Legendy świętokrzyskie.doc

(371 KB) Pobierz
Baśń o kwiecie paproci

Baśń o kwiecie paproci

W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było ani telewizorów, ani komputerów, telefonów czy nawet radioodbiorników, ludzie chętnie siadali przy ognisku i opowiadali sobie nawzajem najróżniejsze historie, które niegdyś słyszeli od swoich najbliższych. W taki czerwcowy wieczór siedział z rodziną i znajomymi pewien Jacuś. Z zaciekawieniem słuchał opowieści starej Niemczychy o cudownym kwiecie paproci. Dowiedział się, że kwiat ten kwitnie jedynie raz w roku, w najkrótszą noc czerwcową, w noc świętojańską. Kto do niego dotrze, a droga nie należała do najłatwiejszych, zerwie kwiat przed pianiem kura, tego czekać będzie wielkie szczęście i bogactwo, jednak ręce, które to uczynią, muszą należeć do młodego człowieka o dobrym i szlachetnym sercu. Jacusia oczarowała opowieść o cudownym kwiecie paproci. Nie słuchał już kolejnych historii, tylko patrzył w ogień i rozmyślał.- Przecież noc Świętego Jana, czyli noc świętojańska jest już jutro – przypomniał sobie Jacuś i postanowił wybrać się na poszukiwanie kwiatu paproci, nikomu nic o tym nie wspominając. Następnego dnia Jacuś spełnił swoje wieczorne postanowienie. Ruszył do lasu za kwiatem paproci. Przemierzał Jacuś leśne drogi, na których były powalone drzewa, chaszcze i wokół bagna. Kiedy pokonał wszystkie trudności, które las stawiał mu na drodze, ujrzał piękny kwiat paproci. Kwiat rósł wysoko i chłopiec już miał po niego sięgnąć, gdy zapiał kur i nagle kwiat znikł. Jacuś zrozumiał, że się spóźnił, ale nie rezygnował. - Za rok znów wyruszę po ten cudowny kwiat – postanowił i wrócił do domu. Cały rok chłopiec cierpliwie czekał aż znów będzie najkrótsza noc w roku i ponownie będzie mógł wyruszyć po kwiat paproci. I nadeszła wyczekiwana noc świętojańska. Znów udało się Jacusiowi pokonać wszelkie leśne niespodzianki, a gdy ujrzał na górze kwitnący kwiat spieszył się, by go chwycić, zanim uprzedzi go pianie kura, ale noga mu się omsknęła i nie zerwał na czas kwiatu. - Do trzech razy sztuka, za rok będę starszy, silniejszy i na pewno mi się uda – stwierdził Jacuś, po czym wrócił do domu. Kolejnej nocy świętojańskiej Jacuś powrócił do lasu po kwiat paproci. Tym razem przeszedł całą drogę bez najmniejszego wysiłku. Kiedy spostrzegł kwiat paproci, zerwał go, choć ten poparzył mu ręce. Ucieszony Jacuś już planował, na co wyda czekające go bogactwo. - Nie możesz się swoim szczęściem z nikim podzielić – usłyszał nagle tajemniczy głos, ale skoro nie zobaczył do kogo on należy, szybko o nim zapomniał. Po drodze Jacuś widział oczami wyobraźni siebie w olbrzymim pałacu, otoczonego służbą i drogocennymi przedmiotami. Ale co to? Właśnie Jacuś znalazł się w takim pałacu. - Moje marzenie się spełniło! – wołał, odwiedzając każde pałacowe pomieszczenie, a było ich chyba ze sto. Jacuś mieszkał sobie w przepychu całe dwa lata. Wreszcie nic nie musiał robić, tylko cieszyć się tym, co ma, a miał sporo. Z czasem jednak bezczynność dała o sobie znać. - Nudno trochę tak siedzieć samemu – stwierdził któregoś wieczoru, patrząc na swoją złotą figurkę króla, która kiedyś potrafiła go niezwykle cieszyć. – Jutro odwiedzę swój rodzinny dom – zdecydował, bo coraz bardziej tęsknił za rodziną, a bezczynność i nuda potęgowały tę tęsknotę. Rankiem, kiedy tylko słonko pojawiło się na błękitnym niebie, Jacuś wsiadł do złoconego powozu i ruszył w swoje rodzinne strony. Po drodze wzruszał się wielokrotnie, widząc znajome mu zakątki, w których niegdyś przesiadywał lub bawił się razem z braćmi. Kiedy z daleka ujrzał swój rodzinny dom, łzy poczęły mu spływać po policzkach, tak tęsknił za tym widokiem. Gdy zajechał pod dom, w drzwiach stanęła matka Jacusia. - Witajcie, matko – powiedział Jacuś – spójrzcie, jaki teraz ze mnie wielki pan, wielkie bogactwo dostałem od losu – poinformował z uśmiechem, ale po chwili mina mu zrzedła, kiedy matka ani przez moment nie poznała swego syna. - Może i dostaliście dar od losu, panie, ale mój Jacuś nie zapomniałby o swojej rodzinie, gdyby w majątek opływał. Jedźcie sobie w dalszą drogę i nie rańcie serca starej matki – powiedziała kobieta. Po tych słowach Jacusiowi zrobiło się i wstyd, i przykro. Już sięgał do kieszeni po sakiewkę złota, aby go dać matce, ale przypomniał sobie wtedy tajemniczy głos, który go ostrzegał, że z nikim nie może dzielić się swoim szczęściem. Przestraszył się, że nagle wszystko może utracić, więc wsiadł z powrotem do powozu i odjechał do pałacu. Po roku Jacuś znów postanowił ruszyć w rodzinne strony, aby opowiedzieć rodzinie wszystko, co się z nim przez lata działo. Kiedy podjechał pod dom, wyszedł do niego brat, który także Jacusia nie poznał. Okazało się, że ich matka leży chora, a ojciec odszedł w zaświaty kilka miesięcy wcześniej. Jacuś w pierwszym odruchu chciał wspomóc rodzinę, aby mogła do matki sprowadzić najlepszych lekarzy, ale gdy tylko sięgnął do kieszeni, znów ogarnął go przeraźliwy strach, który kazał mu się wycofać. Wsiadł więc Jacuś do powozu i powrócił do swojego pałacu. Przez cały rok nie żałował pieniędzy na hulanki, polowania, bawił się często i mocno, chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia, które nie dawały mu spokoju, ale nie udało mu się to. W kolejnym roku znów pojechał w rodzinne strony, do domu. Czuł się zmęczony, nieszczęśliwy, mimo całego bogactwa, bo nie mógł z nikim dzielić się swym szczęściem. Tym razem postanowił zaryzykować i opowiedzieć rodzinie o jego losie oraz podzielić się z nią swoim bogactwem. Gdy podjechał pod dom, tym razem nikt mu nie wyszedł naprzeciw. Dom stał pusty już od jakiegoś czasu, a za domem stały trzy mogiły, rodziców Jacusia i jego brata. - Co ja najlepszego zrobiłem? – rozpaczał Jacuś, stojąc przy grobach najbliższych – Wybrałem zimne i puste złoto, zamiast pomóc rodzinie, której los nie sprzyjał. To moja wina, że oni tutaj leżą! – obwiniał się i zapragnął także zginąć. Wtedy ziemia się rozstąpiła i pochłonęła Jacusia razem z kwiatem paproci, który młodzieniec zawsze nosił przy sobie. Od tej chwili nikt nigdy nie ujrzał więcej kwiatu paproci i nawet nie próbował go szukać. Każdy teraz wiedział, że zerwany kwiat paproci przynosi bogactwo, ale wraz z nim pojawiają się także samotność, łzy i rozpacz, a to żadne szczęście.

 Czarci Młyn w Gałęzicach

Czarci Młyn we wsi Gałęzice jest miejscem owianym mgłą tajemnicy, nawiedzanym niegdyś przez siły nie­czyste, wspominają o nim średniowieczne kroniki i legendy. Mieszkańcy tej wioski z pokolenia na pokolenie przekazy­wali sobie opowieść, iż przed wiekami, gdy jeszcze na zamku w Chęcinach gościli królowie, nad rzeką istniał młyn wodny. Był to młyn niezwykły, bowiem nie mielił zboża, ale była w nim szkoła, w której nauki pobierali młodzieńcy, chcący zdobyć wiedzę czarnoksięską. Młynarzem, i nauczycielem był szarlatan. Przyjmował 12 terminatorów, a z nadejściem każdego nowe­go roku jeden z nich musiał oddać za czarownika swoje życie. Pewnego razu jeden z uczniów zdobył wiedzę większą od swojego mistrza, zbuntował się, szarlatana zabił, a młyn spa­lił. Tyle mówi ludowa legenda. A jaka jest prawda? W średniowiecznych zapiskach znaj­duje się wzmianka, iż przed wiekami w Górach Świętokrzys­kich istniała szkoła czarnoksiężników. Pierwszym zapisem potwierdzającym to przypuszczenie jest Historia Jana z Heidelborga. Kronika ta opisuje dzieje niemieckiego opata żyjącego w XV wieku w Bawarii. Mnich ten był osobą tajem­niczą. Za niewłaściwe prowadzenie klasztoru został wysłany przez władze kościelne do Ziemi Świętej, by tam krzewić wiarę chrześcijańską. Jan z Heidelborga wyruszył więc do kraju Saracenów, lecz zamiast nawracać pogan, zaintereso­wał się tajnikami wiedzy arabskiej. Kiedy wrócił do swej ojczyzny, przywiózł ze sobą tekst staroegipski, zawierający arkana wiedzy czarnoksięskiej. W kronice jest wzmianka, jakoby mnich odkrył sposób oddziały­wania na ludzi bez względu na to, gdzie się znajdują. Sam po­dobno mówił: Mogę narzucić swoją wolę każdemu, kto poj­mie sens mojej wiedzy. Mogę z łatwością uwolnić każdego, nawet więźnia zamkniętego w głębokich lochach pod silną strażą. Nikt dokładnie nie wiedział, na czym polega działanie czarów niemieckiego opata. Musiało to być coś niezmiernie ważnego i strasznego, ale opartego na prawach przyrody, a zawartego w jednej księdze. Na wszelki wypadek Święta Inkwizycja kazała mnicha spalić, wychodząc z założenia, że miał on kontakty z diabłem. Gdy siepacze biskupa przybyli po opata, już go nie było, a prze­straszony sługa wyjaśnił, że opat wyjechał do Polski. Tam kon­tynuował swoje praktyki tajemne. Drugą wzmiankę o tajem­niczym mnichu zostawił w swoim opisie franciszkanin Ma­teusz, który przekazuje: W gęstej kniei, gdzie tylko zwierz króluje, a jedynym ludzkim siedliskiem jest położony kilkaset wiorst dalej zamek w Chęcinach, znajduje się siedlisko diab­ła, który ma na usługach kilku szarlatanów mu zaprzeda­nych. Rej tam wiedzie pewien mnich najstarszy wiekiem, o którym mówią że potrafi wędrować w czasie i przestrzeni, czyni rzeczy, o których zwykłym śmiertelnikom się nie śniło. Nikt tam dostępu nie może mieć, a gdy się jaki śmiałek zbli­ży do tej siedziby zła, zginąć musi niechybnie. O jakim miejscu pisał franciszkanin Mateusz? Czyżby o Czarcim Młynie? Czy czarownikiem tym nie był Jan z Hei­delborga? Co położyło kres szkole czarnoksiężników?

Diabelska karczma

 

Dawno, dawno temu w lasach pomiędzy Mniowem a Serbinowem stała karczma. Było to niezwykle tajemnicze miejsce. W środku karczmy słychać było muzykę i w dzień, i w nocy. Dochodziły też odgłosy tańca i śpiewów. Krążyły o tym miejscu najróżniejsze opowieści, ale nikt z okolicznych mieszkańców nie przekroczył progu karczmy, wydawała im się podejrzana i straszna.  - Dość tego! – stwierdził kiedyś pewien włościanin – Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje i kto nie daje nam żyć tu w spokoju i ciszy – dodał i ruszył pewnym krokiem w stronę karczmy Kiedy tylko otworzył drzwi jego oczom ukazały się piękne, skąpo odziane kobiety i przystojni mężczyźni, którzy zatracali się w tańcu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie nogi tańczących. Nie były to ludzkie nogi, odziane w buty. Były to raczej nogi zwierzęce, wyglądem przypominające końskie kopyta. Włościanin, przerażony tym co ujrzał w karczmie, uciekł z niej czym prędzej, choć do strachliwych nie należał. Opowiedział sąsiadom o swoim odkryciu i potem już wszyscy omijali to miejsce sądząc, że to karczma do diabelskich uciech.

 Kiedy nadszedł Wielki Piątek, a więc czas ciszy i refleksji, z karczmy rozlegała się muzyka głośniejsza niż zwykle. Nikt nie mógł na to nic poradzić, wszyscy tylko z niezadowoleniem kiwali głowami na wspomnienie tego bezbożnego miejsca. Gdy zegar wybił północ, po okolicy rozległ się ogromny huk. Nikt nie wiedział, co się stało. Przebudzeni sąsiedzi pobiegli w stronę karczmy, bo huk od jej strony dochodził. Rozglądali się, przyświecali pochodniami, a karczmy nie było, zapadła się pod ziemię, zostawiając po sobie wielki dół. - Pan Bóg ukarał to miejsce za śpiewy i tańce w Wielki Piątek – mówili sąsiedzi. – Nareszcie będzie tu spokój – ucieszyli się i wrócili do domów. I rzeczywiście, nigdy więcej nie było już słychać w okolicy żadnych odgłosów muzyki i tańca. Ślad po karczmie zaginął na dobre, a dół po niej szybko porosły drzewa, które dziś tylko czasem szumią leśne melodie, przyjemne dla ucha okolicznych mieszkańców.

 

Grot Słupecki – świętokrzyski zbój z dobrego domu

Świętokrzyskie lasy dawały schronienie niejednemu zbójnikowi i niejednej bandzie rozbójników. Niektórzy z nich pochodzili z tzw. dobrych domów, a mimo to zeszli na drogę zbójecką. Takim zbójem był Grot Słupecki, herbu Rawicz, zamożny ziemianin, syn Sięgniewa ze Słupczy, którego majątek stanowiły Konary i Płaczków. Grot Słupecki nie miał łatwego charakteru, był porywczy i prowadził życie awanturnika. Najbliżsi nie mieli z nim lekko, ale nie tylko oni. Jak podaje w swoich kronikach Jan Długosz, Grot wszedł w konflikt ze swoim sąsiadem, kasztelanem Janem Ossolińskim. Spór sąsiadów dotyczył dziesięciny wsi Dwikozy. W 1396 roku porywczy Grot Słupecki zabił kasztelana wiślickiego podczas sejmiku w Sandomierzu. Czyn ten nie mógł pozostać bez echa. Król Władysław Jagiełło skazał zabójcę kasztelana Ossolińskiego na wygnanie. I od tej pory jest kilka wersji dalszych losów Grota Słupeckiego. Jedna z nich mówi, że wyruszył on na Morawy, gdzie schronienia udzielił mu pewien rycerz. Po jakimś czasie obaj zaczęli się parać zbójeckim rzemiosłem, co nie spodobało się polskiemu królowi. Wysłał on swoich rycerzy, aby pojmali złoczyńców i wtrącili do lochów. Tak też się stało, jednak Grot zdołał uciec i założywszy nową bandę zbójników, nadal napadał na pańskie dwory. Inna wersja wspomina o tym, że po wydanym przez króla wyroku, Grot nie opuścił kraju, ale zaszył się w swoim zamku w Konarach. Tam, dobrze obwarowany, wiódł życie rozbójnika wraz z kamratem Rogalińskim (inne źródła podają Jana Rogalę, kasztelana włocławskiego skazanego na banicję). Obaj, napadając na domy sąsiadów, grabiąc z nich kosztowności, nie szczędzili miecza tym, którzy stanęli im na drodze. Król wydał wtedy rozkaz wzięcia szturmem zamku i pojmania złoczyńców, jednak zamek był dobrze strzeżony. Aż pewnego dnia królewska armia przełamała obronę twierdzy. Widząc to Grot chciał uciec przez wieżę, jednak w pośpiechu spadł z niej i tak dokonał żywota. Rogalińskiego (Rogalę) pojmano, wtrącono do lochu i długo w dybach trzymano, jednak za wstawiennictwem Zawiszy Czarnego, starosty spiskiego, król go w końcu wolnością obdarzył. Według legend zamek w Konarach przejął brat Grota (lub syn), o równie porywczym charakterze jak Grot. Późniejszy właściciel twierdzy zaprzedał duszę diabłu, podpisując z nim pakt. Podobno wywoził tajemnym przejściem wszystkie łupy rozbójnicze na Węgry. Droga jednak została zasypana gruzem i do dziś miejsce znane jest w okolicy jako wrota piekieł. Sam zamek prawie już nie istnieje, ale okoliczni mieszkańcy twierdzą, że czasem w nocy pojawia się w pobliżu twierdzy duch kamrata Grota, równie bezwzględnego jak on Rogalińskiego (Rogalę), odzianego w bogaty kontusz i żółte buty. Inni uważają, że to pojawiają się sami właściciele zamku, a jeszcze inni, że to błąkają się duchy rycerzy, którzy utracili życie, chcąc pojmać porywczego zbója i pilnują skarbów, by nie dostały się w niepowołane ręce. Tak czy inaczej, z pewnością to miejsce przyprawia o gęsią skórkę, jeśli się już wie, że mieszkał tam awanturniczy i bezwzględny rozbójnik, mimo że z dobrego domu i z pochodzenia szlachcic.

Hilary Mala - górnik z Karczówki

Karczówka to malownicze wzgórze położone na zachodzie Kielc na wysokości 319 m n.p.m. Na szczycie wzniesienia znajduje się przepiękny pobernardyński klasztor z XVII wieku i rezerwat przyrody.  Wzgórze pierwotnie nazywało się ono Karcz, a nazwa to wywodziła się od karczowania lasu. Prawdopodobnie wykarczowany na górze las dał początek nazwie wzniesienia, na którym okoliczni gwarkowie poszukiwali rudy ołowiu. Według legendy jednym z karczówkowskich górników był Hilary Mala z Niewachlowa. W niedzielę wielkanocną Mala siedział sobie na wzgórzu, spożywając święcone jadło, kiedy nagle zerwał się gwałtowny wicher, ziemia zatrzęsła się w posadach a oczom górnika ukazało się trzech jeźdźców na ognistych wierzchowcach. Rycerze kilkakrotnie otoczyli Malę i... zniknęli, pozostawiając przerażonego górnika. Po świętach Hilary Mala jak zwykle znów przyszedł do roboty w poszukiwaniu rudy. Tym razem jednak postanowił szukać w miejscu, gdzie ukazali mu się i zniknęli tajemniczy jeźdźcy. Całymi dniami ubogi górnik pracował wierząc, że musi znaleźć tam coś niesamowitego. Znajomi naśmiewali się z Mali. 'Co tam szukasz? Skarbu?' - drwili sobie. Tymczasem on pozostawał nieugięty. Nadchodziła zima, sypał już śnieg, a on nadal szukał. Nie znalazł jednak nadal nic godnego uwagi. W świetle ostatniej świecy ujrzał nagle Mala czarną żyłę kruszcu. Odzyskał nadzieję, wypełniła go nadludzka siła. Kopał zamaszyście aż z pomocą innych górników, którzy przybiegli na wieść o znalezisku, wydobył wielką bryłę ołowiu Mala był dumny ze swego uporu i wiary. Sprzedana bryła ołowiu przyniosła mu dostatek i sławę. Tuż obok, w miejscu gdzie zniknął drugi jeździec, znaleziono drugą wielką bryłę. Trzeciej nie odnaleziono do dziś... Z bryły wykopanej przez górnika Malę wyrzeźbiono postać patronki górników - świętej Barbary, którą umieszczono w klasztorze na Karczówce. Z odprysku wykonano rzeźbę Matki Bożej i wmurowano ją w ścianę kieleckiej bazyliki, tuż obok chrzcielnicy. Z trzeciego zaś fragmentu powstała figura św. Antoniego - dziś znajduje się ona w kościele w Borkowicach.

 

Kobieta zbój - legenda o łotrzycy jezdnej

Za panowania króla Jana Olbrachta i Aleksandra Jagiellończyka grasowała w Górach Świętokrzyskich banda opryszków, którymi dowodziła kobieta, zbój Barbara Rusinowska. Była to rozbójniczka pochodzenia szlacheckiego, herbu Łabędź. Prawie 20 lat przełomu XV i XVI wieku kobieta – herszt bandy łotrzyków wyjętych spod prawa, nosiła męski strój, u boku nosiła miecz, a przy butach ostrogi. Nazwano ją „Łotrzycą jezdną”, ponieważ kradła konie i na nich Rusinowska i jej banda napadała na kupców przemierzających świętokrzyskie lasy. Nie rozdawała zdobyczy chłopom, jak to czynili „koledzy po fachu” zbój Kak i Madej. Zbój Barbara Rusinowska napadała także na chłopów, atakowała wsie. Jednym ze znanych w okolicy występków był szturm Słupi. Gdy Rusinowska szykowała się wraz ze swoją bandę na Słupię, mieszkańcy byli przygotowani, gdyż wcześniej ktoś ich ostrzegł. Obrona Słupi zakończyła się klęską „Łotrzycy jezdnej”. Utraciła w tym szturmie kilku zbójów - dwóch zabito, a dwój pojmano do niewoli. Uwięzionym udało się jednak uciec, ale jednego z nich rozpoznano na odpuście świętokrzyskim. Opryszek wmieszał się w tłum, a wtedy ktoś zawołał, że przed ołtarzem w kościele modli się sama Rusinowska. Tłum oszalał i pobiegł w stronę kościoła, jednak Rusinowska została ostrzeżona i zdołała uciec. Ze swoich zbójeckich zdobyczy Rusinowska wybudowała zamek Orle Gniazdo, który przeznaczyła na więzienie dla swoich wrogów. Łotrzycę jezdną, czyli Barbarę Rusinowską, ujęto po wielu latach, osądzono i skazano podczas sejmu w Radomiu w 1505 roku. Był to pokazowy proces, który piętnował wszystkich rozbójników i ich czyny. Miał odstraszyć tych, którzy myślą o zajęciu się piętnowanym rzemiośle. Rusinowska zginęła w męskim ubraniu, tak jak żyła. Dlaczego kobieta szlacheckiego pochodzenia trudniła się tak mało kobiecym i okrutnym rzemiosłem? Do końca tego nie wyjaśniono. Jedna z wersji mówi o tym, że chciała pomścić w ten sposób zaatakowanego przez szlachtę męża ( lub ojca), który stanął w obronie chłopa. Inna wersja jest mniej prawdopodobna – chciała powiększyć swój majątek – dla białogłowy ze szlacheckiego rodu w tamtych czasach z pewnością były inne sposoby, bardziej kobiece.

 

Legenda o zbóju Kaku

Przed wieloma wiekami Góry Świętokrzyskie słynęły z tego, że chętnie skrywali się w nich rozbójnicy. Jednym z największych i najpotężniejszych rozbójników w tych okolicach był Kak. Ten olbrzymi mężczyzna był tak silny, że potrafił sam przenosić wozy kupieckie, załadowane towarami, a wyrwanie potężnego drzewa wraz z korzeniami nie sprawiało mu żadnego problemu. Kak był samotnikiem. Twierdził, że nie potrzebuje nikogo do pomocy przy zbójowaniu, bo sam sobie świetnie daje radę, a i do podziału łupów także nie potrzebuje nikogo, bo sam może nim rozporządzać tak jak chce. I tak robił. Nie wszystkie łupy Kak zostawiał sobie. Jak przystało na prawdziwego zbója, łupił bogatych, a rozdawał biednym i temu zbój Kak pozostawał wierny. Pewnego dnia przez świętokrzyskie lasy jechała kareta. Powóz był pięknie zdobiony, czwórka koni zadbana i woźnica strojnie ubrany. - To pewnie goście do naszego zamku w Chęcinach jadą – domyślał się Kak, który widział z ukrycia dość łatwy do zdobycia łup. – Ulżę koniom, może ich państwo wiezie ciężkie skrzynie z kosztownościami, to im je zabiorę. Koniom będzie lżej jechać, a kosztowności na zamku raczej są niepotrzebne, chłopom  się bardziej przydadzą – stwierdził i wyskoczył zza drzewa, żeby zatrzymać karetę i czym prędzej zrealizować swój plan. Na początku wszystko szło gładko, wystraszony woźnica powstrzymał konie, nikt nie strzelał i nie krzyczał, czego się zbój spodziewał, a gdy Kak otworzył drzwi karety, oniemiał z zachwytu nad urodą panny, która siedziała w środku.

- Witaj, piękna pani – przywitał się Kak.

- Kimże jesteś, że śmiałeś zatrzymać mój powóz w samym środku lasu? Jestem siostrzenicą samego biskupa i jeśli mi się coś stanie, zapłacisz za to – powiedziała panna dość odważnie, ale Kak nie bardzo się przejął jej słowami, tylko wciąż zachwycał się urodą panny, stał bez ruchu i nie mógł z siebie wydobyć ani jednego słowa. – Słyszysz? Bez względu na to kim jesteś, masz przepuścić karetę! – krzyknęła panna i wtedy zbój uśmiechnął się, mówiąc:

- Uroda twoja jest niczym szlachetne klejnoty, a że jam zbój, klejnoty zabieram, tak i ciebie, śliczna panienko zabiorę ze sobą – i chwycił pannę na ręce, po czym zabrał do swojej jaskini, a karetę puścił wolno. Kak ugościł pannę jak przystało na prawdziwego zbója. Przygotował ucztę, a i maniery jego przypominały nieco dworskie, czym pannie zaimponował.

- Wybacz, pani, prosty ze mnie chłop i nie znam się na wielkopańskich manierach, ale wiem czym jest honor i jakem zbój, przysięgam, że nic ci u mnie nie grozi – powiedział Kak, siadając obok panny, która uśmiechnęła się, czując się przy zbóju całkiem bezpieczna.

Cały wieczór Kak opowiadał o swoim zbójowaniu i o tym, jak pomaga biedocie. A że panna na ludzką krzywdę była czuła, spodobało jej się, że Kakograbia bogatych  nie tylko dla siebie, ale pamięta także o potrzebujących, o czym często zapominali mieszkańcy zamku.

- Muszę przyznać, że zaimponowała mi twoja postawa, Kaku – powiedziała panna. – Jesteś olbrzymiej postury i takie też masz serce, dobre dla tych, którzy sobie nie radzą.

Słowa dziewczyny były dla zbója niczym miód. Cieszył się, że przestała się go bać, a nawet zaczęła podziwiać. Całą noc rozmawiali jak dobrzy znajomi, całkowicie zapominając o tym, jak się poznali. Następnego dnia Kak pokazał dziewczynie starą lipę, w której ukrywał swój majątek.

- To jest nasze – powiedział do panny, pokazując całkiem pokaźny zbiór kosztowności. – Będziesz ze mną żyć lepiej niźli w zamku, chcesz? – zapytał, a gdy dziewczyna z uśmiechem potwierdziła, czuł się najszczęśliwszym zbójem na świecie.

Tymczasem biskup wysłał oddział na poszukiwanie siostrzenicy. Mieli też zająć się zbójem, który odważył się porwać pannę. Wojsko jechało przez świętokrzyskie lasy, dopytując o zbója, ale mieszkańcy nie chcieli wskazać drogi, bo przecież nie zdradza się przyjaciół.

Kilka tygodni  trwały poszukiwania i nie było żadnego efektu. A Kak i siostrzenica biskupa zakochali się w sobie i nawet nie myśleli, że ktoś niebawem przerwie ich sielankę.

Pewnego dnia oddział biskupa znalazł się w pobliżu jaskini Kaka. Żołnierze usłyszeli głos  dziewczyny i postanowili sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest poszukiwana panna. Gdy z ukrycia przekonali się, że siostrzenica biskupa ucieka przed zbójem i chowa się za drzewa, wkroczyli do akcji. Nie przypuszczali, że panna i Kak bawią się w chowanego. Myśleli, że ona chce uciec.

- Stój! – zawołał dowódca oddziału, który mierzył w zbója z łuku – Nie zbliżaj się do panienki! Oddaj ją nam i nie waż się jej zrobić nic złego! – straszył Kaka, który stał zaskoczony wizytą oddziału. I kiedy zrobił krok w stronę panny, dowódca oddziału wypuścił z łuku strzałę, która przeszyła nie zbója lecz pannę, chcącą osłonić swego ukochanego.

Zrozpaczony Kak rozzłościł się na dobre. Zaatakował oddział, który nie szczędził mu strzał. Wkrótce zbój padł od zadanych mu ran tuż obok swojej ukochanej.

Tak zakończył się los zbója nad zbójami, który wcześniej czuł się najszczęśliwszym z ludzi, bo pokochał z wzajemnością pannę o pięknym licu i jeszcze piękniejszym sercu.

Na pamiątkę tego zdarzenie miejsce, w którym ukrywał się zbój Kak nazwano Kakoninem, a kosztowności ukryte w starej lipie przekazano na budowę kościoła w Bielinach. To, co z nich zostało rozdano biednym, tak jak życzyłby sobie tego sam zbój Kak

 

Legenda o czarownicach i o powstaniu Gołoborza

Dziadowie naszych dziadów nie pamiętają czasów, w których wydarzenia te miały miejsce. Na jednym ze szczytów Gór Świętokrzyskich zwanym przez okoliczną ludność Łyścem spotykały się czarownice. Za dnia wyglądające jak zwykłe chłopki, wieczorami przemieniały się w rozczochrane straszydła. Zlatywały się tu na miotłach, na łopatach - wszystko w zasadzie dzięki ich czarom nadawało się do latania. Wystarczyło, by czarownica siadła na miotle i wypowiedziała słowa: "las nie las, wieś nie wieś, ty mnie tam, miotło nieś" i już miotła podrywała się i niosła czarownicę na szczyt góry. A tam do spółki z pozostałymi wiedźmami odprawiały tajemne gusła, czary i bawiły się tańcząc z biesami po świt. Wtedy to pienie kura kończyło sabat czarownic. Podobnie też po wielu latach działać zaczął na czarownice dzwon ufundowanego na górze klasztoru, o którego powstaniu krąży miejscowa legenda. Rzecz jasna wiedźmom się takie sąsiedztwo nie podobało i z diabłami będąc w spółce uradziły, że najlepiej klasztor będzie zniszczyć. Którejś nocy czarty wyrwały jedną ze skał otaczających Jaskinię Piekło pod obecnymi Gałęzicami i niosąc go na swoich czarcich grzbietach pofrunęły między chmurami w stronę klasztoru z zamiarem zrzucenia głazu na świętą budowlę. Jednak przeceniły swoje siły diabły i ostatkiem sił z głazem wylądowały na Górze Klonówce. Dalej już nie dały rady głazu dotaszczyć i został on tam po dziś dzień - obrastając trawą i krzewami. Jednak czarownice nie dawały za wygraną. Kolejny sabat kończyło bicie klasztornych dzwonów i rozeźlone tymi dźwiękami wyjąc pognały do diabłów po pomoc. Tym razem już kilka mniejszych głazów miało spaść na klasztor. Rozpostarły diabły wielką płachtę i naukładały na niej pomniejsze skały i z takim ładunkiem wzbiły się w powietrze. Jednak układanie skał zajęło im więcej czasu niż się czarownice spodziewały i będące już niedaleko wzgórza czarty na tle jaśniejącego świtem nieba wypatrzył klasztorny kur, który czym prędzej zapiał, a obudzony tym pianiem zaspany zakonnik myśląc, że czas na mszę poranną uderzył w dzwony. Tego dźwięku wysłannicy piekieł znieść nie mogli i czym prędzej zaczęli zatykać uszy, a płachta z głazami spadła szczęśliwie dla zakonników na zbocze góry. Głazy roztrzaskały się powalając i zasypując drzewa. Ludzie widząc taki gołe od boru, czyli gęstego lasu miejsce zaczęli zwać je Gołoborzem. I do dziś nic z między głazów nie wyrosło upamiętniając czarcią porażkę. A czarownice? Widząc, że nie dadzą rady zniszczyć klasztoru wyniosły się z Łyśca i krążyć zaczęły po okolicy zapuszczając się nawet w najodleglesze zakątki królestwa. Stąd do dziś w wielu miejscach Polski słychać opowieści o czarownicach zlatujących się na niejedną górę na sabat.

Legenda o dzwonach w Waśniowie

Jest w Górach Świętokrzyskich miasteczko o nazwie Waśniów. Kiedyś było to spokojne miejsce. Mieszkańcy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin