krwawa opera 1 - mroczny taniec_kr33.doc

(1454 KB) Pobierz
mroczne taniec

 

Tanith Lee

 

Mroczny taniec

 

 

 

 

 

Krwawa opera

Tom I

 

 

Przełożyli:

Magdalena Niemczuk & Cezary Frac

 

 

 


- Nie chciałabym mieć do czynienia z szaleńcami - powiedziała Alicja.

- Nic na to nie mogę poradzić - odparł Kot. - Wszyscy tu jesteśmy szaleni. Ja jestem szalony, ty jesteś szalona.

- Skąd pan wie, że jestem szalona? - zapytała Alicja.

- Musisz być. Inaczej nie przyszłabyś tutaj.

 

Lewis Carrol

„Alicja w Krainie Czarów"

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Kobieta we mgle.

Zamknięta wśród ścian żółtego oparu. Szła jakby w przenośnym więzieniu. Co kilkanaście kroków słup latarni wynurzał się niczym wielkie, smukłe drzewo; sterczał występ w murze. Ponad jej głową, mętne jak światło starej lampy, jaśniały podejrzliwe okna. Znała drogę na pamięć.

Mgła pachniała przytłaczająco smutkiem i melancholią. Z każdej strony mógł czyhać prześladowca.

Kobieta szła dalej. Wyglądała jak chuchro w ciemnym płaszczu. Jej włosy były gęste, rozpuszczone, bardzo czarne, jak grube liście na krzewach. Miała szczupłą, jasną twarz i przejrzyste oczy. Jedną dłonią podtrzymywała kołnierz.

Skręciła w Lizard Street. minęła ogromny budynek z lwami i weszła do księgarni.

- Spóźniłaś się, Rachaelo.

- Tak - przyznała ze spokojem.

- Dwadzieścia minut!

Przeszła obok pana Gerarda i weszła na zaplecze. W maleńkim pokoju stał na kuchence czajnik i leżały stosy gazet. Regały pełne były książek. Plastikowe okładki niektórych lśniły nowością, inne zaś przypominały stare, umierające, postrzępione ćmy. Powiesiła płaszcz.

Miała na sobie czarną spódnicę, ciemną bluzę i solidne buty. W sklepie nigdy nie było ciepło poza upalnym latem, kiedy dawało się wytrzymać jedynie w cienkiej koszuli, ale nawet wówczas pan Gerard snuł się w przepoconej marynarce i krawacie. Dziś miał na sobie pulower w żywych kolorach, zbyt jaskrawy w zestawieniu z jego tłustą twarzą, wglądającą jak zepsuty owoc. Zrobił jej miejsce za ladą.

- Masz tu wykaz książek do wyceny. Rachaela skinęła głową. Płacił bardzo mało. Do jej obowiązków - poza obsługiwaniem klientów - należało też robienie herbaty, przyrządzanie kanapek, zamiatanie i odkurzanie regałów, co zresztą robiła rzadko. Nigdy nie kłóciła się ani nie uskarżała, nie przepraszała też za swoje niedbalstwo, za nieustanne spóźnienia. Nie bała się pana Gerarda. Nie kradła, nie pyskowała. Kiedy się na nią denerwował, patrzyła gdzieś w odległą przestrzeń, a potem wydawała się o tym zapominać. Pan Gerard nic właściwie o niej nie wiedział. Kobieta - zagadka. Dla nielicznych klientów była uprzejma jak manekin.

Kiedy pan Gerard wycofał się na tyły swojej obskurnej, dusznej nory, jakiś mężczyzna zapytał o książkę. Wraz z nim do środka napłynęła skłębiona mgła, obejmując tysiące woluminów.

- Podły dzień - powiedział. - Kiedy to się wreszcie skończy. Cholerna pogoda.

Rachaela włożyła książkę do torby i wybiła cenę na staromodnej sklepowej kasie. Kasa była jednym z powodów, dla których zaczęła rok temu ubiegać się o tę pracę. Nie znosiła komputerów, przerażały ją. Lubiła starocie. W sklepie przynajmniej nie czuła się nieswojo.

Mężczyzna wziął książkę i wręczył jej pieniądze. Rachaela powoli przeliczyła resztę, zanim mu ją wydała. Liczby także ją niepokoiły. Czuła się dobrze tylko ze słowem pisanym.

- Przepraszam - powiedział. Rachaela popatrzyła na niego, wyglądała na przerażoną. Czyżby się pomyliła?

- Panna Day, prawda?

Zawahała się. Wreszcie, jak gdyby powierzała niebezpieczny sekret, szepnęła:

- Tak.

- Tak myślałem. Miałem to pani oddać.

Wręczył jej jasnożółtą kopertę. Wzięła ją jak konspirator. Nie zapytała go o nic, ale jej smukła dłoń o długich, nie pomalowanych paznokciach zawahała się, zawisła w powietrzu między nimi.

- Chyba powinienem wyjaśnić - powiedział przyjaznym tonem. - Jestem sąsiadem. Firma „Lane i Soames". Szef poprosił, żebym to pani przyniósł. Szukali pani.

- Kto? - zapytała.

- Lane i Soames. Szukali, a pani tu była cały czas.

A więc tropili ją. Rachaela mocno przycisnęła kopertę do piersi. Czuła prześladowcę, przyczajonego we mgle.

„Day" nie było jej prawdziwym nazwiskiem, ale używała go od lat. Sądziła, że teraz już stało się legalne; widniało na jej legitymacji ubezpieczeniowej. Pod tym nazwiskiem płaciła też podatki.

A może jednak popełniła jakiś błąd?

- Jest pan pewien, że to o mnie chodzi?

- Proszę mnie nie pytać. Jestem tylko gońcem. Powiedzieli, żebym to pani podrzucił.

Jego oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Nie podobała mu się jej niepewność ani swoiste, łatwe do przeoczenia piękno, nie krzykliwe, nie przerysowane makijażem ani ubiorem.

- No, dobra - powiedział. - Pora wracać w mgłę.

Wyszedł od razu. Drzwi zatrzasnęły się, mgła zawirowała. Zgęstniała teraz w sklepie i Rachaela przypomniała sobie „Alicję po drugiej stronie lustra", owce i wirującą wodę...

Na zapleczu pan Gerard rozmawiał przez telefon.

- Ale powiedziałem mu, Mac, staruszku, po prostu nie możesz - będzie zajęty przez godzinę.

Za oknami rozpościerała się miękka, szarożółta ściana. Za nią mogło czaić się wszystko, pluton egzekucyjny, głodne bestie, które uciekły z zoo. Czy to lampart ścigał ją przez ten przeklęty opar?

Rachaela zauważyła, że drżą jej ręce.

Rozdarła kopertę.

„Droga panno Day".

Nie wiedzą.

„Uprzejmie proszę, aby była pani tak dobra i zjawiła się w moim biurze w dogodnym dla siebie terminie".

Ktoś wie, ktoś wie!

„Moi klienci, rodzina Simonów, poprosili mnie, abym skontaktował się z panią w sprawie, która może przynieść korzyści obu stronom".

To nazwisko też nie jest prawdziwe.

Chyba że to coś innego...

Cóż innego mogłoby to być?

Najprościej byłoby zignorować list prawnika. Chociaż, z drugiej strony, są już tak blisko. Lane i Soames, kilka metrów stąd, przez ścianę.

Rachaela zobaczyła umęczoną i zgorzkniałą twarz matki. Nie mam z nimi nic wspólnego.

Słyszała bicie swojego serca. Jak werbel we mgle.

- Och daj spokój, daj spokój! - ryknął pan Gerard do kogoś daleko, za górami.

O szóstej Rachaela wyszła na ulicę. Pan Gerard, okutany w wiekowy, bajowy płaszcz i szalik, zamknął sklep.

- Podła noc.

Robiło się późno, mgła spowijała wszystko, prześwietlały ją jasne światła. Rozmazane i niebezpieczne.

- Uważaj na siebie, Rachaelo.

- Tak - powiedziała - dobranoc.

- Pewnie będzie cię trzeba rozgrzać - powiedział pan Gerard głośno i ze złością do zamarzniętego zamka. Przed „Lane i Soames" Rachaela przeszła na drugą stronę ulicy. Ogromne lwy szykowały się do skoku, mokre i czarne. Nikt nie zmusi jej, żeby weszła pomiędzy ich łapy.

Szła na wschód; wmieszała się w niezmiernie ożywiony popołudniowy tłum, zderzając się i przepychając. Czekała na przystanku w milczeniu, podczas gdy ludzie wokół przeklinali i wściekali się na opóźnienie autobusu. Nie żyjesz w realnym świecie, jak my wszyscy. Wymierzyła to oskarżenie na ślepo. Matka wierzyła żarliwie, że świat nie mógł zranić Rachaeli.

Nadjechał autobus.

Mężczyźni i kobiety stłoczyli się przy wejściu. Przepuściła ich. Świat był dla Rachaeli przede wszystkim strasznym miejscem i nie oczekiwała od niego niczego dobrego. Spodziewała się tylko ataków na swoją prywatność, na siebie. Dlatego nie miała przyjaciół ani kochanków. Kiedyś została zgwałcona przez znajomego po jakimś nudnym przyjęciu. Gwałt nie przeraził jej. Pozbyła się myśli o nim tak jak wąż pozbywa się skóry.

Po półgodzinie wysiadła z autobusu. Znów była we władaniu mgły. Musiała teraz przejść szeroki pas zieleni przed blokiem. Znała czające się tu niebezpieczeństwa, nie bała się ich, były oswojone. Bała się czegoś innego.

To mgła przyniosła ten lęk. List także. Siedząc w barze podczas lunchu myślała czy nie zwolnić się z pracy po południu. Ale dotąd nigdy tego nie robiła, nawet gdy złapała grypę. Nie było to zbyt mądre, ale nie chciała sobie psuć opinii. Odkładała wagary, aż zdarzy się cudowny dzień, kiedy wymknie się do jakiegoś malowniczego ogrodu czy do kina.

Poza tym, list i tak czekałby na nią. Nie mogła przed tym uciec.

Drzewa mijały ją, opatulone i kapiące.

O krok od niej zapaliła się latarnia jak żywy, siny księżyc.

Mężczyzna stanął przed nią niespodziewanie. Był bardzo wysoki, ciemny, pozbawiony twarzy na tle pustki.

Rachaela zamarła, jak gdyby zanurzyła się w wodzie. Wówczas zniknął. To tylko kolejne drzewo?

- Proszę mi wybaczyć - był teraz u jej boku, w czarnym płaszczu i pilśniowym kapeluszu. Myślała, że poprosi ją o pieniądze, ale rzekł:

- Panu Simonowi bardzo zależy, żeby zgłosiła się pani do „Lane i Soames".

- Kim pan jest? - zapytała.

- Przyjacielem pana Simona.

- Proszę mnie zostawić w spokoju.

- Musi pani tam pójść.

To normalne: ulegać władzy, odpowiedzieć na oficjalny list. Ale Rachaela nigdy nie płaciła rachunków aż do pierwszych gróźb, ignorowała wciskane pod drzwi koperty z prośbą o datek dla głodujących dzieci czy chorych.

- Proszę odejść.

Nie biegła. Pas zieleni skończył się i uliczna lampa wypełniła mgłę matowym światłem.

Ciemny mężczyzna przyglądał się jej. Miał twarz obcokrajowca i lodowate oczy. Czy posunie się do przemocy?

- Pójdziesz do pana Soamesa - rzekł.

Potem odwrócił się i pochłonęła go mgła.

Rachaela przeszła na skos alejką, jakiś chłopiec na rowerze pojawił się nagle, jak widmo.

Weszła po schodach i otworzyła drzwi.

Mgła wpłynęła do posępnego holu, zawisła nad kamienną podłogą i zakurzonym stolikiem. Bała się spojrzeć na leżący na nim list, ale był to tylko rachunek telefoniczny. Nie miała powodu do obaw, bo nigdy do nikogo nie dzwoniła, telefon był już, kiedy się tu sprowadziła, w przeciwnym razie nawet by o nim nie pomyślała.

Rachaela wzięła rachunek i ruszyła w górę wąską klatką schodową.

W zeszłym roku miała kota, tłustego czarnego kota, zbyt leniwego, żeby witał ją w drzwiach. Ale kotka była stara i umarła we śnie. Rachaela znalazła ją pewnego ranka na swoim łóżku. Rozpłakała się w poczuciu osamotnienia, ale duch zwierzęcia, który czasem migał jej w którymś z pokojów, nie pozwolił na poszukiwanie następcy.

Dlatego też nikt nie oczekiwał Rachaeli, poza pustymi ścianami, pomalowanymi na kremowo przez właściciela, i podłogą przykrytą bladobeżowym dywanem.

Regał na książki, wypełniony tomami, z których wiele opierało się też o ściany, nie przypominał jej księgarni. Chociaż to właśnie przywiązanie do książek kazało jej wybrać taki a nie inny zawód. Zanim znalazła pracę w antykwariacie, robiła wiele błahych rzeczy: była kelnerką w kawiarni, sprzedawczynią w sklepie tekstylnym, takie właśnie podejmowała prace.

Było zimno. Rachaela włączyła piecyk elektryczny, urządzenie także zainstalowane przez właściciela, brzydkie ale skuteczne. Zaciągnęła beżowe zasłony, odcinając się od mgły. Nawet ten pokój był nią skażony, sączyła się jak pyłek albo gaz przez tysiąc ukrytych szczelin w ścianach domu.

W kuchni otworzyła lodówkę. Wyciągnęła chleb na tosty. Przygotowała sobie kubek kawy, na którą w gruncie rzeczy wcale nie miała ochoty, ale to zajęcie sprawiało jej przyjemność jako część domowego rytuału.

Rzadko przejmowała się jedzeniem. Kiedy żyła matka, obiad był codziennie: tanie kiełbaski i surówka z czerwonej kapusty, wodniste omlety, często przypalone, i ziemniaki w mundurkach ze sterczącymi kiełkami.

Matka Rachaeli zmarła nagle na atak serca. Rachaela zniosła współczucie sąsiadów i przyjaciół matki. Miała wtedy dwadzieścia pięć lat i do tej pory nigdy się nie rozstawały, toteż wszyscy spodziewali się, że po jej śmierci popadnie z rozpacz i rozsypie się na małe kawałeczki.

Rachaela jednak uporała się z całym chaosem bez jednej łzy. Na cmentarzu, kiedy radosny, młody ksiądz przyrzekł pamięć „drogiej starszej pani" - która za życia nie mówiła o sobie inaczej jak „w średnim wieku" - Rachaela poczuła okropny ból we wszystkich mięśniach poza sercem. To jej ciało odetchnęło z ulgą po raz pierwszy od lat. Była wolna.

Nigdy nie przestała być wdzięczna za tę wolność. Samotność sprawiała jej przyjemność. Tęskniła za kotem, który dawał jej skąpą i prawie niedbałą miłość, który nigdy nie wściekał się, nie wrzeszczał, nie dogadywał jej, nie miał wymagań. Matka była jak żelazne brzemię. Rachaela stała się lekka jak powietrze.

Aż do tej chwili.

Teraz było tak, jak gdyby matka znowu po nią sięgnęła. Klątwa ciążąca nad rodzinną historią, dziedzictwo nieznanego ojca który, zanim odszedł, wyjawił wystarczająco dużo, aby pozostawić na jej życiu piętno oszustwa i kłamstwa.

Jego rodzina nosiła inne nazwisko, nie Simon. Rachaela nie mogła go zapomnieć. Powtarzane było tak często, że utraciło swoje dziwaczne brzmienie. „Scarabae". Scarabaidzi. Osobliwe nazwisko pasujące do osobliwego kochanka na jedną noc. Kochałam go, tę świnię, tego sukinsyna, powiedziała kiedyś matka Rachaeli. Nie przybrała jego nazwiska. Jej własne brzmiało „Smith". Było tak banalne, że Rachaela, kiedy została sama, zmieniła je.

Włączyła radio, trzeci program, i usłyszała Szostakowicza. Dysharmonia srebrzystych akordów była łatwa do rozpoznania.

Usiadła przy kominku i zrzuciła buty.

Za pół godziny przygotuje sobie kolację, tosty z serem. Jutro piątek, a więc kupi trochę sałatki i zimnego mięsa w delikatesach. Może butelkę wina.

Na zewnątrz czaiła się mglista cisza.

List od firmy „Lane i Soames" zmięła i wyrzuciła do kosza jeszcze w sklepie. Może odziedziczyła jakieś pieniądze.

Czy weźmie je, jeśli pochodzą od niesławnej rodziny ojca?

- Już nie żyje. Nie powinien żyć, tak się prowadził - zadźwięczał jej w głowie głos matki.

Cztery lata od pogrzebu.

 

- Nie poszła tam pani, tak? - zapytał oskarżycielsko młody człowiek.

Próbowała go zignorować wycierając półki, wyjmowała stare książki pokryte rudymi plamami i delikatnie je odkurzała.

- Czy to pański interes?

Młody człowiek poczuł złość. Ludzie wyobrażają sobie, że będzie się dla nich uprzejmym, podczas gdy oni coraz bardziej starają się ciebie osaczyć. Ale Rachaela nie grała w tę grę.

- Nie, właściwie tak. Dostarczyłem list. A teraz stary Soames myśli, że olałem sprawę i wcale go pani nie dałem.

- Ale dał pan.

- Owszem, cholera, dałem. Dlaczego pani nie poszła?

- Przepraszam - powiedziała Rachaela i prześliznęła się między półkami.

- O co tu chodzi? - zapytał pan Gerard, który właśnie wrócił z zaplecza pogryzając herbatniki. - Coś nie tak?

- Eee, nie, przyniosłem tej młodej damie list z „Lane i Soames", a ona im nie odpowiedziała. I teraz Soames myśli, że to moja wina.

- Co to za list?

Rachaela nie odezwała się. Odkurzyła reprint „Egipcjanina" i ostrożnie odłożyła go na miejsce.

- To ma coś wspólnego z nieruchomościami. W każdym razie tak mi się wydaje. Robią wokół tego cholernie dużo zamieszania.

Mgła znowu była w sklepie. Nieubłaganie osaczała stolicę.

- Nie musi się przedtem umawiać. Niech po prostu wpadnie, a Soames z nią porozmawia. To nie zajmie dużo czasu...

- Możesz tam pójść w przerwie na lunch, Rachaelo. Mój Boże, nie sądzisz, że powinnaś? Może to warte zachodu?

Rachaela nadal milczała.

Nie powiedziała panu Gerardowi, żeby się nie wtrącał, bo nigdy nie była wobec niego niegrzeczna. Młody człowiek westchnął.

- Może przy okazji kupię jakąś biografię. Czytanie fikcji to strata czasu.

- Na szczęście nie wszyscy tak myślą - powiedział pan Gerard z niechęcią. Młody człowiek, nagle niemile widziany, spiesznie opuścił sklep.

- Co u diabła wyprawiasz, Rachaelo?

- Odkurzam.

- Nigdy tego nie robisz. Przestań. Nakurzyło się. Pora na lunch. Wyjdź o dziesięć minut wcześniej. Idź zobaczyć się z panem Soamesem.

Był sobotni ranek i ludzie gremialnie ruszyli po zakupy. Nastrój tłumu był znajomy: zgryźliwy i zdesperowany.

Rachaela szła w stronę baru przekąskowego. Jakiś mężczyzna w przejściu przepchnął się obok, niemal ją przewracając. Zobaczyła człowieka z mgły tuż przy swoim ramieniu.

- Panno Day, pozwoli pani sobie towarzyszyć?

Wziął ją pod łokieć i zawrócił. Poruszali się teraz pod prąd kłębiącej się ciżby, która zdawała się wrzeć i pryskać im prosto w twarz.

- Zmusza mnie pan, żebym tam poszła?

- Ależ nie, panno Day. Będzie pani zadowolona. Proszę tędy.

Była sobota. Czy Soames będzie w swoim biurze? Najwyraźniej był. Trzech nastolatków w kolorach jakiejś drużyny z Marsa zderzyło się z nimi. Już nie byli jednością - Rachaela i ten obcy mężczyzna. Rozdzielili się.

Rachaela umknęła w mgłę, w gęsty tłum, poddała się gorączkowemu rytmowi.

Mężczyzna nie zawołał za nią. Jego ręka nie złapała jej za ramię i nie zacisnęła się na nim.

Poszła do muzeum, gdzie spędziła przerwę na lunch wśród błękitnych i różowych kamiennych bóstw w postaci ptaków, i uśmiechniętych faraonów. Zjadła dwa banany kupione na stoisku po drodze. Banany z mgły.

Mężczyzna nie przyszedł do sklepu, młody człowiek też nie wrócił. Pan Gerard zapytał:

- Byłaś?

- Nie.

- Bez sensu. Ależ ty jesteś głupia, dziewczyno. Zrób nam herbaty.

 

Stała w autobusie, wracając do domu. Pojazd był pełen podekscytowanych pasażerów.

W soboty zamykano sklep pół godziny wcześniej, aby pan Gerard i jego pracownica mogli się trochę rozerwać. Wątpiła, czy bawił się lepiej niż ona. Pan Gerard pozostał dla niej taką samą zagadką, jak prowokującą tajemnicą była dla niego Rachaela. Mieszkał razem z żoną niedaleko Kennington. Mogła sobie tylko wyobrazić panią Gerard, żeńską wersję męża, w wełnianej przepoconej sukience i kamizelce, jedzącą krem z mleka i jajek albo czytającą komuś przez telefon urywki z gazet.

W mieszkaniu, kiedy wypiła kieliszek wina z piątkowej butelki, usłyszała dzwonek domofonu.

Nikt nigdy nie odwiedzał Rachaeli.

Przyszło jej do głowy, że to jakiś wypadek. Pewnie coś się stało na ulicy. W burzy dźwięków Beethovena, nie mówiąc już o rockowej muzyce dobiegającej z dołu, mogła nie usłyszeć pisku hamulców.

- Halo?

- Panna Day?

Nie rozpoznała głosu, oddalonego i ledwie słyszalnego w słuchawce.

- Czego pan chce?

- Panno Day, nazywam się Soames. Z „Lane i Soames". Czy będzie pani tak dobra i mnie wpuści?

- Obawiam się, że nie.

- Ale, panno Day, zaszedłem tu specjalnie w pilnej sprawie. To naprawdę pilna sprawa, panno Day...

- Nie, panie Soames, nie jestem zainteresowana.

- Mój klient, pan Simon, upoważnił mnie do...

- Do widzenia, panie Soames.

Odłożyła słuchawkę. Dzwonek odzywał się jeszcze trzy razy.

Rachaela przeszła przez swój mały pokój. Na górze znajdowała się jeszcze mniejsza sypialenka i spiżarnia przerobiona na łazienkę. Wynajęcie tego mikroskopijnego mieszkanka stało się możliwe dzięki oszczędnościom matki. A kiedy się skończą, co wtedy?

Może pan Soames chciał jej dać pieniądze? Pieniądze były dla Rachaeli czymś nierealnym. Trochę się ich bała, niosły ze sobą odpowiedzialność, powodowały tyle kłopotów i krzywd. Ale...

Domofon już się nie odezwał.

Pan Soames odszedł.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin