, jakby słowa ojca poruszyły nią niczym trzęsienie ziemi. Wkrótce nawet szczyt jej dachu zniknął z mego po­la widzenia. I tylko głęboko w wyobraźni utrwalił mi się jej żywy obraz. Pozostawiając za sobą ostatnie chaty Si- ligo, znaleźliśmy się po jakimś czasie w otwartym polu.

Osioł dreptał szybko po piaszczystej i wysypanej żwirem drodze. Stawiając ostrożnie kopyta między kamieniami, pospiesznie oddalał się od Siligo: wiózł mnie zupełnie tak samo jak żarcie dla psa, paszę dla świń czy nasiona, któ­rymi ojciec zasiewał ugór. Ja też czułem się podobny do ziarna. Miałem wzejść samotnie na naszym polu, zgodnie z rządzącymi tu prawami przyrody, obowiązującymi zresz­tą wszystkich sardyńskich pastuszków.

Dzień był piękny i przejażdżka bardzo mi się podobała.

 

Siedząc na ośle i kołysząc się w rytm jego kroków, odno- |.j siłom wrażenie, że dalekie doliny i góry poruszają się, 1 jakby wykonywały powitalny taniec.. Bardzo mnie to ba- I wiło. Jednak obraz Siligo szybko odżył w mojej pamięci. 1 Słowa nauczycielki i mego ojca dźwięczały mi w uszach. | Ale miały już dla mnie zupełnie inne znaczenie: napawały • I mnie otuchą i dodawały odwagi.

Po drodze od czasu do czasu spotykaliśmy pasterzy. Po- J zdrawiali ojca utartymi zwrotami, często tylko coś mru­cząc lub czyniąc powitalne gesty, aby nie przechodzić obok siebie w milczeniu. Na tej drodze musieli się ze sobą spo­tykać, zbliżali się wzajemnie i zapominali, przynajmniej j na chwilę, o nieufności, jaką zwykle do siebie żywili.

Niekiedy wręcz rodziła się przyjaźń. Wprawdzie zdarza- ło się to rzadko, ale niektórzy nie ograniczali się do zwy­czajowych pozdrowień, do jakich zmuszały; ich okolicz­ności.

              Będziesz mógł wreszcie spokojnie uprawiać ziemię — powiedział jeden z nich. — Teraz, gdy jest was dwóch, będzde wam dużo łatwiej, w jedności siła... A poza tym chłopak nabierze od dziecka dobrych nawyków, nie wy- kolei się i nauczy się naszego zawodu.

              Ba! Wcześnie się zabrałeś do poskromienia źrebaka. Miejmy nadzieję, że będzie posłuszny — powiedział inny pasterz, oddalając się na swym ośle w przeciwną stronę. . Nie przestał mówić, dopóki nie zniknął nam z oczu.

              Jak możesz takiego małego chłopca wywozić na po­le? — zapytał jeszcze inny. — Chcesz go oderwać od matki niczym cielę od krowy?

Ojciec, zajęty swoimi sprawami, nie zwracał uwagi na tę gadaninę. Opętany manią pracy, popędzał osła, uderza­jąc go buciorami.

Po półtoragodzinnym truchcie dotarliśmy do naszej cha­ty tfa początku pokazał się moim oczom jej nieruchomy słomiany dach. Otaczające ją drzewa, które kołysał wiatr, wydawały się ją pieścić swym gęstym listowiem. Powitał nas szczekaniem pies Rusigabedra, wybiegając nam na­przeciw. Skakał i merdał ogonem. Stawał na tylnych ła-

 

pach i węszył jedzenie. Wreszcie nasz „pojazd" zatrzymał się na podwórku przed chatą. Ojciec zszedł z osła i posta­wił mnie na ziemi. Chata, której dotąd nie miałem okazji zbyt często oglądać, wydała mi się ładna. Pobiegłem, żeby ją lepiej zobaczyć. Wszedłem drzwiami wychodzącymi na południe i moje spojrzenie spoczęło na suficie i stropie, które pokrywała sadza. Ze środka kamiennego paleniska unosił się do komina dym. Pozostawiony przez tatusia ogień nie wygasł: żarzyły się węgle i popiół. Dmuchając rozniecił go i rozgrzaliśmy sobie skostniałe z zimna ręce.

Teraz rozpalimy ogień i przygotujemy sobie jedze­nie — powiedział tatuś. — Chodźmy po drzewo.

Przynieśliśmy drzewa, a Rusigabedra towarzyszył nam przez cały czas. Ojciec poszedł zdjąć ładunek z osła, przy­wiązanego do dębu. Uwolnił go od ciężaru i puścił luzem. Zaraz sięgnął po torbę z zapasami. Przytrzymując ją rę­kami, oparł o brzuch i wniósł do chaty. Następnie położył na ziemi. Pies szalał z radości. Ojciec rzucił mu placek z otrąb, który Rusigabedra chwycił zębami stojąc na tyl­nych łapach. Wyjął również nasze zapasy. Odgrzał na ogniu chleb i starannie przygotował obiad.

Po pierwszym posiłku w chacie nadeszła pora na po­znanie naseego gospodarstwa. Tak oto rozpoczynała się pasterska szkoła. Na początku ojciec nauczył mnie, jak orientować się w polu i w lesie. W czasie tego obchodu starał się za wszelką cenę utrwalić w mojej pamięci cha­rakterystyczne cechy naszego pola. Zwracał mi uwagę na dęby, które wyróżniały się kształtem, wysokością, pochy­leniem czy też jakimiś wadami, jak dziury lub garby. Na głazy lub krzaki. Dzięki doświadczeniu potrafił pokazać mi istniejący między nimi związek: zwracał moją uwagę na ich miejsce w krajobrazie, żebym mógł, gdy znajdę się sam lub gdybym zabłądził, określić stałe punkty orien­tacji.

Musisz poznać każdy skrawek naszego pola i lasu, dobrze zapamiętać znaki szczególne drzew, jeżyn, dębów,

 

 

całego terenu i jego ukształtowanie. Pozostaniesz tu sam i musisz umieć się orientować w każdym miejscu, gdzie się znajdziesz. Widzisz ten gruby dąb, tara daleko? Nazy­wa się s'dt;ure manna. A tę dolinę nazywają su addiju de su palone. A tamto pokryte lasem wzgórze nosi nazwę su montiju de su carrasu. A ta mała polana to su pianu de su aladerru. Góra, która rozpościera się nad nami, to Monte Santu. A te dwie skały u jej podnóża nazywają się sa rocca de thiantina i sa rocca de su nidu de s'intusu (skała sępiego gniazda). Miejscowość nazywa się Badde- vrustana. Jak widzisz, nasi przodkowie nazywali po swo­jemu poszczególne miejsca na tej ziemi. Te wszystkie punkty nie tylko posłużą ci do orientacji, ale także po­zwolą ci, jeśli cię o to spytam, określić mi dokładnie, gdzie znajduje się stado, osioł ozy inne zwierzęta. Teraz na przykład nasze owce pasą się na issu addiju de s'am- pidda, a osioł na sa tuppa de sos suesos.

Słuchałem uważnie, niczym oczarowany, objaśnień ojca i jego „naturalnej matematyki". Jego usta przypominały mi kuźnię, w której wykuwa się rzeczywistość, a ja obser­wowałem jej cudowne powstawanie. Ojciec wydawał mi się twórcą tego świata, który budował za pomocą słów. W czasie pierwszej lekcji dotarliśmy do issu addiju de issa ampidda, do naszego stada liczącego 19 owiec i psa.

Taki był wówczas nasz dobytek. Oprócz tego posiadaliś­my jeszcze kilka jagniąt. Ojciec wziął jedno z nich na ręce, żebym mógł go dotknąć i je pogłaskać. Miało miękką -i poskręcaną w loki wełnę. Oddychało z trudem. Serce tłukło mu się pod żebrami. Beczało i dyszało. Kiedy przy­ciskałem je do piersi i głaskałem, jedna z owiec, przeraź­liwie becząc, kręciła się koło nas niespokojnie.

To matka — ojciec skorzystał z okazji, żeby uzupeł­nić lekcję., Wypuściłem z rąk jagniątko, a ono natychmiast podbiegło do owcy i wepchnęło swój pyszczek pod jej wy­mię, energicznie je podbijając. Bodło ją gwałtownie. Ssało żarłocznie i przyciskało silnie wymię językiem. Matka pyskiem pieściła jego zadek. Owieczka z podniecenia krę­ciła ogonkiem. — Właśnie teraz ssie — objaśnił tatuś.

 

Początkowo, gdy ojciec udawał się do Siligo, żeby od­stawić mleko lub przywieźć zapasy, nigdy nie zostawiał mnie samego w owczarni. Zabierał mnie zawsze ze sobą i często zostawiał we wsi na jeden lub dwa dni. Postępo­wał tak, chcąc stopniowo i bez wstrząsów przyzwyczaić mnie do samotnego pasterskiego życia. Dni spędzone na wsi napawały mnie radością. Odnawiałem przyjazne sto­sunki z kolegami z Siligo, ale potem ojcu nie przychodziło łatwo zabierać mnie z powrotem do owczarni.

              Wracasz ze mną na pole?

              Nie.

              Czy wiesz, że znalazłem w krzakach gniazdo kosa z czterema jajami?

              Jak wyglądają? Powiedz mi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin