O'Brian Patrick - Przygody Kapitana Jacka Aubreya 09 - Port zdrady (MR).doc

(2225 KB) Pobierz

 

PATRICK O’BRIAN

PORT ZDRADY

Treason's Harbour

Przełożył

Marcin Mortka


Żagle okrętu ożaglowanego na sposób rejowy, postawione podczas ciszy morskiej celem osuszenia:

 

1. Bomkliwer (latacz)

2. Kliwer

3. Forsztaksel

4. Fokstensztaksel

5. Fokżagiel

6. Fokmarsel

7. Fokbramsel

8. Grotsztaksel

9. Grotstensztaksel

10. Grotbramsztaksel

11. Grotbombramsztaksel

12. Grotżagiel

13. Grotmarsel

14. Grotbramsel

15. Stersztaksel

16. Sterstensztaksel

17. Sterbramsztaksel

18. Sterżagiel

19. Bezanżagiel

20. Stermarsel

21. Sterbramsel


W głębokiej rzece gładko woda płynie;

W jego prostocie ukrywa się zdrada.

William Shakespeare, Król Henryk VI, Część 2

przełożył Maciej Słomczyński


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Po nocy pełnej deszczu obudził się łagodny wiatr z północnego wschodu, a niebo, wymyte i oczyszczone przez ulewę, emanowało szczególnym światłem, które wyostrzało kontury wspaniałych budowli i wydobywało prawdziwe piękno kamiennej architektury. Samo powietrze również smakowało wybornie tego poranka i Valletta wydawała się radosna niczym człowiek, któremu dopisało szczęście w miłości lub właśnie usłyszał dobre wieści.

Było to szczególnie zauważalne w grupie oficerów marynarki siedzących na ocienionym dziedzińcu hotelu „U Searle’a”. Bez wątpienia rozglądali się po otoczonych arkadami ogrodach Upper Barakka, gdzie powoli przechadzały się grupy żołnierzy, żeglarzy i cywili, opromienione słońcem tak cudnym, że nawet czarne kaptury noszone przez maltańskie kobiety wydawały się weselsze niż zwykle, a mundury oficerskie lśniły niczym kwiaty. Był to, nawiasem mówiąc, tłum wielonarodowy. Dominowały szkarłat i złoto brytyjskiej armii, ale tu i ówdzie pojawiały się barwy innych licznie reprezentowanych tu narodów zaangażowanych w walkę przeciwko Napoleonowi, tak więc łagodny róż Chorwatów Krzesimira tworzył piękny kontrast z błękitem obszytym złotem, noszonym przez neapolitańskich huzarów. Dalej zaś, u podnóża ogrodów, rozpościerał się ogromny akwen Grand Harbour, tego dnia barwy szafirowej, upstrzony białymi plamkami żagli niezliczonych żaglowców kursujących między Vallettą i wielkimi, ufortyfikowanymi cyplami po drugiej stronie zatoki, St Angelo i Isolą, a okrętami wojennymi, statkami zaopatrzeniowymi i transportowcami wojsk, co było widokiem miłym sercu każdego żeglarza.

Z drugiej strony wszyscy ci panowie byli kapitanami bez okrętów, ludźmi zazwyczaj pogrążonymi w melancholii i nieskorymi do pogawędki, zwłaszcza teraz, gdy długa, niekończąca się wojna zbliżała się do punktu kulminacyjnego, współzawodnictwo stało się jeszcze ostrzejsze niż dotychczas, a jakiekolwiek szanse na wyróżnienie się lub korzystny przydział, nie mówiąc już o pryzowym czy awansie, przypadały tym, którzy sprawowali dowództwo na okręcie. Wielu spośród nich nie miało już szans na własną jednostkę po tym, jak poprzednia poszła na dno - jak to było w przypadku Edwarda Longa i jego stareńkiego „Aeolusa” - albo pozostawali na lądzie na skutek nowego przydziału lub nieszczęśliwego wyroku sądu wojennego. Większość jednak zaliczała się do kategorii słomianych wdowców, gdyż ich okręty, sponiewierane po latach blokowania Tulonu przy każdym rodzaju pogody, zostały odesłane do remontu. Ale stocznie i doki były zatłoczone jednostkami, naprawy nierzadko poważne i rozległe, a postęp prac nieodmiennie powolny, dlatego kapitanowie zmuszeni byli siedzieć i czekać, przeklinając opóźnienia, podczas gdy cenny czas kampanii morskich powoli upływał. Niektórzy z bogatszych kapitanów posłali po swe żony, które bez wątpienia stanowiły dla nich wielką pociechę, ale większość z nich skazana była na ponury celibat bądź poszukiwanie ukojenia na miejscu. Kapitan Aubrey był jednym z nich, bo choć niedawno przechwycił zgrabny, mały pryz na Morzu Jońskim, ten nie został jeszcze oficjalnie zatwierdzony przez sąd admiralicji. Co gorsza, jego życie w kraju znacznie się skomplikowało i dręczyły go dziesiątki trudności prawnych. Jakby tego było mało, koszty utrzymania na Malcie urosły do przerażających rozmiarów, przez co teraz, już jako mężczyzna dojrzały, nie ośmielał się trwonić wielkich sum, których zresztą i tak nie posiadał. Żył zatem jak kawaler, na tyle skromnie, na ile mógł żyć dbający o swój wizerunek człowiek z rangą kapitana, na trzecim piętrze hotelu „U Searle’a”, spośród wszelkich rozrywek pozwalając sobie jedynie na operę. W rzeczy samej, ze wszystkich kapitanów, których okręty znalazły się w rękach stoczniowców, miał bodaj największego pecha, ponieważ posłał do doków aż dwie jednostki, przez co musiał zmagać się aż z dwoma bandami pracujących w ślimaczym tempie, nieszczerych, podłych, sprzedajnych do szpiku kości i skrajnie niekompetentnych urzędników, handlarzy i fachowców. Pierwszym z nich był „Worcester”, stary, podupadły liniowiec siedemdziesięcioczterodziałowy, który nieomal rozleciał się na kawałki podczas długiego, bezowocnego pościgu za flotą francuską podczas złej pogody, a drugim „Surprise”, niewielka, wspaniale żeglująca fregata, na której sprawował tymczasowe dowództwo na Morzu Jońskim w trakcie remontu „Worcestera”. Dowodząc „Surprise”, stoczył niezwykle zaciekły bój z dwoma tureckimi jednostkami o nazwach „Torgud” i „Kitabi”, w wyniku którego „Torgud” został zatopiony, „Kitabi” zajęty, a „Surprise” podziurawiona jak rzeszoto. „Worcester”, źle pomyślany i fatalnie zbudowany okręt-trumna, przydałby się o wiele bardziej, gdyby został wycofany ze służby i pocięty na drewno opałowe, tymczasem to właśnie na jego bezwartościowym, a drogim kadłubie stoczniowcy skupili całą swą uwagę, podczas gdy „Surprise” stała w odstawce przez brak kilku węzłówek na śródokręciu, prawoburtowego łoża dziobnika, wytyku fokżagla i siedemnastu metrów kwadratowych miedzianej blachy. Jej załoga, tak starannie dobrana z najlepszych żeglarzy, nudziła się, zatracała w rozpuście, pijaństwie i niezdrowym trybie życia. Wielu spośród najlepszych marynarzy i nawet podoficerów zostało w tym czasie podchwyconych przez bezwzględnych przełożonych i nawet jego znakomity pierwszy oficer opuścił okręt.

Kapitan Aubrey powinien więc być najbardziej posępnym członkiem owego ponurego towarzystwa, lecz w rzeczy samej rozprawiał głośno i z werwą, a czasem nawet podśpiewywał. Emanował przy tym tak wielką dobrodusznością, że jego najbliższy przyjaciel Stephen Maturin, lekarz okrętowy „Surprise”, usunął się w cichszy zakątek, biorąc ze sobą ich tymczasowego towarzysza rejsu profesora Grahama, urlopowanego ze szkockiego uniwersytetu filozofa moralności, wielkiego znawcę języka tureckiego i spraw Wschodu. Dobry nastrój kapitana Aubreya wywołany był częściowo przez wspaniałą pogodę, która wywarła kojący wpływ na jego wrodzone, życzliwe usposobienie, częściowo przez zaraźliwą wesołość jego towarzyszy, ale przede wszystkim przez to, że przy najdalszym krańcu stołu siedział Thomas Pullings, do niedawna jego pierwszy oficer, a obecnie dowódca okrętu, najniższy rangą z tych, którym przysługiwało miano kapitana, używane zresztą jedynie przez grzeczność. Awans kosztował Pullingsa kilka pint krwi oraz zaskakująco brzydką ranę - odbite rykoszetem ostrze tureckie zdarło mu większość skóry z nosa i czoła - ale ten z ochotą zniósłby dziesięć razy więcej bólu i dziesięciokrotnie większe kalectwo, by tylko móc założyć złote epolety, na które wciąż zerkał z tajemniczym uśmiechem. Co rusz półświadomie dotykał to jednego, to drugiego. Jack Aubrey pracował na ten awans od wielu lat i pożądał go niemalże z rozpaczą, gdyż Pullings, choć był znakomitym żeglarzem, a do tego mężczyzną odważnym i sympatycznym, nie wyróżniał się ani kontaktami, ani urodzeniem. Nawet po takim zwycięstwie Aubrey nie miał właściwie żadnych gwarancji, że wysłanie meldunku do kraju osiągnie pożądany efekt, gdyż admiralicja, zawsze niezbyt kwapiąca się do nowych awansów, mogła uciec się do wytłumaczenia, że kapitan fregaty „Torgud” był zwykłym buntownikiem, a nie kapitanem okrętu należącego do wrogiego mocarstwa. Tymczasem jakże wspaniały akt mianowania przybył na pokładzie „Calliope” tak niedawno, że kapitan Pullings wciąż nie otrząsnął się z pierwszego szoku. Uśmiechał się, nie odzywał prawie wcale, z rzadka odpowiadał na pytania i co jakiś czas bez widocznego powodu wybuchał głośnym śmiechem.

Doktor Maturin również przepadał za Tomem Pullingsem. Podobnie jak kapitan Aubrey, pływał z nim, gdy ten był midszypmenem, pomocnikiem nawigatora i w końcu porucznikiem. Cenił go wysoko, stąd przyszył jego nos i skórę czoła z troską większą niż zazwyczaj, a gdy ten dostał gorączki, siedział przy jego koi dzień i noc. Tymczasem jednak doktor przeżywał swoje własne rozczarowanie - otóż nie otrzymał swego piotrosza. Był piątek, obiecano mu tę rybę i wyczekiwał jej z wielką niecierpliwością, ale przez ostatnie trzy dni gregale wiał z taką siłą, że żadna z łodzi rybackich nie ośmieliła się wyjść na morze. Hotel „U Searle’a” zaś nie był przygotowany do podejmowania katolickich oficerów, gdyż zgodnie z tradycją w Royal Navy każdy porucznik, otrzymując swe pierwsze dowództwo, musiał wyrzec się papieża. W piwnicy nie było nawet solonego sztokfisza, stąd Maturin zmuszony był zajadać warzywa ugotowane na modłę angielską, czyli rozwodnione, pozbawione smaku i wprawiające w ponury nastrój. Zazwyczaj nie był wybrednym człowiekiem ani też źle usposobionym, ale to rozczarowanie stanowiło zwieńczenie całej serii drażliwych i nerwowych zdarzeń, a co gorsza, drugiego dnia po tym, jak rzucił palenie.

- Można rzec, że Jan Duns Szkot[1] ma się tak do Tomasza z Akwinu jak Kant do Leibniza - rzekł Graham, podejmując toczoną wcześniej rozmowę.

- Jasne, często słyszałem podobne uwagi w Ballinasloe - odparł Maturin. - Sam jednak nie mam cierpliwości dla Immanuela Kanta. Gdy odkryłem, że czerpie on z tego złodzieja Rousseau, zupełnie, zupełnie stracił w moich oczach. Sam fakt, że filozof aprobuje dokonania tego fałszywego, skamlącego psa, parszywego szwajcarskiego drania, wskazuje albo na lekkomyślność graniczącą z przestępstwem, albo na równie zbrodniczą łatwowierność. Płynące strumieniami, idealnie wykalkulowane łzy, błędne przekonania, kłamliwe wyznania, entuzjazm, romantyczne wizje...

Dłoń Maturina sięgnęła po pudełko z cygarami i cofnęła się, rozczarowana.

- Ależ ja nienawidzę entuzjazmu i romantycznych wizji.

- Davy Hume podzielał pańskie zdanie - stwierdził Graham. - Jeśli chodzi o podejście do monsieur Rousseau. Doszedł do wniosku, że jest on jedynie łajdaczącym się włóczęgą.

- Ale przynajmniej Rousseau nie robił wokół siebie zamieszania - rzekł Maturin, przyglądając się ze złością swym przyjaciołom po drugiej stronie. - Jean Jacques Rousseau może i był apostatą oraz wyrachowanym cudzołożnikiem, niepotrafiącym sklecić jednoznacznej opinii, ale nie zachowywał się jak oszalały byk z Baszanu, gdy było mu wesoło. Słyszy pan, co oni wykrzykują do tych młodych kobiet, na litość boską?

Owe młode kobiety, które nocami dokazywały na scenie lub udzielały się w chórach, które często wyprawiały się wraz z młodszymi oficerami łodziami na pikniki na Gozo czy Domino lub towarzyszyły im w trakcie wypraw do nielicznych, skąpych gaików, jakie tam rosły, wcale nie wydawały się urażone. Roześmiały się, wołały coś w odpowiedzi i machały do żeglarzy, a jedna weszła na górę po schodach, oparła się na moment o poręcz fotela kapitana Pellewa, opróżniła jego kieliszek z winem i oznajmiła, że wszyscy muszą się udać do opery w sobotę - miała bowiem tej nocy zaśpiewać partię piątej ogrodniczki. W odpowiedzi kapitan Aubrey rzucił jakąś zaskakująco dowcipną ripostę, której Maturin nie dosłyszał, ale ryk śmiechu, jakim zareagowali jego kompani, musiał dotrzeć aż do St Angelo.

- Jezusie, Mario i Józefie - stwierdził. - W Irlandii nieraz widywałem, jak grupki mężczyzn doskonale się bawią, nie podnosząc przy tym szczególnie głosów. Przypuszczam, że w Szkocji sytuacja ma się podobnie.

Możliwe, że Graham żywił całkiem odmienne przypuszczenia, ale był życzliwie usposobiony do Maturina i rzekł jedynie:

- Heuch, ablins[2].

- Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są Anglikami - ciągnął Maturin. - Tym niemniej nawet najzacniejsi z nich mają ten sam obrzydliwy zwyczaj wydawania dzikich ryków w chwilach radości. Nie jest to szczególnie niesmaczne dopóty, dopóki przebywają we własnym kraju, gdzie przyjęta powszechnie dieta zabija w człowieku wszelką wrażliwość. Niestety nie wyzbywają się tego zwyczaju za granicą. Postrzegany on jest jako przejaw nadmiernej arogancji i otoczony większą niechęcią niż wiele gorszych przestępstw. Hiszpan, na przykład, to podły, nikczemny kolonista, skłonny do morderstw, gwałtów i okrucieństw, ale jego śmiechu nigdzie nie słychać. Jego arogancja mieści się w ogólnie przyjętych, uniwersalnych normach, a jego obecność nie wywołuje takiej odrazy jak obecność Anglika. Proszę choćby pomyśleć o tej wyspie - nie upłynęło nawet dziesięć lat, odkąd Royal Navy ocaliła jej mieszkańców przed potwornościami tyranii Napoleona i dostarczyła jej bogactwa, zamiast ogołocić kościoły i wywieźć wszystko na statkach. Mimo tego także tu odczuwa się narastające niezadowolenie z nowych rządów i sądzę, że ten śmiech miał na to wielki wpływ. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że jest tu wystarczająco dużo zwykłej, głupiej arogancji, by móc to podejście wyjaśnić. Zerknie pan na to?

Graham ujął podany mu dokument, przytrzymał na wyciągnięcie ręki i odczytał:

- „Komisarz Królewski do spraw Cywilnych z przykrością zauważa, że kilku słabych duchem i wątłych na umyśle osobników, zwiedzionych pokrętnymi pretekstami, uległo wpływom garstki opornych, burzliwych indywiduów. Zostali przez nich namówieni do podpisania pisma, rzekomo stanowiącego apelację do króla w kwestii dokonania pewnych zmian w istniejącej formie sprawowania władzy”.

- Ten oto ustęp pokazuje błyskotliwy styl sir Hildebranda w całej okazałości - stwierdził Stephen.

- Ebenezerze Graham, przecież pan ma wpływ na tego człowieka. Czy nie mógłby pan poradzić mu, by zaniechał swej pompy, by choć na chwilę zapomniał o swym świętym oburzeniu i zastanowił się nad ogromnym znaczeniem dobrej woli Maltańczyków? Czy nie mógłby pan poprosić go, by zwracał się do nich ze zwykłą uprzejmością i w ich własnym języku lub chociaż po włosku? Czy nie mógłby pan... O co chodzi, dziecko? - przerwał, odwracając się do małego chłopca, którzy prześlizgnął się między roślinami i stanął u jego boku, uśmiechając się nieśmiało. Zachęcony uwagą doktora wypalił:

- Moja siostra, piętnaście lat tylko, ani pół więcej, dobry panie, jest niezwykle przychylna angielskim dżentelmenom. Nie życzy sobie dużo, ale gwarantuje satysfakcję!

Zdarzenie to, choć błahe, przerwało potok słów doktora Maturina. Gdy chłopak zniknął, rozmowę podjął Graham:

- Jeśli zaś chodzi o pana, pan ma wpływ na kapitana Aubreya. Czy nie mógłby mu pan doradzić, by nie zwracał się publicznie do pana Holdena, a raczej unikał jego towarzystwa?

Pan Holden został zwolniony ze służby za to, że wykorzystał swój okręt, by pomóc kilku Grekom w ucieczce z tureckiej ekspedycji karnej. Obecnie działał na rzecz niewielkiego, mało wpływowego i przedwcześnie utworzonego Komitetu do spraw Niepodległości Grecji, a z uwagi na fakt, że rząd angielski musiał utrzymywać z Wysoką Portą dobre kontakty, Holden stał się na Malcie nieproszonym gościem.

Rada, rzecz jasna, przyszła o wiele za późno. Holden już siedział przy stole swego dawnego towarzysza rejsów, w jednej ręce trzymając kieliszek wina, a drugą sięgając ku przepięknym diamentom w kapeluszu Aubreya.

- Co to? - zapytał. - Co to takiego?

- To chelengk - oznajmił Aubrey nie bez zadowolenia. - Czyż nie szykowny?

- Pokaż mu! - zawołali przyjaciele. - Pokaż mu!

Aubrey zdjął więc swój kapelusz, swój najlepszy, obszyty złotem kapelusz do munduru galowego numer jeden, i ułożył go na stole. Klejnot przepięknej urody - dwa długie na dziesięć, dwanaście centymetrów rzędy ciasno ułożonych brylancików, każdy z nich uwieńczony większym i wspaniałym kamieniem szlachetnym - umieszczono na okrągłej, wysadzanej diamentami tarczy. Aubrey obrócił tarczę kilkakrotnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, a gdy nałożył kapelusz z powrotem na głowę, chelengk zaczął się obracać z cichym brzęczeniem. Rzucane przez diamenty rozbłyski nagle ożyły i kapitan Aubrey stał się centrum pokazu własnych, pryzmatycznych fajerwerków, zaskakująco ostrych w blasku słońca.

- Gdzież on to dostał? - zawołał Holden, odwracając się do reszty towarzystwa, zupełnie jak gdyby Aubrey był nieosiągalny dla pytań, dopóki chelengk nadal rzuca swe blaski i refleksy.

- O niczym pan nie wie, Holden? No, dał mu go Grand Signior, oczywiście, sułtan Turcji! Za bój ze zbuntowanym „Torgudem” i jego eskortą! Gdzieś pan przebywał, że nie słyszałeś o boju między „Surprise” a „Torgudem”, najpiękniejszym starciu morskim tej dekady?

- Znałem fregatę „Torgud”, rzecz jasna - rzekł Holden. - Była uzbrojona w działa niezwykle dużego kalibru, a dowodził nią ten krwiożerczy, sadystyczny pies, Mustafa-bej. Na Boga, Jack, opowiadaj! Jak żeś podszedł tego drania?

- Cóż, wchodziliśmy właśnie do Kanału Korfu, rozumiesz, mając mocny wiatr z południowego wschodu, w sam raz na żeglugę pod bramslami - zaczął Jack. - Okręty znajdowały się w tej pozycji...

*

W cichszym, bardziej filozoficznie nastrojonym kąciku doktor Maturin, który siedział z nogą założoną na nogę, z bryczesami rozpiętymi na wysokości kolana, poczuł nagle jakiś ruch na swej łydce, zupełnie jakby przysiadł na niej jakiś insekt. Instynktownie uniósł dłoń, ale lata oddane naturalnej filozofii - lata folgowania ciekawości, czym dane stworzenie jest i przeświadczeniu, że należy je ocalić, bez względu na to, czy jest to miodna pszczoła czy niewinna ćma - spowolniły uderzenie. Wielokrotnie płacił za podobne eksperymenty w przeszłości i tym razem zapłacił ponownie. To, że ma do czynienia z maltańskim gzem, uświadomił sobie, tuż zanim ten zatopił żądło głęboko w jego ciele. Uderzył, zmiażdżył bezczelnego owada, a potem znieruchomiał, przyglądając się krwi brudzącej jego białą, jedwabną pończochę. Usta drżały mu w niemym gniewie.

- Mówił pan o uwolnieniu się od tytoniu - rzekł Graham. - Nie sądzi pan jednak, że pański upór, by rzucić palenie, oznacza w rzeczy samej równie wielkie pozbawienie wolności? Jako unieważnienie prawa do wyboru tu i teraz, co przecież stanowi esencję wolności? Czy człowiek mądry nie powinien być wolny w kwestii wyboru: zapalić czy nie zapalić, gdy pojawi się ku temu okazja? Jesteśmy istotami społecznymi, ale narzucone w niewłaściwych momentach surowe wyrzeczenia, które prowadzą do przygnębienia i ponurego nastroju, mogą doprowadzić do tego, że zapominamy o naszych towarzyskich obowiązkach, przez co więzi społecznie ulegają rozluźnieniu.

- Jestem pewien, że przemawia przez pana życzliwość - odparł Maturin. - Pozwoli pan jednak, że przyznam, że pańskie słowa budzą moje zdziwienie. Nie pojmuję, jak człowiek o pańskiej erudycji może uwierzyć, że tak prosta, pojedyncza przyczyna odpowiada za tak skomplikowany stan umysłu. Nie, skądże. W psychologii, podobnie jak w historii, należy się doszukiwać złożonej przyczynowości. Z uprzejmości wobec pana spalę niewielkie cygaro lub jego część, ale sam pan zauważy, że różnica w moim zachowaniu jest niewielka, o ile w ogóle istnieje. W rzeczy samej, przyczyny nastroju są tematem zagadkowym i tajemniczym i czasem nie posiadam się ze zdumienia, co się we mnie kotłuje. Trudno uwierzyć w owe myśli i podejścia do rozmaitych tematów, które rodzą się w ludzkim umyśle.

Nie było w tym ani cienia przesady. Zły nastrój Maturina nie brał się tylko i wyłącznie z braku piotrosza i głodu tytoniowego, tym bardziej, że trwał on już od wielu dni i zaskakiwał go za każdym razem, gdy się budził. Gdy usiłował dociec przyczyn, niespodziewanie uświadomił sobie, że jedną z wielu było seksualne wyposzczenie oraz to, iż ostatnio obudziły się w nim ciągotki miłosne.

„Uwięziony byk staje się zły” - pomyślał, wciągając przyjemny dym głęboko w płuca, ale z całkowitą pewnością nie było to jedyne wyjaśnienie. Przesunął się na słońce, na zawietrzną dziedzińca, by nie przeszkadzać profesorowi Grahamowi, a wtedy, mrugając szybko oczyma pod wpływem silnego słońca, raz jeszcze rozważył całą kwestię.

Zmieniwszy miejsce, znalazł się w polu widzenia z Wieży Aptekarza, wysokiej, srogo wyglądającej budowli z całkowicie niedopasowanym zegarem u góry frontowej ściany. Jej najwyższa kondygnacja, ponura i pozbawiona dekoracji, była opuszczona od czasów, gdy wyspą rządzili bracia szpitalnicy. Podłoga pokryta była miękkim, szarym pyłem i guanem nietoperzy. One same były niewidoczne wśród pogrążonych w półmroku krokwi, ale słychać było, jak się poruszają, podczas gdy zegar nieprzerwanie odmierzał sekundy. Niskie, głębokie tykanie niosło się echem. Było to doprawdy posępne miejsce, niezachęcające do dłuższego pobytu, ale zapewniało znajdującym się tam ludziom znakomity widok na ogrody Barakka oraz hotel „U Searle’a” i jego dziedziniec, z wyłączeniem, rzecz jasna, zakrytej części.

- To jeden z nich - powiedział pierwszy z obserwatorów. - Ten co właśnie wyszedł na słońce.

- Lekarz okrętowy palący cygaro? - zapytał drugi.

- Nie ma wątpliwości, że służy w marynarce, mówią też, że jest świetny w tym, co robi. Niemniej jest również agentem wywiadu. Nazywa się Maturin, Stephen Maturin. Jego ojciec był Irlandczykiem, matka Hiszpanką, stąd może uchodzić za przedstawiciela obu tych nacji, a do tego jeszcze za Francuza. Wyrządził nam mnóstwo zła, był bezpośrednim powodem śmierci wielu naszych ludzi i był też na pokładzie liniowca „Ocean”, gdy twój kuzyn został otruty.

- Rozprawię się z nim jeszcze dzisiaj.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin