1126. DUO Gates Olivia - W otchłani zmysłów.pdf

(793 KB) Pobierz
Olivia Gates
W otchłani zmysłów
Tłu​ma​cze​nie:
Kry​sty​na Ra​biń​ska
PROLOG
Obu​dził się. Zno​wu ota​cza​ła go ciem​ność.
Po​licz​ki miał mo​kre, ser​ce wa​li​ło mu jak osza​la​łe, wo​ła​nie taty i mamy roz​dzie​ra​ło
gar​dło.
– Wsta​waj, Li​czy​dło.
Kie​dy pierw​szy raz usły​szał ten ja​do​wi​ty głos, z prze​ra​że​niem po​my​ślał, że do sy​-
pial​ni wszedł ktoś obcy, lecz szyb​ko się prze​ko​nał, że rze​czy​wi​stość jest sto​kroć po​-
twor​niej​sza. Nie znaj​do​wał się już w domu, lecz w ja​kimś wą​skim, dłu​gim po​miesz​-
cze​niu bez okna. Z rę​ka​mi zwią​za​ny​mi na ple​cach le​żał na ubi​tej lo​do​wa​tej zie​mi.
– Wy​glą​da na to, że Li​czy​dło chce obe​rwać – ode​zwał się dru​gi głos.
Na​zy​wa​li go Li​czy​dłem. Dla​te​go go po​rwa​li. Bo po​tra​fił świet​nie li​czyć.
On nie tyl​ko „po​tra​fił świet​nie li​czyć”. On był cu​dow​nym dziec​kiem ob​da​rzo​nym
wy​bit​ny​mi zdol​no​ścia​mi ma​te​ma​tycz​ny​mi. Po​pra​wił ich oczy​wi​ście i wte​dy wy​mie​-
rzy​li mu pierw​szy po​li​czek. Ude​rze​nie było tak sil​ne, że omal nie prze​trą​ci​li mu kar​-
ku. Za​to​czył się na ścia​nę.
Po​czuł gniew. Oświad​czył, że je​śli zwró​cą go ro​dzi​com, nie po​wie, że od​wa​ży​li się
pod​nieść na nie​go rękę. Obaj opraw​cy wy​buch​nę​li sza​tań​skim śmie​chem. Po​tem je​-
den z nich stwier​dził, że tego dzie​cia​ka bę​dzie trud​niej zła​mać, niż im się wy​da​wa​-
ło.
Upie​rał się jed​nak, że nie na​zy​wa się Li​czy​dło, a wte​dy wy​mie​rzy​li mu dru​gi po​li​-
czek, jesz​cze moc​niej​szy.
Le​żał na zie​mi, drżąc ze stra​chu i bez​sil​nej zło​ści.
– Już ni​g
dy nie zo​ba​czysz ro​dzi​ców – usły​szał. – Ni​g
dy stąd nie wyj​dziesz. Te​raz
na​le​żysz do nas. Je​śli bę​dziesz na​tych​miast wy​ko​ny​wał każ​dy roz​kaz, nie zo​sta​niesz
uka​ra​ny. Przy​naj​mniej nie aż tak bar​dzo.
Ale on nie słu​chał roz​ka​zów, obo​jęt​nie, jak cięż​ka spo​ty​ka​ła go kara. Miał na​dzie​-
ję, że się znu​dzą i ode​ślą go do domu. Kaci jed​nak sta​wa​li się co​raz bru​tal​niej​si,
a za​da​wa​nie mu cier​pie​nia i upo​ka​rza​nie go spra​wia​ło im przy​jem​ność. W koń​cu
jego na​dzie​ja, że kie​dyś ge​hen​na się skoń​czy, za​czę​ła słab​nąć.
– Po​zwo​li​my mu dziś wy​brać so​bie karę?
Męż​czyź​ni rże​li ze śmie​chu. Przez szpar​ki mię​dzy spuch​nię​ty​mi po​wie​ka​mi le​d
wo
wi​dział ich syl​wet​ki.
Do​tar​ło do nie​go, że ma​rze​nie, dla któ​re​go tak dłu​go zno​sił tor​tu​ry fi​zycz​ne i psy​-
chicz​ne, ni​g
dy się nie speł​ni. Opraw​cy nie prze​sta​ną się nad nim znę​cać, ro​dzi​ce go
nie ura​tu​ją, nikt mu nie po​mo​że. Bę​dzie tyl​ko co​raz go​rzej. Je​śli tak ma wy​glą​dać
jego dal​sze ży​cie, to on już nie chce żyć. Ale na​wet nie mógł się za​bić. W celi miał
tyl​ko me​ta​lo​we mi​ski na brud​ną wodę i ja​kąś nie​okre​ślo​ną maź oraz ku​be​łek słu​żą​-
cy za ubi​ka​cję. Uciecz​ka po​przez śmierć też była nie​moż​li​wa. Chy​ba że…
W ułam​ku se​kun​dy zro​dził się w jego umy​śle prze​wrot​ny plan. Może je​śli za​cznie
wy​ko​ny​wać po​le​ce​nia, po​my​ślą, że go zła​ma​li i wy​pusz​czą z celi?
Wte​dy spró​bu​je uciec.
Albo umrze, pró​bu​jąc uciec.
Je​den z ol​brzy​mów kop​nął go w że​bra.
– Wsta​waj, Li​czy​dło.
Za​ci​ska​jąc zęby z bólu, pod​niósł się z zie​mi.
Roz​legł się prze​ra​ża​ją​cy re​chot.
– He. He. Li​czy​dło wresz​cie się słu​cha.
– Zo​ba​czy​my, czy rze​czy​wi​ście. – Dru​gi po​twór zbli​żył ohyd​ną gębę do jego twa​-
rzy. Miał nie​świe​ży od​dech. – Jak ci na imię, chłop​czy​ku?
Żółć pod​je​cha​ła mu do gar​dła. Ostat​nim wy​sił​kiem woli prze​łknął śli​nę.
– Li​czy​dło.
Chlast z otwar​tej ręki w bo​lą​cy od ude​rzeń po​li​czek, cho​ciaż może nie tak moc​ny
jak po​przed​nio. Zgod​nie z obiet​ni​cą i tak mnie ka​rzą, tyl​ko lżej, po​my​ślał.
– Dla​cze​go tu​taj je​steś?
– Bo po​tra​fię spraw​nie li​czyć.
– Co bę​dziesz ro​bił?
– Wszyst​ko, co mi ka​że​cie. – Ko​lej​ny po​li​czek. Dzwo​nie​nie w uszach, za​wrót gło​-
wy. – Na​tych​miast – do​koń​czył.
W sła​bym świe​tle prze​świe​ca​ją​cym z ze​wnątrz do​strzegł, jak wy​mie​nia​ją uśmie​-
chy peł​ne zło​śli​wej sa​tys​fak​cji. Uwie​rzy​li, że uda​ło im się go zła​mać.
Wy​pad​ki po​to​czy​ły się, jak prze​wi​dział. Kaci wy​wle​kli go z celi. Zbyt sła​by, aby iść
o wła​snych si​łach, wi​siał mię​dzy nimi, bo​sy​mi sto​pa​mi i ko​la​na​mi wy​sta​ją​cy​mi przez
dziu​ry w no​gaw​kach szo​ro​wał po zim​nym bru​ku.
Ką​tem oka zo​ba​czył po​ciem​nia​łe ka​mien​ne łuki wspar​te na ko​lum​nach, nad nimi
sza​re nie​bo i skłę​bio​ne chmu​ry. Bu​dow​la przy​po​mi​na​ła śre​dnio​wiecz​ny wa​row​ny
za​mek z jed​nej z gier kom​pu​te​ro​wych, ja​kie do​stał od taty. Jego in​te​re​so​wa​ło jed​-
nak tyl​ko to, że mur wi​docz​ny mię​dzy łu​ka​mi był sto​sun​ko​wo ni​ski i chy​ba do prze​-
sko​cze​nia.
– Zbliż się do muru, a po​sie​dzisz w celi dwa razy dłu​żej niż te​raz – ostrzegł je​den
z drę​czy​cie​li.
Za​nim za​czął bła​gać, by go za​bi​li i po​ło​ży​li kres jego udrę​ce, otwo​rzy​li ogrom​ne
drew​nia​ne drzwi, prze​cią​gnę​li go przez próg i ci​snę​li na pod​ło​gę.
Kie​dy w koń​cu pod​niósł gło​wę, zo​ba​czył, że znaj​du​ją się w ogrom​nej sali z rzę​da​-
mi sto​łów, a przy nich w mil​cze​niu sie​dzą chłop​cy, któ​rzy te​raz od​wró​ci​li gło​wy
w stro​nę wej​ścia.
– Ta gni​da to nowy na​by​tek. Je​śli zo​ba​czy​cie, że robi coś nie​do​zwo​lo​ne​go, ma​cie
o tym na​tych​miast mel​do​wać. Opła​ci się.
Po tych sło​wach straż​ni​cy wię​zien​ni od​wró​ci​li się i wy​szli, a on zo​stał na klęcz​-
kach przed no​wy​mi ko​le​ga​mi mie​rzą​cy​mi go tak​su​ją​cym wzro​kiem. Ra​dość, że nie
jest tu sam, trwa​ła tyl​ko chwi​lę. Wie​dział, że chłop​cy po​tra​fią być okrut​ni w sto​sun​-
ku do młod​szych i słab​szych. Rzut oka wy​star​czył, aby stwier​dzić, że praw​do​po​dob​-
nie jest naj​mniej​szy i naj​młod​szy w ich gro​nie. Wro​dzo​na duma do​da​ła mu sił. Pod​-
niósł się i sta​nął na chwiej​nych no​gach. Chłop​cy z po​wro​tem za​bra​li się do je​dze​nia.
Po​czuł nie​wy​sło​wio​ną ulgę.
Roz​ma​wia​li szep​tem.
Czy​li boją się ode​zwać gło​śniej, po​my​ślał. Są ta​ki​mi sa​my​mi więź​nia​mi jak ja.
Wszy​scy zo​sta​li zła​ma​ni.
Za​pach je​dze​nia po​wo​do​wał bo​le​sny skurcz w żo​łąd​ku. Zmo​bi​li​zo​wał całą siłę
woli, aby nie po​włó​czyć no​ga​mi i skie​ro​wał się do źró​dła owych woni.
Wła​śnie kie​dy usi​ło​wał do​się​gnąć uchwy​tu cięż​kiej po​kry​wy ko​tła, ja​kaś ręka
unio​sła ją i zdję​ła. Nie sły​szał jed​nak, aby kto​kol​wiek się do nie​go zbli​żał.
Obej​rzał się i zo​ba​czył chło​pa​ka z ogo​lo​ną gło​wą i czar​ny​mi świ​dru​ją​cy​mi ocza​mi,
star​sze​go od sie​bie i wy​ro​śnię​te​go. Wzro​stem do​rów​ny​wał jego ojcu. Nie czuł się
jed​nak za​gro​żo​ny ani onie​śmie​lo​ny, prze​ciw​nie, obec​ność tam​te​go do​da​ła mu otu​-
chy.
– Duch – przed​sta​wił się wy​ro​stek. – A ty?
Na koń​cu ję​zy​ka miał swo​je praw​dzi​we imię, lecz się opa​mię​tał. Chło​pak mógł
prze​cież za​sta​wić na nie​go pu​łap​kę, spro​wo​ko​wać do zro​bie​nia „cze​goś nie​do​zwo​-
lo​ne​go”, do​nieść komu trze​ba i do​stać na​gro​dę.
– Li​czy​dło.
Chło​pak uniósł brwi.
– To two​ja spe​cjal​ność? Nie masz prze​cież wię​cej niż sie​dem lat.
– Osiem – spro​sto​wał.
Wy​raz oczu Du​cha zła​god​niał.
– Mie​sięcz​na gło​dów​ka, a w two​im przy​pad​ku to były na​wet trzy mie​sią​ce, od​bi​ja
się na wy​glą​dzie. Te​raz mu​sisz się do​brze od​ży​wiać, że​byś urósł i zmęż​niał.
– Jak ty?
Ką​ci​ki ust chło​pa​ka za​drga​ły.
– Jesz​cze nie skoń​czy​łem ro​snąć – od​parł.
Duch na​ło​żył do mi​ski mię​sa z wa​rzy​wa​mi, któ​re pach​nia​ło nie​biań​sko w po​rów​-
na​niu z nie​moż​li​wą do prze​łknię​cia bre​ją, któ​rą go kar​mio​no przez – jak się wła​śnie
oka​za​ło – ostat​nie trzy mie​sią​ce. Zo​rien​to​wał się, że stra​cił ra​chu​bę cza​su. Po​tem
na​peł​nił dru​gą mi​skę dla sie​bie i kiw​nął na nie​go, aby szedł za nim.
– Je​śli w tak mło​dym wie​ku nada​li ci imię zgod​ne z two​imi zdol​no​ścia​mi, to mu​sisz
być cu​dow​nym dziec​kiem.
Duma go roz​pie​ra​ła. Na​wet po tym, jak opraw​cy za​bra​li mu toż​sa​mość i odar​li
z god​no​ści, ten po​tęż​nie zbu​do​wa​ny chło​pak z ocza​mi prze​ni​kli​wy​mi jak pro​mie​nie
rent​ge​na, umie​ją​cy po​ru​szać się bez​sze​lest​nie, po​znał się na nim.
W przy​pły​wie od​wa​gi za​py​tał:
– Ile masz lat?
– Pięt​na​ście. Tra​fi​łem tu, jak mia​łem czte​ry.
Duch od razu od​po​wie​dział na py​ta​nie, któ​re on do​pie​ro za​mie​rzał za​dać. Czy​li
opraw​cy mó​wi​li praw​dę.
Ni​g
dy nie opu​ści tego miej​sca.
Do​tar​li do dłu​gie​go sto​łu. Duch ge​stem po​ka​zał mu, by usiadł. Sie​dzia​ło tam już
pię​ciu chłop​ców w róż​nym wie​ku, ale wszy​scy byli od nie​go star​si. Duch zaś był
z nich naj​star​szy. Chłop​cy ście​śni​li się, ro​biąc mu miej​sce. Le​d
wie po​ru​sza​jąc war​-
ga​mi, aby straż​ni​cy się nie zo​rien​to​wa​li, Duch do​ko​nał pre​zen​ta​cji: Li​czy​dło. Po​tem
każ​dy się przed​sta​wił: Bły​ska​wi​ca, Ko​ści, Szyfr, Mą​dra​la, Dżo​ker.
Je​dząc, wy​py​ty​wa​li go o prze​szłość. Pró​bo​wał ich prze​chy​trzyć, mó​wił praw​dę,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin