Wiech
(Stefan Wiechecki)
Helena w stroju niedbałem
czyli
królewskie opowieści pana Piecyka
Ksiuty z Melpomeną
Wydanie polskie 1979.
Spis treści:
Helena w stroju niedbałem czyli królewskie opowieści pana Piecyka. 3
Ksiuty z Melpomeną 88
Zaczęło się to na trasie W-Z. Spotkałem na Krakowskim Przedmieściu pana Piecyka. Był zmęczony, miał zabłocone buty, ale na twarzy malowało się zadowolenie i jakby duma.
- Co pan tu robi, panie Teosiu? - zagadnąłem dawno nie widzianego miłego znajomego.
- Na dole byłem, na Mariensztacie, zobaczyć, jak robota przy tem nowem Kierbedziu leci.
- No i jakież pan wyniósł wrażenie?
- Starają się chłopaki, owszem, nie można powiedzieć. I tak, Bogiem a prawdą, zaczyna mnie się ta cała kompinacja podobać. Z początku myślałem, że to wszystko do cholery będzie podobne... Tranwaje i samochody, zaczem pod górę na Krakowskie, żeby do dziury w ziemi wjeżdżali i dopiero na Miodowej żeby ni z tego ni z owego wyskakiwali... zdawało mnie się to niepoważne... A teraz widzę, że owszem, że to może być nawet niezłe. Na przykład Józia kamienice będzie ze wszystkich stron widać, a do tej pory była schowana.
- Jakiego Józia? - zapytałem zaintrygowany.
- To pan nie wiesz, że ten dom pod Zamkiem do Poniatoszczaka Józia należał? Król mu go postawić kazał, żeby miał na wydatki.
- Nie rozumiem.
- Starożytnej historii pan w taki sposób nie znasz, ale za dużo by o tem było trzeba gadać. Gorzej, że inszy król, niejaki Goździk[1], w robocie tej Trasy W-Z przeszkadza.
- W jaki sposób?
- Posłuchaj pan, to się pan dowiesz. Jednego razu przyleciało na te budowę paru starszych facetów z bródkamy i w okularach i zaznaczają, żeby przestać kopać dziurę dla tranwai maszynamy, tylko ręcznie za pomocą łopat. Bo podobno parę tysięcy lat temu nazad, za króla Goździka, było w tem miejscu jakieś miasto i meble się po niem zostali. Faktycznie, jakby taka parowa kopaczka wjechała królowi Goździkowi do stołowego pokoju, mogłaby całe urządzenie w drebiezgi rozbebeszyć. Totyż roboty zostali wstrzymane, a uczone faceci szukają rzeczy po nieboszczyku Goździku.
Raz krzyk zrobili, że znaleźli cmentarz z tamtych czasów. A trzeba panu wiedzieć, że te staroświeckie warszawiacy nie chowali nieboszczyków w trumnach, tylko podobnież w garnkach, czyli tak zwanych urynach.
Totyż jak te prefesorowie znaleźli w gruzach garnek z kośćmi, mało ze skóry z radości nie powyskakiwali. Porozkładali te kości na słońcu i dawaj się jem przyglądać, mierzyć calówkamy i fotografie z nich zdejmać.
Ale przyszła jakaś baba, garnek jem odebrała i zaznacza:
„To moje naczynie - mówi. - W tem miejscu na Mariensztacie budkie z warzywem miałam i jak raz w pierwszy dzień powstania krupnik na żeberkach sobie gotowałam. Jak zaczęli strzelać, ma się rozumieć, uciekłam i krupnik ze wszystkiem musiał się wygotować, a potem ziemia garnek przysypała, ale w piekle bym go poznała...”
I poszła z garnkiem, zostawiła jem tylko żeberka. Oni to właśnie w charakterze rzadkich zbiorów do muzeum podobnież zostaną zabrane.
Powyższa opowieść pana Teosia o żeberkach króla Goździka sprawiła, że zacząłem nalegać, by mi skreślił pokrótce historię pałacu „Pod Blachą”. Zgodził się, acz niechętnie.
To co mówił, było tak oryginalne, że niezwłocznie wyjąłem notatnik, ołówek i począłem z zapałem stenografować nie znane dotychczas nikomu komentarze do dziejów panowania ostatniego naszego króla.
Z pogawędki, jaka się przy tym między nami wywiązała, pan Piecyk doszedł do wniosku, że jeśli chodzi o historię, stanowię niezwykły wprost okaz ciemnej masy, którą podjąłby się w szeregu wykładów z grubsza chociaż w tej dziedzinie oświecić.
Rzecz prosta, przystałem entuzjastycznie. Prelekcje rozpoczęły się zaraz nazajutrz, a wkrótce ze stenograficznych notatek moich powstał pokaźny zeszyt, który następnie przerodził się w tę oto książkę.
Uważasz pan, nie będziem mówić o Wandzie, co nie chciała foksdojcza, o królu Kraku, któren miasto Kraków założył, bo to podobnież tak zwana legenda, czyli niemożliwa lipa. W krótkości tylko zaznaczam, że ten ów pierwszy krakowiak tak samo był oszczędnem facetem jak dzisiejsze krakowiaki i ponieważ że w dziurze pod Wawelem smok drań się okazał, któren co dzień barana wtrajał, widzi ten ów król Krak, że nie interes smokowi baraninę w potrawce dostarczać, że lepiej ją samodzielnie spożyć.
Smok z każdym dniem coraz więcej robi się mordziasty, brzuch mu także samo rośnie, a krakowiaki skarżą się, że chudną. Skoczył król po rozum do głowy. Kaliflorku[2] w aptecznem składzie na kredyt wziął, barana wypatroszył, barszczu na dudkach kazał żonie nagotować z tego, a w barana kaliflorku napchał.
Smok frajerzyna o niczem nie wiedział, barana z wybuchowem artykułem w środku w dobrej wierze opchnął i poszedł do jamy pod Wawel kimać. Budzi się w nocy i czuje, że go niemożebne pragnienie męczy, wyskoczył do Wisły, wody się nachlał, pękł podobnież i zakitował.
Król Krak i insze krakowiacy niemożebnie się z tego cieszyli, bo jem wydatek na baraninę odpadł, a oprócz tego jama się jem na wieczne czasy została, którą teraz ładne parę lat publice pokazują i opłatę za wejście, ma się rozumieć, pobierają, aby sobie z powrotem odebrać te gotówkie, jaką wydali na żywienie smoka.
Teraz co się dotyczy Wandy, która miała nie chcieć giestapowca i wskutek wobec tego musiała w czasie wianków z kajaka do wody wskoczyć, lepiej o tem nie mówić, bo jakiemże szubrawcem trzeba być, żeby rodzone dziecko do ślubu ze szkopem namawiać.
Albo cafnijmy się parę lat jeszcze w tył. W Kruszwicy, przed Makowskiem[3], jabłecznego szampana wytwarzał polski król, niejaki Popiołek, któren znowuż z foksdojczką Rykszą się ożenił. Baba była zakapior i taka sama w sobie, że na te pamiątkie rowerowe derożki na dwie osoby rykszamy się nazywają.
- Czy Pan czasem czegoś nie pomylił? O ile pamiętam, Ryksa nie była żoną Popiela?
- Nic nie pomyliłem, dziadek nieboszczyk mnie o tem opowiadał, a przyznasz pan chyba, ze starszy był troszkie od pana i lepiej mógł te rzeczy pamiętać.
- No, istotnie.
- Otóż więc dziadek mówił, że ta owa Ryksza flądra była, że rzadko poszukać, sprzątać się cholerze nie chciało, brudy niemożebne w całem domu zapuściła, od czego myszy się wkradli. Narzekał nieraz Popiołek, kamaszamy za myszamy ciskał i sztorcował żonę, że pułapek nie zastawia, ale nie mógł nic zrobić, bo sam stale i wciąż przy butelkowaniu „Złotej Renety”[4] był zajęty.
I tak sobie te myszy go pozbadli, że na koronie mu siadali, w chowankie mu się po kieszeniach bawili i w komórki do wynajęcia. I wiesz pan, jak się skończyło?
- Wiem. Myszy Popiela zjadły.
- Właśnie. Tylko korona, berło i podkówki od butów po niem się zostali. Na te pamiątkie urządza się teraz w Warszawie raz na rok uroczystość odszczurzania. Tylko o to się rozchodzi, żeby się młodzież historii nauczyła, bo szczurom to podobnież nic nie szkodzi.
Otóż więc jak myszy Popiela nam wtroili, nie posiadaliśmy chwilowo żadnego króla i bardzo się nasze przodki z tego powodu truli, ale nikt na takie niebezpieczne posadę nie lefrektował. Długo się to ciągło, aż koniec końców Piast niechcący w ten interes wleciał jak śliwka w komput. A stało się to w następujący deseń.
Ten ów Piast był podobnież z fachu kołodziej i nieduży warsztat niedaleko Poznania prowadził. A miał, uważasz pan, syna, któren fatalnie fryzjera się bał i za żadne pieniądze do rezury nie dał się zaprowadzić, chociaż siedem lat już skończył i włosy szczeniakowi takie urośli, że same warkoczyki mu się zaplatali. Zgniewał się ten Piast jednego dnia i zaznacza:
„Dosyć mam tego, do wielkiej niespodziewanej grypy, musze Zyzia ostrzyc.” Bo jemu Ziemowit było na imię, ale w domu wołali go Zyziek.
Pożyczył gdzieś chłopina maszynkie, chłopaka za łeb, ręcznikiem szyje mu obwiązał i strzyże, a tu się drzwi otwierają i wchodzi dwóch młodych facetów. Patrzy Piast i myśli, co za cholera. Coś tak jak skrzydła pod jesionkami mają. Anioły nie anioły, podróżne nie podróżne, ale oni, uważasz pan, mowę zawalają, że ten ów strzyżony w tem trakcie dzieciak za króla się zostanie.
Słuchał Piast tego bajeru jakiś czas, aż koniec końców się pyta:
„A panowie szanowne właściwie kto takie?”
„Jak to kto, to pan nie znasz Cyryla i Metodego?”
Spietrał się ten Piast na razie, przybladł troszkie i mówi:
„To panowie z Cyryla i Metodego[5]?”
„Nie, my same jesteśmy Cyryl i Metody, w charakterze świętych się zatrudniamy i raz jeszcze zaznaczamy, że ten nie dostrzyżony małoletni chłopak w szkolnem wieku za króla się zostanie, i nie tylko on, ale i jego potomki.”
„Przepraszam, jaka godność?” pyta się jeden kołodzieja.
„Piast się nazywam.”
„Dobrze, otóż ten pierwszy król i wszyscy, co po niem nastąpią, przejdą do historii starożytnej jako Piastuszkiewicze.”
Po tych słowach znikli jak kamfora.
Mimo nalegań pan Piecyk w tym miejscu przerwał wykład, obiecując mi ciąg dalszy w niedalekiej przyszłości, gdyż musi sobie przypomnieć dalsze dzieje panowania w Polsce rodu Piastuszkiewiczów.
Po kilku dniach pan Piecyk sam mnie zaczepił na ulicy i rzekł:
- Zeszłą razą zaznaczyłem parę słów na konto niejakich Piastuszkiewiczów, które mieli się zostać za pierwszych naszych królów. Dzisiaj słuchaj pan dalej:
Faktycznie, Cyryl i Metody nie nabili Piasta w karafkie i tak Zyziek, jak i jego dzieci szczęśliwie u nasz panowali, ale pierwszym legularnem królem się został prawnuczek Miecio, i w taki sposób możem go sobie zapamiętać jako Mieczysława numer jeden.
W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć coś niecoś na konto wyznania religijnego naszych pradziadków, czyli przodków.
Nie ma co przy tem kołować i ogródkiem chodzić, śmiało i otwarcie musiem sobie powiedzieć, że te nasze przodki w ogólności chomonciaki, czyli żłoby niepiśmienne byli, kościołów także samo jeszcze nie posiadali i do bożków się modlili.
Bożki, czyli bałwani, to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające słońcem, wiatrem, deszczem i inszym gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi był uskuteczniony z dębowej szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się Światowid, dlatego że niby jednocześnie na cztery strony świata czterema parami wypalonych w drzewie oczów kapował.
Dzisiaj wiemy, że to wszystko był puc, ale ostatecznie wstydu nie ma, bo wtenczas nie tylko u nasz, ale i za granicą do bożków nabożeństwa się odprawiali. W takiem na przykład mieście Rzemie boginia się znajdowała, cielesna blondyna, nazwiskiem Wenus. Krugom goła chodziła i jak się z inszemi bożkami prowadziła, najlepszem dowodem to, że na te pamiątkie tak zwane niedyskretne choroby pod jej wezwaniem do dzisiej egzystują.
Nasz drewniak Światowid nie był może taki przystojniak, ale za to publicznej opinii nie miał.
Ale koniec końców poznali się nasze na bałwanach. Dowiedzieli się o tem szkopy i koniecznie chcieli naszych pradziadków chrzcić. Wtranżalali się do nasz na Ziemie Odzyskane i co i raz chrzciny urządzają.
Ale nasze przodki skapowali koniec końców, że ich przy tem w kant nabijają. Bo to było, uważasz pan, tak. Jak ochrzcili partie pradziadków, to jem bożków zabierali, żeby się więcej już nie modlili. Ale patrzą te nasze przodki, że szkopy oprócz bałwanów meble także samo jem z domu wynoszą, na platformy układają i do Berlina wysyłka idzie. Widzą pradziadki, że nieklawo, spomknęli się wtenczas z Czechami i mówią: „Chrzcijcie nas wy!” A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że Mietek Piastuszkiewicz był już chłopak po wojsku i w kawalerskiem stanie, jako królowi, nie wypadało mu figurować. Przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką Dąbrowszczankie, na zapowiedzie dał i w krótkiem czasie się z nią ochajtnął.
Jak się to stało. Dąbrowszczanka - osobistość nabożna, nie miała życzenia, żeby rodzina męża w charakterze ciemnej masy do bożków pacierze mówiła, napuściła Mietka i zaczęli się ogólne chrzciny.
A teraz możem sobie łatwo wyobrazić, co się wtenczas w całem kraju działo. Bo skoro jeżeli, jak mój koleżka córkie w Stalinogrodzie[6] chrzcił, trzy dni goście pijane w dym chodzili, to jako ludzie po szkołach kształcone wszystko jawnie widziem, jakbyśmy same w tamtem czasie żyli i w charakterze kumów albo zwyczajnych gości na tych chrzcinach się znajdowali, rozróbka musiała być pierwsza klasa.
Dosyć na tem, że chrzciny przeszli planowo, a Niemcy nic o tem nie wiedzieli. Przyjeżdżają za parę tygodni do Jeleniej Góry, czyli tyż do Wałbrzycha, detalicznie panu nie powiem, i mowę zawalają do Mietuchny, że w dalszem ciągu zamierzają chrzciny nam wyprawiać. A Miecio z gośćmi w śmiech:
„Kogo będzieta chrzcili, kiedy to wszystko ochrzczone?”
„Na czysto?”
„Na sto procent, niech ja skonam!”
„No, dobrze - mówią Niemcy - a bożki dlaczego stoją?”
„Dla chaseny[7], czyli towarzyskiej draki żeśmy ich zostawili, żeby was na wodę napuścić!”
I w charakterze dowodu rzeczowego jak nie gwizdnie Mietek Światowida w jedną mordę, jąknie sztachnie w drugą morde, w trzecią, w czwartą... A Dąbrowszczanka z wierzchu bożka parasolką.
Widząc to reszta gości, z czem kto miał pod ręką, leci grzać bałwanów. W trymiga porozbijali ich w drobny mak. Byliby zniszczyli wszystkich co do sztuki, żeby nie to, że warszawiacy, co na tych chrzcinach tyż byli, wyszabrowali większe partie bożków i opychali do Kowna Litwinom, którzy jeszcze przez czas dłuższy za poganów chodzili.
Widzą Niemcy, że krewa, kropidła pod pachy i chodu za Odrę i Nysę!
Król nie król, kiedyś zakitować musi. Po śmierci Mietka Piastuszkiewicza jego syn, jedynak, za króla polskiego się został. Równy to był chłopak i kawał kozaka, totyż koleżki nazywali go Chrobry, co w staroświeckim języku znaczyło, że chojrak i nie da sobie byle pętaczynie podgrymaszać. Szkopy na razie o tem nie wiedzieli, myśleli: „Młodziak w terminie, jeszcze dobrze na króla nie wyzwolony, da się wykołować,” i co i raz bez rzekie Odre i Nyse na Ziemie Odzyskane nam się wtranżalali. Ale z chwilą, kiedy otrzymali parę razy przyzwoicie w kość, nabrali dla Bolka szaconku.
W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegrame, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esesmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” - Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemność od żony.”
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Po pogrzebie, rzecz jasna, zmuszony był król syrek[8] urządzić. Że ochlaj i spożycie było formalne, nie będę pana szanownego objaśniał. Z korytem w Berlinie nigdy za dobrze nie było, totyż nie masz pan pojęcia, jak te Niemcy rąbali. Co królowa półmisek z kuchni przyniesła, w trymiga pusty. Żarli wszystko pod mietłe, rzeżuche nawet, którą sztukamięs z kwiatkiem[9] dla optyki była przybrana, pędzlowali, bobkowem listkom nie darowali. A najwięcej wtrajał cesarz. Królowa za kwiatki droższe dania odstawiała, ale to nic nie pomagało, wszędzie znalazł i młócił na czysto. A jak sobie już fest żołądek wyłożył, koronę zdjął ze łba i naszemu Bolkowi włożył na głowę.
„Teraz dopiero za odpowiedzialnego króla jesteś. Masz te koronę, odpalam ci ją na zawsze.”
„No dobra, ale w czem ty będziesz chodził?” pyta się Piastuszkiewicz, ponieważ że był facetem z salonowem otrzaskaniem.
Ale szkop się nadął i mówi:
„Korona dla mnie frajer, sześć sztuk takich mam w domu, w komodzie. Grosza za nią od ciebie nie chce, chociaż ładną forsę mnie kosztowała. Każ mnie tylko na pamiątkie zawinąć w papier nadziewanego indyka, prosiaka po rusku, gięś z jabłkamy i tego faszerowanego szczupaczka, bo nadzwyczaj sosisty, wszystko, ma się rozumieć, z półmiskamy.”
A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że król miał całą zastawę z frażetowskiego srebra, brzegi złocone.
Jak to Bolek usłyszał, chciał na razie strzelić cesarza w mordę, ale staropolska gościnność mu na to nie pozwoliła i usiadł. Kazał przynieść papier, szpagat i dalej te dania pakować.
Inne szkopy, jak to widzą, tyż robią paczki z czego się dało. Sos w butelki przelewali, ćwikłę zabrali. Rzecz jasna, że cały serwis i wszystkie noże, widelce co do sztuki rąbnęli.
Królowa cięta była jak wielkie nieszczęście, bo nie dosyć na tem, że serwis i nakrycie była stratna, kawałka mięsa nie zostało, a na drugi dzień była niedziela i rodzina miała być na obiedzie. Nawet szarlotkie dranie gwizdnęli!
- Panie Teosiu, przepraszam - przerwałem na chwilę wartki tok wykładu. - Podręczniki historii dla użytku szkolnego trochę inaczej to ujmują: Bolesław Chrobry dobrowolnie podarował swym gościom wszystkie złote i srebrne naczynia, z których jedli i pili.
- Tak? No, to wierz pan podręcznikom. Ja inaczej słyszałem. To może i nieprawda, że Bolek był drugi raz koronowany?
No, widzisz pan, a dlaczego? bo Wiluś go niemożebnie naciął. Raz, że korona była za ciasna, w ciemię niemożebnie króla piła, bo miał głowę jak się należy, sześćdziesiąty piąty numer, a szkop był mizerny, z małem łebkiem. Ale to jeszcze nic, najgorsze, że król chciał się dowiedzieć, na ile się został stratny przy tej zamianie, i posłał koronę do otaksowania do lombardu. Taksator się skrzywił i powiedział:
„Lipa, tombak, amerykańskie złoto!”
Na szczęście Wiluś przeżarł się na tym syrku i w krótkich abcugach kojfnął. Wtenczas dopiero Bolesław dostał od ojca świętego przyzwoite koronę z próbą (trójka dentystyczna[10]) i jak się należy dał się obkoronować w czerwonej pelerynie na białych królikach, z berłem i kosztelą, czyli też złotą renetą w ręku.
Nie miał Bolesław Chrobry szczęścia do dzieci. Najstarszy, Mieciek, któren po dziadku na chrzcie świętem to imię otrzymał, nie wdał się ani w ojca, ani w dziadzia. Po całych dniach tylko kimał. Wstać mu się rano nie chciało. Po południu, owszem, mógł wykołować największego nawet chojraka, ale rano - zdechł pies. Zaczem się z pościeli podniósł, wyziewał jak się należy, po plecach wydrapał, było pół do czwartej. Wtenczas do śniadania siadał. Pomalutku wtrząchał jajecznice z dwudziestu czterech jajek na słoninie ze szczypiorkiem, wrąbał pół szynki z wody na gorąco, bo nasze przodki niemożebną mieli melodie do żarcia, popił to wszystko rondlem kawy i znowuż w kimono uderzał. Ale nie na długo. Podrzymał z godzinkie, wstawał na obiadek z sześciu dań, załatwił się z niem w krótkich abcugach i znowuż lulu. Pochrapał troszkie, patrzyć, zrywa się, pałasz ze ściany łapie i krzyczy:
„Baczność! Sołdaci do mnie! Na front jadziem! Dawać tu szkopów na jeża strzyżonych, zaraz się tu z niemy oblecę!”
Ale ciemno już było, wojsko rozespane sztorcowało go na czem świat stoi i nie chciało się z nikiem naparzać, zwłaszcza że i nieprzyjaciel dawno już na drugi bok się przewracał i na polu bitwy żywego ducha nie było. Polatał po mieszkaniu, pokrzyczał, lampę pałaszem niechcący zbił i wolens nolens wszyscy znowuż na spoczynek musieli się udać.
Totyż jak za króla się został, ciężkie czasy nastali. Przodki cięte na niego jak wielkie nieszczęście nazwali go Gnuśny, co znaczy próżniak, leń, śpiąca królewna, koń Pana Jezusa, lebiega niewidymka i temuż podobnież. Ale co z tego, kiedy sąsiedzi pozabierali nam, co się dało. Każden łapał, co było pod ręką. Czesi nie Czesi, Węgrzy nie Węgrzy, podwadzali nam gronta na cały legurator, nawet Duńczyki przytaskali się z końca świata i przykaraulili nam Pomorze.
A w dużem stopniu żona, cholera, temu była winna. Zaczem łachmyte z pościeli podnieść, do zajęcia rano wysłać, mówiła: „Niech śpi, niech go szlak trafi z jego całem państwem!” Bo musze panu nadmienić, że to była rajchsdojczka, rodem z Berlina, która naumyślnie za tego flimona się wydała żeby nas zniszczyć. Nazywała się Ryksza...
- Chwileczkę, panie Teosiu - przerwałem wykładowcy. - Widzi pan, że miałem rację twierdząc, iż żona Popiela nie nazywała się Ryksa, to było imię małżonki Mieczysława Gnuśnego, a zatem dziadek pański się mylił.
Pan Piecyk popatrzył na mnie z ironią, po czym rzekł spokojnie:
- Tak pan myślisz, możliwe... Chociaż kto wie? A teraz powiedz mnie pan, czy o wiele moja małżonka ma na imię Julcia, sklepicarz na Targówku, niejaki Kropidłowski, nie może posiadać żony Julci? Mnie się zdaje, że może, a nawet na mur ma, bo nie dalej jak wczoraj pogotowie go zabrało do Przemienienia Pańskiego skutkiem dlatego, że ta dana osobistość zaprawiła go przez sercowe zazdrość kilowem gwichtem w ciemie. Modna jest dzisiaj Julcia między kobietamy, modna w dawniejszym czasie była Ryksza.
Umilkłem zawstydzony, a pan Piecyk odchrząknął i wykładał dalej.
- Otóż więc ta dana Ryksza, z chwilą kiedy mąż się przeniósł do alei sztywnych, zaczęła się u nasz rządzić jak szara gięś. Podatek na kawalerów nałożyła, w koronie od rana do nocy po mieście ganiała. Za sprawonkami w koronie, do cukierni na plotki w koronie i w ogólności wszędzie tem królewskiem nakryciem głowy szyku zadawała. Znudziło to się, ma się rozumieć, nareszcie narodowi i zaczęli się bunta, strejki i rozruchy. Widzi Ryksza, że nieklawo. Zapakowała w nocy manatki na furę, państwowe fondusze na pensje dla urzędników, bo to jak raz było przed pierwszem, z banku podwadziła i chodu do Berlina z Kaziem.
- Z kim?
- Z Kaziem Odnowicielem. Ten Kazio to był, uważasz mnie pan, jej chłopak. Z nieboszczykiem Próżniakiem go miała. Dzieciak był nawet, nie można powiedzieć, dobry, ale też troszkie po tatusiu ciepła klucha. Chociaż nie miał życzenia do Niemiec jechać, matki się bojał i musiał. W Berlinie oddała syna do duchownego seminarium, a sama dawaj się z giestapowcami za nasze pieniądze podbawiać.
A w kraju temczasem zaczęło być bardzo niedobrze. Króla nie ma, forsy nie ma i na dobitek pogani zaczęli nazad głowy podnosić. Bożków potopionych przez Mietuchne Pierwszego z wody wyciągli, podszykowali troszkie i znowuż msze do nich odprawiać zamiarują. A na czele tych pogańskich fetniaków stanął niejaki Maślanka...
- Zaraz, zaraz, mnie się wydaje, że to był Masław...
- Masław, Maślanka czy Masełko, mniejsza o to, dosyć na tem, że z mleczarsko-jajczarskiej branży i że niemożebnie rozrabiał. Widzą nasze staroświeckie rodaki, co się robi, wsiedli na furmanki, bo koleje państwowe jeszcze wtenczas nie egzystowali, i zapychają do Berlina.
Przylecieli do tego seminarium, ale jem powiedzieli, że Kazio już wyzwolony na księdza w jakiemś klasztorze się znajduje. To oni walaj do tego klasztoru, przyjechali, zasztukali do bramy, patrzą, a tu jem zakonnik jakiś otwiera. Kaziek nie Kaziek, Odnowiciel nie Odnowiciel? Poznać go nie mogli, bo zamiast królewskiego fraka habit na sobie posiadał i białem sznurkiem był przepasany, także samo włosy zaczem mieć po królewsku zaondolowane, zerem do skóry ostrzyżony, tylko wianuszek ma naobkoło głowy.
„Kaziek, jak ty wyglądasz? Co ty tu robisz? - w te odezwali się nasze rodaki słowa. - To ty niemieckiego księdza odstawiasz, na klasztornego ciecia z kluczamy przy bramie się zatrudniasz, reformackie pigułki po nocach kręcisz, a tam w Polsce pogani, taka ich w te i nazad, głowy podnoszą, kościoły na dancingi przerabiają, bożków drani wszędzie ustawiają, czy to tak być powinno, czy to pasuje dla Piastuszkiewicza, czy pradziadek Miecio w grobie się przypadkiem nie przewraca, czy prababcia Dąbrówka cię czasem w nocy nie straszy? Ty tu melzupkie[11] krugom cały dzień opychasz, a na królewskiem dworze twoje spadkowe gięsi Maślanka z kapustą i kartoflami piure w krzyże wbija?!”...
entlik