Bandrowski Kaden Juliusz - W CIENIU ZAPOMNIANEJ OLSZYNY.rtf

(944 KB) Pobierz

Bandrowski Kaden Juliusz

W CIENIU ZAPOMNIANEJ OLSZYNY

 

Mickiewicz wraca do kraju

Na próżno szukam w pamięci jakichś początków — dzień ten stał się i popłynął naprzód, od razu pełen pogody, bie­gania, okrzyków, pośpiechu i szczęścia.

Wszystko odbywało się nagle!

Wystrojono nas w nowe ubrania — dotąd widzę na gra­natowym rękawie wyszytą kotwicę czerwoną — kiedyż więc wyciągnięto te bluzki uroczyście z komody?!

Nikt nie pamięta.

Robił się obiad dla gości, ciotek, wujów i różnych znajo­mych, miał być pan Karmański *, pan Gall **, może nawet pan Kossak ***, Filipina „wpadała do kredensu”, różowa, omączona, zasapana — kiedyż naradziły się z mamą, co bę­dzie na leguminę?!

Nikt nie wie.

Na próżno szukam wszystkich ważnych początków — dzień ten rozmachał się sam, pogodny, wykąpany, czysty, wygładzony nad całym miastem, bez jednej chmurki.

Irzek i ja siedzimy zawczasu w salonie, przy oknie. Przy jednym, to przy drugim. Próbujemy, gdzie lepiej?

Siedzimy i czekamy.

Dziś, gdy te chwile wspominam, stare serce moje ze wzruszeniem wędruje po kamykach krakowskiego Ryn­ku — wtedy jednak leciutkie, małe, było równocześnie sobą, ziemią, kamieniem, czubami akacji, rybką — gdyby były na śtciecie ryby lubiące pływać po ziemi.

Było gołębiem widzącym wszystko z Mariackiej wieży, dorożką, która jedzie w stronę uroczystości — było wszyst­kim.

Było z radości — całym niebem!

Czekaliśmy w salonie, na aksamitnych fotelach morelo- wych, kiedy dziś w setną rocznicę, pójdzie nareszcie ten wspaniały pogrzeb Mickiewicza... Kiedy Go zaczną skądś tam, ze świata, przenosić na Wawel.

Czy będą szli pod naszymi oknami, Rynek Główny nu­mer 7, czy może nagle rozmyślą się i zawrócą w ulicę Sien­ną?!

Irzek powiedział:

              Takie rzeczy dzieją się czasem. Może raz na tysiąc lat? Zdarza się zupełnie niechcący i w ostatniej chwili po­grzeb skręca to bok...

              Nikt tu nie będzie szukał żadnej Siennej. Z dworca kolejowego na Wawel idzie się Floriańską, pod nami przez Rynek, dalej Grodzką — zawołała mama wałkując kruche ciasto.

Ręce miała do łokci odsłonięte. Klepała wałek ciasta

i              powtarzała miarowo:

              Na Siennej nawet okna nie przybrane, na Siennej na­wet okna nie przybrane.

To samo twierdził Tomasz, nasz dzielny służący, były kapral artylerii jortecznej, czyli wałowej, ubrany w bialo- -niebieskie drelichy.

To samo mówił ojciec. Dodał nawet do tego:

              Zmiłujcie się i dajcie mi już raz ¿więty spokój. Polecieliśmy znowu do okien.

Jakże ważny musiał być dzień dzisiejszy, skoro nam nikt nie przypominał, byśmy się zanadto nie wychylali, i nikt „nie drżał”, że się znów zaziębimy! Czekaliśmy na fotelach, by nam miejsc nie zajęto.

Ludzi na Rynek wysypało się bez końca — a jeszcze ilu do nas na obiad zaproszonych?!

Ru ludzi może się zmieścić na jednej połowie Rynku?

Kłóciliśmy się o to z Irzkiem.

Stu? Dwustu? Milion? Sto tysięcy?

Wedle naszych reguł rację będzie miał ten, kto pierwszy krzyknie: — Jest tu ludzi największa liczba na śtmecie — „razy”!

Razy — czyli zwykłe mnożenie.

Liczby z okrzykiem „razy” nie wolno nigdy wymawiać na początku sporu. Sztuka zwycięstwa polega na tym, by „razy" wymówić po dość długim targu.

W porę!

Wtedy kiedy jest pora, w sam czas, o czym nikt nigdy naprzód nie wie...

Ludzi, ludzi i ludzi!!

Chodzą, stoją, wiszą na latarniach, siedzą na wszystkich słupkach.

Do nas, do mieszkania przybywa też ciągle ktoś nowy. Pan Karmański z goździkiem w klapie. Mnóstwo wujów. Obie babcie aż szumią z uroczystości. Naturalnie jest Gucio, cóż mu to szkodzi?

Przychodzą, opierają się na naszych ramionach, rozma­wiają i przeszkadzają.

Nikogo już nie puścimy na nasze miejsca, zresztą nagle — nie wolno przeszkadzać... Ojciec położył palec na usta, po ogromnym tłumie powiało jak po wodzie, słychać śpiew, idący z daleka.

Już słychać, jak się w słońcu łączą poszczególne głosy.

Sunie pochód.

Gucio popatrzył na zegarek i powiedział:

              Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy, Mic­kiewicz wraca do kraju.

Krzyknęliśmy na Gutka:

              Nie przeszkadzaj!!

Jadą banderie krakusów, chłopi z kosami, różne cechy, różni zakonnicy.

Idą szlachcice w konttiszach.

Ojciec woła nagle do mamy:

              Patrz, ten idiota Przyjemski przebrał się!

Nigdy pana Przyjemskiego, masarza, nie uważaliśmy za idiotę, miał duży sklep z wędlinami, dlaczegóż nie miał pa­radować w kontuszu?

Ledwie ojciec zdążył zawołać o Przyjemskim, gdy nagle! Nagle...

Rozpływa się w powietrzu oliwa.

Jak w czasie polowania na wieloryby — Irzek o tym już czytał — gdy burza szaleje na morzu, wylewa się na bałwa­ny oliwę, tak teraz na wszystkie głosy ludzi i koni wylał się głos wawelskiego Zygmunta.

Chwyciliśmy się za ręce i krzyknęliśmy, przepełnieni najogromniejszym szczęściem:

              To dzwon Zygmunta, z wieży!!

Zygmunt wali, tymczasem Irzek do mnie bezczelnie: — Zapomniałeś, głupi, że latarnie świecą się mimo dnia, a są w żałobie.

              Na czym polega żałoba latarń?

Odpowiedział:

              To samo, co krepa.

              To znaczy, co?

              Czarna gaza.

              Gdzie masz gazę? — wołam.

Nie chciało mu się odpowiedzieć, udawał teraz, że nie słyszy.

Odwróciłem się, aby mi mama wytłumaczyła. Cóż to znaczy — latarnie w żałobie? Przez czas naszego patrzenia na Rynek wszystko zmieniło się przy oknach salonu. Przy każdym stał kosz, tam gdzie rodzice — cała beczka z kwia­tami.

Beczka ta została nam z zimy po suszonych śliwkach.

              Widział kto w beczce kwiaty? — krzyknąłem.

Na to ojciec, stojący przy drugim oknie, zrobił się bladSj

i              zawołał do mamy:

              Uważaj, teraz idą! Jedzie?! Czy też Go niosą!! — Machnął ręką przez powietrze...

Mama oburącz złapała mnie za ramiona i odwróciła ku oknu. Uczułem na włosach jej oddech gorący.

Przez czas mego patrzenia na beczkę po śliwkach i na rodziców znowu wszystko zmieniło się w Rynku!

Pochód sunął w najlepsze, u brzegu naszego domu, po­śród tłumu zobaczyłem górę drżących kwiatów.

Rzucali je wszyscy ze wszystkich stron, ojciec ze swego okna wysypywał koszyki, jeden za drugim.

Nie totem, czy tę górę kwiatów wlokło sześć koni, czy też ją ludzie dźwigali? Pamiętam z całego widoku, że szpa­ler strażaków raz za razem przerywał się i pękał. Wtedy tłum czarną falą opływał zewsząd ów kwiecisty pagórek.

              Czy widzisz? — Mama wstrząsnęła mną gwałtow­nie. — Czy widzisz?...

Nie mogła mówić. Nie mogła sklecić żadnego słowa. Po­bielałe jej wargi drżały, z oczu płynęły łzy. Jedna za drugą. Parami. Mama nie patrzyła nawet, że spadają na piersi. Zanurzyła tylko ręce w beczułkę z kwiatami i rzucała ga­łązki w powietrze.

Nie w dół na chodnik, a przed siebie w powietrze, jakby na ślepo — nikomu.

Przechylona daleko za okno, zawołała wreszcie:

              Mickiewicz! Mickiewicz! Mickiewicz!

Ani jednego słowa więcej. Odebrało jej głos. Same łzy.

Przytula mnie do piersi, drugą ręką garść po garści ciska

i              ciska, i rzuca, kwiaty lecą, ona jeszcze i jeszcze, i ciągle, rzuca ciągle, bez końca.

Widzę dotąd różową gwiazdę jej dłoni na niebie, gałązki zielone, które z palców spadają i w szumie śpiewu — górę kwiatów pod domem...

Wyścigi

Nigdy nie szedłem w takim szczęściu, jak kiedym miał sześć lat!

Nie chcieli mi wtedy pozwolić na to maszerowanie, gdyż złamałem sobie obojczyk. Obojczyk złamał się w czasie za­bawy w cyrk z moim starszym bratem Irzkiem, podczas wieczornego machania kozłów na kanapie, przy lampie, w jadalnym pokoju, przed pójściem rodziców do teatru — za teatr mieliśmy dostać, jak zawsze, po spodeczku malino­wych konfitur do kolacji.

Ponieważ cieszyliśmy się na maliny, powstawszy z podło­gi zaraz przestałem beczeć.

              Bardzo dzielnie. I widzisz, nic ci się nie stało — rzekł ojciec.

Poszli do teatru, myśmy sobie zjedli kolację i konfitury, stara kucharka, Filipina, opowiedziała bajkę o Wyrwidę­bie — tymczasem w nocy obudziłem się nagle na kolanach matki...

Była wciąż jeszcze w czarnej atłasowej sukni — atłas uważaliśmy wtedy za najpiękniejszy materiał na świecie. Patrzyła na mnie przestraszonymi oczyma. Filipina w bia­łym czepku i w białym kaftaniku trzymała lampę nad gło­wami, ojciec, wycierając szybko ręce ręcznikiem, mówił:

              No więc trudno, złamał obojczyk, zlepić się to nie da.

Z tego powodu już na drugi dzień zjawił się u nas kolega

ojca, też doktór, ale do którego mówiło się — panie profe­sorze. Miał grube, bardzo zimne ręce, pachniał karbolem, a nazywał się Trzebicki. Pooglądał, pooglądał, pooddychał na mnie z bliska kosmatymi dziurkami nosa i powiedział:

              W gips go weźmiemy, panie kolego, na dwa tygodnie.

Nie wiedziałem wtedy, co to jest gips? Czy to się je, za­żywa, czy też może służy to do płukania? Potem dopiero okazało się, dlaczego mama ubierając mnie ostrożnie, tyle mi różnych rzeczy obiecała. Gips — to znaczy, że muszę chodzić z ręką złożoną na piersi, szczelnie owinięty banda­żem, a to wszystko jest ze wszystkich stron zagipsowane.

Tymczasem za dziesięć dni wypadała wielka uroczystość w naszym parku Jordana *, doktora wesołego i grubego, bez którego — jak lubił czasem mówić do mnie ojciec — na pew­no by mnie bocian gdzieś zgubił po drodze.

Uroczystość polegała na zdobyciu twierdzy nieprzyjaciel­skiej i na wspaniałej defiladzie przez Błonia. Mieliśmy już do tego poszyte białe bluzy płócienne i białe płócienne kra­kuski z niebieskim aksamitem.

Kolory naszego Krakowa.

Bluzy do wdziewania przez głowę, odpinane z boku, u dołu zebrane na gumkę, nie były obliczone na gips!

Myślałem, że mnie puszczą w samej krakusce. Irzek w bluzie i krakusce, a ja tylko w krakusce.

              Irzek nie ma złamanego obojczyka, czy tego nie ro­zumiesz?!

              Dlatego bluzy nie wezmę! — odpowiedziałem z pła­czem.

Na to mama rozpłakała się razem ze mną:

              Nie chodzi, dziecko, o bluzę! Jesteś chwilowo kaleką, zgniotą cię tam, stłamszą i może być jeszcze większe nie­szczęście!

W tej chwili zjawił się ojciec, z piórem za uchem. Wi­

* Henryk Jordan (1842—1907), lekarz, działacz społecz­ny, pionier wychowania fizycznego w Polsce; prof. UJ; założył w 1888 r. w Krakowie ogród gier i zabaw dla dzieci.

docznie coś pisał. Stwierdził, że jeżeli prowadzić się będę jak dotąd, wiecznie się kręcić, wiercić, biegać, nie pójdę nawet patrzeć na defiladę. Jeżeli jednak parę dni prze­trwam spokojnie, nie wstrząsając, nie terpiąc bandaża, kto wie, czy się nie da, bym uczestniczył w pochodzie.

Kto wie?! Mogę szczerze powiedzieć, że w czasie tych sześciu dni, które dzieliły nas od defilady, nie ruszałem się prawie. Nawet pod gipsem samymi palcami przestałem zwi­jać kulki ze spoconych nitek bandażu. Irzek uczył mnie de­filady wieczorem, wróciwszy z ćwiczeń. Odpadania w lewo, w prawo, zaskakiwania w czwórki.

W sobotę wieczorem, przed upragnioną niedzielą wyło­niła się nowa groźba. Rozmawiali przy kolacji, ojciec mó­wił, że już poprosił nauczycieli, czyli dowódców, by na mnie zwrócili uwagę.

              Cóż wielkiego — dodał w stronę mamy — szedłby jako skrzydłowy?!

              Na szczęście — mama odłożyła nóż i widelec — wszy­stko niepotrzebne, jutro nie będzie pogody. Wierzę święcie, że będzie lało jak z cebra!

Irzek i ja pochyliliśmy głowy nad talerzami — tymcza­sem od jutra, od samego rana pogoda! Bez jednej chmurki prawie, bez cienia wiatru, co najwyżej trochę, żeby się liściom nie nudziło.

Całe przedpołudnie siedzieliśmy z Irzkiem w oknie pilnu­jąc nieba. Dobrze, że po południu mama miała migrenę

i              poszła spać. Pokazało się jakieś duże chmurzysko i gdyby mama przeciw nam sprzyjała deszczowi, nie wiadomo czy- byśmy dali radę? A tak, bez żadnej przeszkody mogliśmy cały czas popierać wyłącznie pogodę.

Przed podwieczorkiem przyszedł ojciec i zapytał:

              No, i cóż?

Uśmiechnęliśmy się niepewnie.

              Więc cóż? — powtórzył patrząc na nas srogo.

Zadarliśmy głowy do góry. Westchnął głęboko i zawołał:

              Widzisz przecie jeden z drugim, że nie pada!

              Naturalnie!! — wykrzyknęliśmy.

Ojciec pochylił się ku mnie:

              Zasłużyłeś sobie na defiladę.

Pobiegliśmy do sypialnego pokoju mamy — że jest świet­na pogoda i my już idziemy!

Podniosła się na łóżku ze słowami:

              Istne szaleństwo.

Uciekliśmy zawczasu, ojciec został. Zaczęła się kłótnia. Żałowałem, że to o mnie, ale cóż robić?!

Stoję pod piecem, cieszę się i żałuję. Irzek wdziewał już bluzę, już głowę wychylał spod rękawa. Wtedy powiedzia­łem głośno:

              Nie myślę wcale zdobywać fortecy — tylko defilada...

Rozmawiają i rozmawiają — słowo „defilada” bije mi

w piersiach jak młotkiem. Nagle wszedł do naszego pokoju ojciec, w sokolskim mundurze, w czapce z piórkiem i w dłu­gich butach, z moją bluzą na ramieniu. Pod pachą trzymał czarne pudełko z lekarskimi narzędziami.

Nie rozumiałem, co to znaczy? Czy będzie znowu jakaś operacja?! Na wszelki wypadek rozpłakałem się.

              Nie rycz. — Rzekłszy to ojciec kucnął przy mnie, otworzył pudełko, wyciągnął z niebieskiego aksamitu strasz­ną, jak półksiężyc zakrzywioną igłę lekarską i jedwabne nici. Rozplątując je powtarzał raz za razem: — Bójcież się Boga.

Przygotowawszy wszystko, zaczął coś urządzać w mojej bluzce, przecinać, sapać i szyć.

Mama ukazała się w drzwiach, gotowa do drogi w kape­luszu.

              Co robisz?! — zawołała do ojca.

              Skoro nie chcesz mi pomóc... Szyję. Teraz bluzkę wło­ży doskonale nawet na ten gips.

Drżałem z dumy i radości. Pusty rękaw po zagipsowanej ręce zawiązał ojciec na węzeł.

Przyszliśmy z mamą do parku. Irzek zaraz poleciał zdo­bywać nieprzyjacielską fortecę, a ja stałem i stałem, i sta­łem.

Aż tu nagle, na szosie, blisko, przy pobielanych słupkach

ukazuje się mój oddział. Naturalnie! W pierwszej czwórce kroczyli Dziurżyński, Frączak, Banasiak i Derdecki, w dru­giej, przy Zieleniewskim, z kraju, skrzydłowe miejsce puste!

Szarpnąłem się, coś mnie pociągnęło w tył, to mama trzymała za węzeł rękawa. Na szczęście węzeł sam się roz­wiązał — już biegłem — mama wołała, gdzie stać będzie przy drodze — nie usłyszałem, gdyż teraz defiluję! śpiewa­my! Pełną piersią na dwa głosy:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin