Czarci Młyn w Gałęzicach
Dawno, dawno temu w lasach pomiędzy Mniowem a Serbinowem stała karczma. Było to niezwykle tajemnicze miejsce. W środku karczmy słychać było muzykę i w dzień, i w nocy. Dochodziły też odgłosy tańca i śpiewów. Krążyły o tym miejscu najróżniejsze opowieści, ale nikt z okolicznych mieszkańców nie przekroczył progu karczmy, wydawała im się podejrzana i straszna. - Dość tego! – stwierdził kiedyś pewien włościanin – Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje i kto nie daje nam żyć tu w spokoju i ciszy – dodał i ruszył pewnym krokiem w stronę karczmy Kiedy tylko otworzył drzwi jego oczom ukazały się piękne, skąpo odziane kobiety i przystojni mężczyźni, którzy zatracali się w tańcu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie nogi tańczących. Nie były to ludzkie nogi, odziane w buty. Były to raczej nogi zwierzęce, wyglądem przypominające końskie kopyta. Włościanin, przerażony tym co ujrzał w karczmie, uciekł z niej czym prędzej, choć do strachliwych nie należał. Opowiedział sąsiadom o swoim odkryciu i potem już wszyscy omijali to miejsce sądząc, że to karczma do diabelskich uciech.
Kiedy nadszedł Wielki Piątek, a więc czas ciszy i refleksji, z karczmy rozlegała się muzyka głośniejsza niż zwykle. Nikt nie mógł na to nic poradzić, wszyscy tylko z niezadowoleniem kiwali głowami na wspomnienie tego bezbożnego miejsca. Gdy zegar wybił północ, po okolicy rozległ się ogromny huk. Nikt nie wiedział, co się stało. Przebudzeni sąsiedzi pobiegli w stronę karczmy, bo huk od jej strony dochodził. Rozglądali się, przyświecali pochodniami, a karczmy nie było, zapadła się pod ziemię, zostawiając po sobie wielki dół. - Pan Bóg ukarał to miejsce za śpiewy i tańce w Wielki Piątek – mówili sąsiedzi. – Nareszcie będzie tu spokój – ucieszyli się i wrócili do domów. I rzeczywiście, nigdy więcej nie było już słychać w okolicy żadnych odgłosów muzyki i tańca. Ślad po karczmie zaginął na dobre, a dół po niej szybko porosły drzewa, które dziś tylko czasem szumią leśne melodie, przyjemne dla ucha okolicznych mieszkańców.
- Witaj, piękna pani – przywitał się Kak.
- Kimże jesteś, że śmiałeś zatrzymać mój powóz w samym środku lasu? Jestem siostrzenicą samego biskupa i jeśli mi się coś stanie, zapłacisz za to – powiedziała panna dość odważnie, ale Kak nie bardzo się przejął jej słowami, tylko wciąż zachwycał się urodą panny, stał bez ruchu i nie mógł z siebie wydobyć ani jednego słowa. – Słyszysz? Bez względu na to kim jesteś, masz przepuścić karetę! – krzyknęła panna i wtedy zbój uśmiechnął się, mówiąc:
- Uroda twoja jest niczym szlachetne klejnoty, a że jam zbój, klejnoty zabieram, tak i ciebie, śliczna panienko zabiorę ze sobą – i chwycił pannę na ręce, po czym zabrał do swojej jaskini, a karetę puścił wolno. Kak ugościł pannę jak przystało na prawdziwego zbója. Przygotował ucztę, a i maniery jego przypominały nieco dworskie, czym pannie zaimponował.
- Wybacz, pani, prosty ze mnie chłop i nie znam się na wielkopańskich manierach, ale wiem czym jest honor i jakem zbój, przysięgam, że nic ci u mnie nie grozi – powiedział Kak, siadając obok panny, która uśmiechnęła się, czując się przy zbóju całkiem bezpieczna.
Cały wieczór Kak opowiadał o swoim zbójowaniu i o tym, jak pomaga biedocie. A że panna na ludzką krzywdę była czuła, spodobało jej się, że Kakograbia bogatych nie tylko dla siebie, ale pamięta także o potrzebujących, o czym często zapominali mieszkańcy zamku.
- Muszę przyznać, że zaimponowała mi twoja postawa, Kaku – powiedziała panna. – Jesteś olbrzymiej postury i takie też masz serce, dobre dla tych, którzy sobie nie radzą.
Słowa dziewczyny były dla zbója niczym miód. Cieszył się, że przestała się go bać, a nawet zaczęła podziwiać. Całą noc rozmawiali jak dobrzy znajomi, całkowicie zapominając o tym, jak się poznali. Następnego dnia Kak pokazał dziewczynie starą lipę, w której ukrywał swój majątek.
- To jest nasze – powiedział do panny, pokazując całkiem pokaźny zbiór kosztowności. – Będziesz ze mną żyć lepiej niźli w zamku, chcesz? – zapytał, a gdy dziewczyna z uśmiechem potwierdziła, czuł się najszczęśliwszym zbójem na świecie.
Tymczasem biskup wysłał oddział na poszukiwanie siostrzenicy. Mieli też zająć się zbójem, który odważył się porwać pannę. Wojsko jechało przez świętokrzyskie lasy, dopytując o zbója, ale mieszkańcy nie chcieli wskazać drogi, bo przecież nie zdradza się przyjaciół.
Kilka tygodni trwały poszukiwania i nie było żadnego efektu. A Kak i siostrzenica biskupa zakochali się w sobie i nawet nie myśleli, że ktoś niebawem przerwie ich sielankę.
Pewnego dnia oddział biskupa znalazł się w pobliżu jaskini Kaka. Żołnierze usłyszeli głos dziewczyny i postanowili sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest poszukiwana panna. Gdy z ukrycia przekonali się, że siostrzenica biskupa ucieka przed zbójem i chowa się za drzewa, wkroczyli do akcji. Nie przypuszczali, że panna i Kak bawią się w chowanego. Myśleli, że ona chce uciec.
- Stój! – zawołał dowódca oddziału, który mierzył w zbója z łuku – Nie zbliżaj się do panienki! Oddaj ją nam i nie waż się jej zrobić nic złego! – straszył Kaka, który stał zaskoczony wizytą oddziału. I kiedy zrobił krok w stronę panny, dowódca oddziału wypuścił z łuku strzałę, która przeszyła nie zbója lecz pannę, chcącą osłonić swego ukochanego.
Zrozpaczony Kak rozzłościł się na dobre. Zaatakował oddział, który nie szczędził mu strzał. Wkrótce zbój padł od zadanych mu ran tuż obok swojej ukochanej.
Tak zakończył się los zbója nad zbójami, który wcześniej czuł się najszczęśliwszym z ludzi, bo pokochał z wzajemnością pannę o pięknym licu i jeszcze piękniejszym sercu.
Na pamiątkę tego zdarzenie miejsce, w którym ukrywał się zbój Kak nazwano Kakoninem, a kosztowności ukryte w starej lipie przekazano na budowę kościoła w Bielinach. To, co z nich zostało rozdano biednym, tak jak życzyłby sobie tego sam zbój Kak
innocent5