Stefan Chwin - Dolina Radosci.pdf

(1694 KB) Pobierz
STEFAN CHWIN
Dolina Radości
TYTUŁ
Życie każdego człowieka jest baśnią napisaną przez Boga.
Hans Christian Andersen
Życie jest formą istnienia białka.
Włodzimierz Iljicz Lenin
Najbardziej interesującą powierzchnią w świecie jest twarz ludzka.
Georg Christoph Lichtenberg
Rynek w Monachium
Człowieka, który ma stanąć jutro przed sądem, ujrzałem po raz pierwszy, trzynastego
września koło godziny dwunastej na rynku w Monachium, gdzie właśnie
przechodziłem w drodze na posterunek policji cesarskiej przy Salzburgerstrasse.
Stał w słońcu na drewnianej skrzynce, patrząc w błękitną głębię ulicy, ale jego oczy
wyglądały tak, jakby nie widział niczego. Wyobraża pan to sobie, pułkowniku
Hartmann? Wyjść na ulicę z białą twarzą pokrytą pudrem, z potarganymi włosami na
głowie, w długiej, staroświeckiej kapocie z grubego sukna, obsypanej błyszczącym,
srebrnym proszkiem, stanąć na skrzynce w starych, popękanych butach z cholewami
pomalowanymi srebrną farbą i jeszcze na dodatek w wyciągniętej dłoni trzymać jakiś
pognieciony list, a wszystko tylko po to, by ktoś łaskawie wrzucił parę monet do
kapelusza!
Gdy go ujrzałem po raz pierwszy, wyglądał zupełnie jak Kaspar Hauser – pamięta
pan – ten tajemniczy znajda ze starej niemieckiej legendy, którego – jak nam w
dzieciństwie opowiadano – jakiś nieznany mężczyzna najpierw trzymał przez całe
lata w ciemnej piwnicy, bo chciał sprawdzić, czy chłopiec oddzielony od ludzi będzie
umiał mówić sam z siebie i dopiero pewnego słonecznego ranka wypuścił go na
rynek w starym mieście książęcym Ansbach.
Pyta pan, co ten „Kaspar” robił na placu przed ratuszem? Zawodem człowieka,
który stał na rynku w Monachium, było, pułkowniku Hartmann, milczenie. Jak
ustalono w toku śledztwa, człowiek ten wynajmował za marne grosze mansardę w
czteropiętrowej kamienicy Gruberów przy Landstrasse 12, gdzie mieszkał od paru
tygodni, nie zakłócając nikomu spokoju. Hedwiga Klosterheim, stara służąca, która
czasem u niego sprzątała, powiedziała nam coś niecoś o zajęciach, jakim się oddawał.
Codziennie rano – mówiła na przesłuchaniu w trzecim komisariacie – gdy promienie
wschodzącego słońca rozjaśniały niebo nad Monachium, siadał przed lustrem i z
polakierowanej na biało kasety, ozdobionej srebrnym monogramem „E. S.”,
wyjmował pędzle, gąbki, puderniczki, kłębki waty, szklane słoiczki, flakony,
puzderka, rozkładał to wszystko starannie na blacie mahoniowego stolika, odkręcał
jedną po drugiej perłowe nakrętki z francuskimi i angielskimi napisami, po czym
przystępował do pracy, o ile, rzecz jasna, to, czemu się oddawał, można nazwać
pracą.
Najpierw na czoło i szyję nakładał gruby podkład z kremu marsylskiego o mocnym,
migdałowym zapachu, od którego Hedwiga Klosterheim – jak wyraziła się podczas
przesłuchania – dostawała zawrotów głowy. Po każdym dotknięciu wilgotnej gąbki
twarz, zaróżowiona promieniami wczesnego monachijskiego słońca, nabierała
chłodnego, wapiennego odcienia, jakby z wolna opuszczało ją ciepłe jeszcze od snu
życie, które w nocy każdemu z nas nieprzyjemnie zabarwia policzki gorącym
rumieńcem. Potem na biały podkład szedł cielisty puder, którego drobiny skrzyły się
w słońcu jak szron na jesiennych astrach. Wreszcie, gdy skóra na twarzy i szyi miała
już barwę białego popiołu, Kaspar z rynku sięgał po miękką, smolistą kredkę,
przykładał ją do powieki, po czym śledząc każdy swój ruch w lustrze, tłustym
czubkiem miękkiego grafitu obrysowywał mocno kontur oczu, tak że po chwili obie
źrenice na tle białej, wapiennej twarzy wyglądały – proszę mi wybaczyć to
porównanie – jak ciemne sadzawki obramowane czarnym sitowiem rzęs.
A gdy już oczy były gotowe, wskazującym palcem delikatnie wybierał odrobinę
tłustej purpury z tureckiego słoiczka, na którym widniał rysunek błękitnej mątwy z
czerwonym okiem, po czym kilkoma kolistymi ruchami rozprowadzał gęsty róż tak,
że po chwili na wapiennych policzkach zakwitały karminowe stygmaty, które
większość z nas z pewnością uznałaby za oznakę nieuleczalnej gorączki. Nawet
ludzie o najtwardszym sercu musieli zmięknąć na widok nieszczęścia, które najpierw
przed lustrem starannie ozdabiało swoje policzki karminowymi znamionami udręki,
a potem, odpowiednio przystrojone w łachmany, wychodziło na rynek i stawało
bezczelnie na swojej drewnianej skrzynce.
Zawodem Kaspara z rynku było jednak, pułkowniku Hartmann, nie tylko milczenie.
Było nim także trwanie w bezruchu. Kupiec Dohrn i kaletnik Gesternheim, których
przesłuchaliśmy dwa dni po Hedwidze Klosterheim, zeznali, że na monachijskim
rynku zjawiał się zwykle koło południa, gdy przy straganach zbierało się coraz więcej
ludzi, wchodził na swoją pomalowaną srebrną farbą skrzynkę, po czym zastygał w
pozie tajemniczego znajdy ze starej niemieckiej legendy i trwał tak przez całe
godziny w słońcu i na wietrze.
W jasne dni, gdy lato dopalało się w cieple wrześniowego upału, wiejąc po ulicach
żółtym pyłem przekwitłych drzew, stał na swojej srebrnej skrzynce z pogniecioną
kartką w palcach niczym kamienna rzeźba, widoczny z daleka nad głowami
przechodniów, którzy nadchodzili od strony bramy miejskiej. Podziwiano go za
umiejętność trwania w wymownych pozach, zazdroszczono mu cierpliwości w
bezruchu, ale – powiedzmy to otwarcie – trochę też nim pogardzano, bo któż nie
odczuwa pogardy, a nawet odrazy na widok każdego znieruchomienia.
Kim był naprawdę Kaspar z rynku, nie wiedział nikt. Kogo to zresztą obchodziło?
Może ów mistrz cierpliwego bezruchu – jak czasem mówiono w piwiarni Hansona –
przybył do Monachium, szukając łatwego zarobku w żebraczej wędrówce przez całe
Niemcy, a może był to któryś z mieszkańców miasta, z sobie tylko wiadomych
powodów ukrywający tożsamość. Nikt też nie zastanawiał się nad tym, czy Kaspar
boleśnie odczuwa upokorzenia, jakich mu nie szczędzono.
Zawodem Kaspara z rynku było bowiem, niestety, nie tylko milczenie i trwanie
godzinami w bezruchu. Było nim także znoszenie razów. Ileż to wściekłej inwencji
wykazywali złośliwi przechodnie, by wytrącić go z równowagi, gdy tak całymi
godzinami, w starannie wystudiowanej pozie, stał na srebrnej skrzynce, wpatrzony w
błękitną głębię ulicy. Wdziałem, co z nim wyprawiali podpici, rozbestwieni
korporanci, którzy stawali przed nim na rozstawionych nogach z kaszkietem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin